31 stycznia 2011

Poranna wycieczka po domku Kaliny

Celebrując lenistwo, porobiłam zdjęcia i zapraszam na wycieczkę po domku Kaliny. Najpierw kuchnia- to tu gotujemy, potem sypialnia...to tu piszemy na komputerze do was...

A w tle poranne lenistwo.


A teraz wędrujemy do kalinowej sypialni. Wystrój jeszcze zimowy, sprzyjający lenistwu wybitnie...na oknie Paw Królowej :)





Za wycieczkę dziękujemy.

Leniwiec poranny

Poranek wysunął nos spod kołdry i powiedział jak Siopa Lichodiejew, dyrektor teatru Varietes: "Rozstrzeliwujcie mnie, róbcie ze mną co chcecie, za nic nie wstanę!"

Jest poniedziałek, a ja nie muszę iśc do pracy. To cudowne uczucie sprawiło, że nagle dom zapachniał jak tajemniczy ogród, zapachami anyżku, kminku, goździków i wanilii, przez sypialnię przedefiladował korowód egzotycznych tancerek, niosąc na wirujących tacach  kolorowe szklanki z enerdowską oranżadą, ciasteczka i muffinki, a z głośniczków zaczęła mruczeć Billy Holiday Violets For Your Furs...


Co można zrobić w całkowicie wolnym dniu? Nieśpiesznym dniu, gdy poza samymi przyjemnymi rzeczami, nie muszę robić nic? Pomidorówka. Gorąca, z łazankami własnej roboty, to najpierw.Z bazylią, parującą pod okapem, gawędzącą z czosnkiem i śmietaną o egzystencjalnym życiu pomidorówek. Potem sprzątanie spiżarni. Chcę ozdobić półki koronką..dawno się przymierzałam. I poprawić ten obrazek z lawendą.
Poodpisuję w zaprzyjaźnionych blogach. Pomaluję paznokcie. Posieję nowe zioła. I będę się cudownie lenić, błąkając się pół dnia w błękitnej piżamie, czytając trzy książki na raz " Mistrz i Małgorzata", " Lesio" Chmielewskiej i  Tagore, wiersze wybrane. Pić kawę inkę z mlekiem, chrupać bagietkę z masłem ziołowym...

Błogosławione leniwce poranne, kiedy człowiek czuje się człowiekiem i gania za chwilami szczęścia z siatką na motyle, myśląc o pogawędkach z przyjaciółmi, smakach cytrynowego kremu i jedwabistym głosie Billy Holiday, przy którym chce się wyciągnąć ramiona  i tańczyć w migoczącej pajetkami sukni, na niebotycznych szpilkach i z diamentowymi kolczykami w uszach, pod ciemną falą włosów....

No to na poranny deser Lundkvist:

"Poezja to sznur do bielizny rozpięty między latarnią morską, a drzewem wiśniowym"

28 stycznia 2011

Mytopea, pałac Karskich, baśnie



Lwy są kamienne, stoją sobie po obu stronach bramy wjazdowej do zrujnowanego pałacu, omszałe pyski rozdzielają wieczorny mrok na dwa powolne prądy. Musicie sobie wyobrazić małą Kalinę, jak wdrapuje się na grzbiet kamiennego posągu, nadaje lwom imiona - Kastor i Polluks...Kastor patrzy na XVI-wieczny lamus o czterech wieżyczkach, Polluks na skraj starego parku i żwirową aleję, prowadzącą do pałacu. Potem Kalina  penetruje z zachwytem zachwaszczone ruiny starej kaplicy zrujnowanej sali balowej, gdzie już żadna dłoń nie poda wiotkim duchom karnetu, by wpisać doń ostatniego walca - a potem pędzi na poobijanych, bosych nogach do domu Dziadków, cudownego, kochanego domu, o którym jest ta  opowieść.

Ale domu już nie ma, rozpada się, gdy ona biegnie, na asynchroniczne połowy, upadają w ciemność: spiżarnia, kołysząca na cynamonowych falach zapachy szarlotki i pastowanych oficerek Dziadziusia; salon z wazonem z majoliki, z kaflowym piecem, ze stolikiem do gry w szachy, z portretem Heleny Modrzejewskiej - wszystko zapada się w nicość...




Dziadziuś - nigdy nie nazywaliśmy go inaczej - należał do tych silnych charakterów, które odciskają swoje piętno na rzeczywistości, tak jak  miecz, rzucony w śnieg, odcisnąłby na nim swe wąskie, zimne ciało. Być może dlatego, że jego ojciec, a mój pradziadek był kowalem - fach wymagający nie tylko ciężkiej ręki, ale i cierpliwego obcowania z Absolutem? 
Walczył w partyzantce, a kiedy wojna się skończyła, wrócił do młodej żony, zasadził wielki, dwuhektarowy sad i zajął się ogrodnictwem. Zawsze w wypastowanych butach, schludny, siwowłosy, z oczyma jak szare kamyki, które do mnie uśmiechały się tak tkliwie. Uwielbiał fakt, że pisałam wiersze, jedyna spośród moich 3 sióstr, a jego wnuczek, przechowywał wszystkie moje dziecinne bazgrołki, nawet te najzabawniejsze z rodzaju „ Król Jagiełło bieży na czele swych rycerzy”, albo „ Góry Świętokrzyskie są właściwie niskie”. Z okazji wydania pierwszego tomiku urządził wielkie przyjęcie, z winem domowej roboty, toastami za „ moją Konopnicką” i z odczytywaniem kulących się na białych stroniczkach utworów.


Nauczył mnie dwóch rzeczy - pastować buty PO przyjściu z podwórka, nie PRZED wyjściem - i kochać kwiaty. Szeregi lilii, jak białe, wonne wojsko, stojące w dostojnych, archanielskich szeregach, lilie stu odmian, których już nie pamiętam, lilie św. Józefa, lilie cesarskie, lilie , zwane Koroną Matki Bożej, lilie azjatyckie, lilie tygrysie....





Kiedy płonął pałac Karskich w 1944 roku i ludność szabrowała co się dało, bo hrabia uciekł, Rosjanie wchodzili, dziadziuś uratował - bardziej wdzięczna nazwa na szabrowanie - książki. Wyniósł ile dał rady, płonącego Mickiewicza ,  „Na naszych dworach” Wincentego Hrabiego Łosia - ten ostatni trafił do mnie, mam go na półce, z opalonymi brzegami... Także stolik do gry w szachy, na wdzięcznie wygiętych, mahoniowych nóżkach, stoi do dzisiaj w salonie, choć dziadziusiów już nie ma, sadzą lilie w innych rejonach , tam, gdzie Tata mój łapie swoje ryby w niebiańskim przeręblu.




Pałac Karskich...moje mytopea. Moja Arkadia. Znałam każdą zrujnowaną komnatę, każdy obtłuczony stiuk, każdy chwast w salonie z gwiazdami zamiast sufitu....Może byłabym kimś innym, gdybym nie spędziła mojego dzieciństwa - TAM, w zachwaszczonym ogrodzie mojej własnej baśni?

Zdjęcia między innymi stąd.
 http://fotofranciso.blogspot.com/p/wostow-ruiny-paacu-karskich-w-wostowie.html

27 stycznia 2011

Ulica Cicha i Smakowita Zapiekanka


Znowu spadł śnieg. Nie była to śnieżyca, ani zamieć, ani lodowaty melanż deszczu z bielą, a jedynie   takie uroczyste, powolne padanie śniegu,  dostojne powagą złożonych rąk i wzniesionych oczu. Topole na przylegającej do mego domku ulicy o wdzięcznej nazwie Cicha zmieniły się w orszak białych duchów o kościstych ramionach. Wszystkie kształty złagodniały, ogrodowy stół pod orzechem okrył się pierzyną, a siwe pasmo boru po zachodniej stronie nieba znikło, rozpłynęło się w tej cichej bieli.
Cicha jest cicha. Nie jest krzykliwą uliczką, wiodącą ku targowisku, albo ku aptece, gdzie dzwoni dzwoneczek nad wejściem, błyskają wagi i retorty , pachnie anyżem i kamforą,  a pani Tamara flirtuje na zapleczu z lekarzem, który udziela jej porad fachowych; Cicha nie prowadzi też do sklepu wielobranzowego „Ponek”, na który i tak wszyscy mówią „ Pączek”, od przezwiska właściciela: gdzie to kupiłeś? U Pączka! Pączek przywiózł nowe robaki/ sztuczne kwiaty/ pościel/ garnki emaliowane/ radio : „Warta” czy plastikowe Mikołaje dzwoniące opętańczo; o nie, Cicha nie prowadzi do kwiaciarni, piekarni, ani do kościoła, ani do cerkwi, ani do innych przybytków ważnych i wartych, by je odśnieżyć.
Cicha przemyka obok naszego domku i staje niezdecydowana za topolami, pytając, co ma robić - tam rozdziela się na dwa białe teraz strumienie, jeden skręca w prawo, do ludzkich siedzib, drugi w lewo, ku siedzibom wiekuistym - cmentarzowi w cieniu świerków i sosen. Przed cmentarzem są jeszcze mokradła, zwane ługiem. Zamarzły dawno, zima objęła w posiadanie bezkresne łęgi, białá spirala rzeki owija się wokół niskich skarp, nadbrzeżnych nawisów, gdzie każda trzcina, każdy kozłek, każdy baldach dzięgielu wykuty ze srebrnego lodu głosi wszem i wobec chwałę Tej, co Kajowi obiecywała parę nowiutkich łyżew, pokusę większą, niż ta w Edenie...Tak, wąż powinien obiecać Ewie i Adamowi łyżwy. Wtedy może cała historia ludzkości potoczyłaby się inaczej :)

Szukam zdjęcia ulicy Cichej....jest.
Oto ona. I nasz domek. 4 zimy temu...



A na zimowe chłody zapiekanka, bardzo łatwa i smakowita. Soczewica, cebulka, kotlety z fasoli rozdziabane na plasterki, selerek, na makoronie, z serem. Wegetarianizm jest łatwiejszy niż myślałam :) Na dole etap okrywania zapiekanki serem.




24 stycznia 2011

Soczewica, Sade, razowe makarony i trochę nonsensu

Wstałam o szóstej.
Teraz soczewica już ugotowana, pyrka wesoło pomidorówka, chlebek rośnie, jak się upiecze, zrobię zdjęcie.
Poranek przeciąga się leniwie, zagląda w oczy nastroszonym kawkom na płocie sąsiadów, zastanawia się, czy włożyć fartuch zapracowania, czy może pozostać leniwym dandysem w szlafroku i z parującą kawą, jak Oskar Wilde....

A propos dandysów, to czytałam ostatnio o grupie Bloomsbury i Wirginii Woolf i uśmiałam się pogodnie nad zdjęciem, na którym udawali delegację abisyńską.

Za namową ekscentrycznego arystokraty Horacego de Vere Cole'a jego przyjaciele, przebrani za abisyńskich posłów, pojawili się na pokładzie flagowego okrętu brytyjskiego pancernika "HMS Dreadnought". Egzotyczni przebierańcy - wśród nich Virginia Woolf, jej brat Adrian oraz malarz Duncan Grant - postawili na nogi dowództwo Royal Navy, które, nieświadome żartu, wystawiło powitalną kompanię honorową. Wybuchł ogromny skandal...


Gdzieś wśród tych dżentelmenów jest ponoć sama Wirginia...

To ja na dobry humor, biegając w niebieskim fartuszku, słucham sobie Sade.


23 stycznia 2011

Urlop Kaliny

Ponoć najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Nawet, gdy jest to kolejna podróż...
Właśnie pożegnałam się na rok z pracą. Postanowiłam wziąć roczny urlop i uporządkować zabiegane, zmęczone życie.Zająć się tym, czego pragnę..jak w wierszu Barańczaka, którego uwielbiam:

Jagnięco łagodne jagnię...
Wyjawię ci, czego pragnie
zmęczona dusza moja:
odrobinę spokoja.


To będzie rok z moim ogrodem, porzuconymi obrazami, rzeźbami, pisaniem pracy, z domem, lasem i myślami, które pochowały się na razie po dziuplach zapomnienia. Sama nie wiem, dokąd mnie zaprowadzi ta nowa przygoda. Zamierzam zostać początkującą wegetarianką, zielarką, rzeźbić ptaszki z lipowego drewna, czytać dzieciakom bajki i z kotem na kolanach siedzieć na tarasie.Wymyślać opowieści. Pozwalać zuchwałym snom się spełniać. Jeść pastę z avocado, zamieszczać tu przepisy, anegdotki, facecje i śmiechy z kalinowego zakątka.Słuchać Nat King Cole'a i czytać "Błękitny Zamek". Szukać uśmiechniętego Boga. Być w ogrodzie.



Tabliczkę wykonała Agnieszka:)