31 stycznia 2014

Wracając z podróży czyli etymologowie domowi.

Jedziemy z miasta, Średni i Duży z tyłu z zaangażowaniem prowadzą dyskusje filologiczne.
- Poniedziałek, bo po- niedzieli, rozumiesz, wtorek, bo dzień drugi, czyli wtóry...
- Ale to po rosyjsku - wtrąca się Dużemu Średni.
- Nie po rosyjsku, a po staropolsku. Nie przerywaj. Środa, bo środek tygodnia...
- Ale kiedy dokładnie mija ten środek?
- Tak koło dwunastej w południe. Czwartek, bo czwarty, piątek, bo piąty...
- Od czego sobota, mamo?
- Od sabatu - rzucam przez ramię.
- No to zostaje nam jeszcze niedziela. Od czego to może być?
- Od staropolskiego nie - dzielać, czyli nie robić, nie działać. Dzień, w którym nie pracujemy. - wyjasniam.
- Znowu po rosyjsku - naburmusza się Średni, ale zaraz odzyskuje rezon - A dlaczego jest łowca i łowczyni, a nie ma kupca i kupczyni?
- Radczyni jest - Duży wie lepiej - czekaj, mamo, jaka jest  żeńska forma dla kupca?
- Przekupka - podpowiadam, naprawdę już ubawiona.
- Nie, zaraz, to ma przecież ujemną konotację... musi być coś neutralnego...
- Jaką ujemną? Przekupka i już.
- Ale chyba nie chciałabyś być nazwana przekupką, co? - Średni czuje, że wypływa na wierzch - Przekupka jest ujemna, jak sprzedawczyk, i już. - Po co kupiłaś te kwiaty?

Na kolanach piastuje papierową torbę, a w niej podpędzone szafirki, narcyzy i żonkile. Plus zioła; od zapachu bazylii cały samochód zakwita wiosną.
- Wiesz, Średniaku, jest taki wiersz - wącham bazylię jak rasowy dziewiętnastowieczny opiumista- Jeśli zostaną ci ostatnie pieniądze i możesz kupić bochenek chleba albo bukiet żonkili, to kup bukiet żonkili, aby nakarmić duszę...
- A potem umrzyj - podpowiada mi życzliwie Średnie, udające cynika dziecko.
Śmiech wypełnia samochód jak zapach bazylii, Średni wie swoje, a ja wiem swoje. Zmieniamy temat.
- Wiecie, że kiedyś komputer zajmował cały pokój? - oznajmiam, wspominając Eniaca - całe piętro...
- A teraz zajmuje całe życie - konkluduje Średniak.
- Brawo za szczerość! - chichocze Duży.

Wącham bazylię.
Uśmiecham się.
Za zakrętem już czeka domek.



30 stycznia 2014

Być sobą, czyli o kobietach.

Zaczęło się tak; jakoś przypadkiem wpadł mi w oko skandaliczny wprost nagłówek na jakimś serwisie wiadomości: Modelka taka a taka pokazała się PUBLICZNIE z niewydepilowanymi nogami. Do nagłówka jakże słusznie oburzony tekst i zdjęcia przyłapanej na owym zdrożnym zaniedbaniu kobietki. I wiecie co? Ręce mi opadły. Po pierwsze, czy nie ma już ważniejszych rzeczy, niż wiadomość o absolutnie prywatnych nogach? A po drugie, przecie kobietka miała prawo, jej nogi. Jak to Old Death w drugim tomie "Winnetou" stwierdził: a gdyby mi się chciało włóczyć ze sobą aksamitną kanapę, żeby w wolnej chwili spocząć sobie na niej na prerii, co komu do tego? Mądrzy ludzie nie zwrócą uwagi, a diabła obchodzi, co będą mówili głupcy.

I  tak mi sie przypomniało kilka fantastycznych osób, które ustawiłabym  razem na piedestale z Old Deathem. Doris Lessing.  Umiała warzyć piwo imbirowe i w wieku 14 lat prowadziła samochód. Otrzymanie nagrody Nobla skomentowała po swojemu: "zdobyłam wszystkie cholerne nagrody w Europie." Kochała zwierzęta, odrzuciła tytuł Dame of the British Empire. Była sobą.

Virginia Woolf. Pewnie dla kogoś kontrowersyjna, ja pamiętam ją z cudnych komentarzy, typu: "Twarz lady Morrell to piękne dzieło, cóż za wymodelowanie oczu i czoła! Ale podbródek, niestety, słabszy w stylu". "Kobieta, żeby zostać pisarką, potrzebuje własnego pokoju i 500 funtów rocznego dochodu". "Życie pozbawione iluzji jest rzeczą ponurą"

Tove Jansson. jak na tamte czasy, niesamowicie odważna i szczera. I nie tylko chodzi o jej związek z Too- Tiki :)
"Jutro będzie nowy, piękny dzień. Twój własny od początku do końca. To przecież bardzo miła myśl." - cytuję za Tove.

Ulryka Eleonora, królowa Szwecji. Dama w spodniach.
Potem Amelia Bloomer, od której nazwiska powstało określenie "Bloomerek", spodni dla kobiet. Ach, ile wam zawdzięczam, pracując w ogrodzie! Albo jadąc rowerem. Cytuję za artykułem o bloomerkach, stąd:

 Królowa Wiktoria oświadczyła, że "spodnie Mrs. Bloomer zagrażają istnieniu brytyjskich rodzin, prowadząc do emancypacji kobiet i jednoczesnej degradacji mężczyzn" 

Hester Stanhope. Podróżowała po pustyniach Libanu i Syrii w męskim stroju, pantalonach i turbanie. Goliła sobie głowę! Potem została pustelniczką, w klasztorze Mar Elias, studiowała alchemię i astrologię, paliła wodną fajkę. Jakby jakiś tabloid napisał o jej ogolonej głowie, pewnie obśmiałaby ich i strząsnęła kurz z sandałów.
Zmarła w swojej górskiej twierdzy, zamurowawszy bramę, z jednym służącym,  chora, otoczona przez koty. Tak chciała. Życie- meteor.
 


"Nie boję się niczego ... Moje jest słońce, gwiazdy, perły, lew, światło z nieba" - Lady Hester

 Żmichowska w liście do Wandy Żeleńskiej:

„Gdy pierwsze sygaro wypaliłam, był lament w domu, a gdy na koń wsiadłam, były płacze i zgrzytanie zębów, o jakich pojęcia chyba nie masz”.

Nie, nie zachęcam do wędrówek po pustyniach czy palenia cygar. Po prostu do robienia tego, co daje szczęście i pozwala żyć na naszej cudownej planecie. Dla mnie to rodzina, ogród, wąchanie macierzanki czy rozmarzenie nad wieczornymi mgłami, dla kogoś innego - pustynie, perły czy lwy. A skoro już tak filozofuję, to musi się tu pojawić cytat z mojego ukochanego "Błękitnego Zamku".

 "Największym szczęściem jest kichnąć, kiedy się ma ochotę."

 "Strach to nasz grzech pierworodny. Nie ma nic bardziej poniżającego ani okropnego, niż żyć w bojaźni"

"Może nie zdążę zrobić wszystkiego, czego pragnę, ale już nikt nie zmusi mnie robienia tego, czego nie chcę".


 

Niesamowite opowieści, opuszczone zamki i Kuraszewska Góra.

Gorąca kawa miło wysnuwa z siebie wonne smużki, poranek jest tak wczesny, że chłopcy śpią jeszcze.  Można usiąść i pocelebrować czas dla siebie; kiedy unoszę głowę, widzę kasjopeańskie topole, białe zjawy brzóz na tle błękitnawej szarości. Dobry czas, by poczytać o opuszczonych zamkach.
Oczywiście, jest ich tak wiele i tak piękne, np. pałac Sobańskich w Guzowie czy przedziwny Kasteel van Mesen w Belgii. Zamki bez mieszkańców, które stoją i murszeją. Pałac w Szczodrem, tak angielski, że zapiera dech. A może troszkę mauretańsko- angielski? Hmm...


Pałac w Rybarzowicach. Megi by tam pewnie zawędrowała z kijkami, gdyby nadal tam stał, ale niestety, tylko wiatr, i zarośla, i nicość, pożerająca wszystko. Fontannę tylko ocalono, dobre i to, mają gdzie płakać rusałki.


Pałac w Modłej, niesamowity, jak z bajki o zaginionym królestwie...


Pałac w Trzebieniu.  Tu na litografi A. Dunckera z XIX w.



Mam sentyment do zamków, bo całe moje dzieciństwo minęło w cieniu zrujnowanego pałacu Karskich, uwielbianego miejsca zabaw. Dziadziuś opowiadał, jak pałac przetrwał wojnę, jak Niemcy urządzali sobie w nim okupacyjne Boże Narodzenie, wystawiając choinkę na dziedzińcu.Ironia losu: pałacu nie zniszczyła wojna. Zrobili to swoi, Polacy.

 Cytuję za stroną http://wlostow1.republika.pl/palac_karskich.html

 "Pałac od początku istnienia tętnił życiem kulturalnym. Właśnie tutaj powstały fragmenty "Popiołów" Stefana Żeromskiego. W 1918 roku jedną noc spędził tutaj nuncjusz papieski Achilles Ratti, późniejszy papież Pius XI. W piętnastą rocznicę bitwy pod Konarami, 8 września 1929 roku, odsłonięty został pomnik poległych legionistów. Na tę uroczystość przybył prezydent Ignacy Mościcki i większa część rządu- ministrowie: Czerwiński, Boerner, Meysztowicz, Niezabitowski, Sławoj-Składkowski, premier Prystor, biskup Ryks, senator Tarkowski.

Po wojnie pałac był tylko z jednej strony lekko uszkodzony przez wystrzał armatni. Na podstawie dekretu PKWN z września 1944 roku majątek został rozparcelowany. Część, około 200 hektarów, dostało PGR, reszta została rozdzielona między chłopów małorolnych i folwarcznych. Część parku wycięto. Pałac przechodził z rąk do rąk. Znajdowały się tutaj biura PGR, szkoła. Na piętrze mieszkali ludzie ze wsi i dawni pracownicy rolni. W salonach na dole stały maszyny rolnicze. Przed każdym pokojem stał pies na łańcuchu."


 Te kilkanaście ścian, które jak kości prehistorycznego smoka bieleją wśród pokrzyw - dwa lwy, brama i kawałek muru. Pozrywano parkiety. Obdarto marmury. Cegły poszły na chlewy i obory. Parkiem popłyneła gnojówka z PGR- u.  Ukradziono blachę z dachu, wszystkie meble, wydarto stolarkę. PGR sobie garażował traktory na resztkach salonowych marmurów. Dzisiaj  trzymają na placu materiały budowlane. Utracone piękno, którego żal...

Tu są zdjęcia, nie moje, ale piękne

Nie zauważyłam jak kawa mi wystygła. A jeszcze nie napisałam o Górze Kuraszewskiej; niedaleko, wśród kalinowskich łąk wznosi się i podobno był na niej zamek królowej Bony, a sama Bona zjawia się czasem jako zjawa do dzisiaj. Tata łapał ryby w zatoce pod Górą, a myśmy radośnie bobrowali w rzece, malowniczym zakrętem opasującej pagórek i kępę starych drzew. Zresztą, Bona chyba lubiła góry, bo Góra Bony jest koło Łomży, i w Krzemieńcu... Nasza góra ma swoją legendę, o Jasiu Grajku i królowej Bonie, legendę za smutną na taki zimowy, kawowy poranek, więc jej teraz nie opowiem. Ale uśmiechnę się, wspominając rozbuchane brzęczenie letnich łąk, jaskry i firletki, pluszczącą rzekę i nieistniejący zamek zapomnianej królowej.

29 stycznia 2014

Kryjówka w przeręblu, słońce - kasjerka i sposoby na Paszczaki.




Pamiętacie, jak do Doliny Muminków przyjechał Paszczak na nartach, z trąbą na plecach? I jak potem coraz więcej mieszkańców szukało sobie kryjówek, a ta najbardziej popularna była pod lodem, gdzie Too - Tiki łapała ryby?

Były sygnały, że zjawią się kłopoty: trąba była sygnałem. Koszulka Paszczaka, w czarno - żółte pasy. Jego tubalny głos, i fakt, że czuł się wyśmienicie. Jednostki czujące się wyśmienicie zimą, są wybitnie podejrzane.

"Paszczak tymczasem gimnastykował się nad rzeką.
- Czy to nie wspaniała rzecz: mróz - powiedział. - Nigdy nie jestem w tak dobrej formie jak w zimie. A wy nie wykąpiecie się przed śniadaniem?
Ten to zje dużo konfitur - pomyślał Muminek. "

O tak, były sygnały. A potem nastąpił rozwój wydarzeń, skutkiem czego większa ilość mieszkańców Doliny zaczęła szukać wspomnianych kryjówek. Czemu o tym piszę? Bo czasem poznaję ludzi, od których widoku i zachowania moja podświadomość dostaje muminkowych dreszczy. Będą głośni. Wyglądają na wielbicieli własnego trybu życia i zaraz wytłumaczą mi życzliwie, co robię źle w swoim życiu i jak chętnie mi pomogą. Wyglądają na takich, co zjedzą dużo naszych konfitur, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Powinnam schować się od razu w kryjówce w przeręblu, ale jakiś uparty optymizm każe mi wierzyć, że tym razem będzie inaczej.
Nigdy nie jest.
Dowiaduję się, że marnuję życie, siedząc na wsi. Że już zmarnowałam, nie skończywszy doktoratu. Otrzymałam garść zachęcających propozycji, jak to zmienić: otóż moimi dziećmi zajmą się sąsiedzi ( jeszcze o tym nie wiedząc, biedni), mąż zatrudni pomoc domową do ogrodu i gotowania, a ja będę jeździć do Warszawy i pisać pracę, przy okazji muszę rzucić obecną pracę w szkole,  bo będzie przeszkadzać, wziąć kredyt na studia, a co, nie stać  was, i tak dalej, i tak dalej... a ja rozglądam się za przeręblem, słuchając Paszczaków i zezując w stronę moich konfitur. To jest najgorsze. Oni nigdy nie chcą żurawin.

"- Nie jadam ryb - stwierdził Paszczak. - Tylko jarzyny i jagody.
- A może konfitury z żurawin? - spytał Muminek z nadzieją.
Duży gliniany garnek z przecierem żurawinowym był jedyną rzeczą, która nie miała powodzenia.
Ale Paszczak odpowiedział:
- Nie, najchętniej truskawki."

Wczoraj wracałam z pracy, patrząc na słońce, siedzące za chmurami jak kasjerka za zakurzoną szybą starego kina i myślałam o wielu rzeczach. O starych kinach, których już nie ma i o multipleksach. Gdzie film jest towarem, konsumowanym przez przeżuwające popcorn Paszczaki i gdzie nikt nie lata juz chyba po 10, 15 razy na "Willow", czy "Labirynt" czy "Niekończącą się opowieść", jak ja w liceum, dopóki nie zeszły z programu. Musiałam uciekać z lekcji, bo seanse były rano, a ja MUSIAŁAM zobaczyć jak Jareth przesuwa między palcami migotliwe kule światła. Albo "Wszystkie poranki świata", gdy gra wiolonczela na śniegu. Myślałam też o Paszczakach, że gimnastykując się, depczą śnieg, nie widząc jego piękna. I że wierzby nad naszym strumykiem mają odcień różu pompejańskiego z brązem, coś pięknego, ten blask na korze. I że Muminek dał prezent Paszczakowi, gdy ten odchodził.

"Potem wyjął z pieca duży słój z konfiturami truskawkowymi, wziął kawałek węgla i napisał nim na papierowej pokrywce: „Mojemu staremu przyjacielowi - Paszczakowi”.

I wiecie co? To chyba najlepszy sposób na Paszczaki :)

28 stycznia 2014

Zwykły poranek

Temperatura na piecu 50 stopni; dobrze, to znaczy, że kaloryfery już grzeją i można przytulić się, złapać chwilę rozkosznego ciepła. Ach, gdzie te piece kaflowe... Kominka nie chce mi się rozpalać, a reklamowane przez znany sklep internetowy futrzane poduszki w cenach od 300 zł za sztukę, pod hasłem: ogrzej swój dom! Bajecznie miękkie skóry islandzkich owiec!- no cóż, hm, jeśli chodzi o nas, islandzkie owce mogą spać bezpiecznie. Ale mam kapcie z barankiem, wciągam sweter i dwie koszule i idę szykować śniadanko.
Ptaszki dostały swoją porcję ziaren - wyobraźcie sobie, przyleciał wczoraj dzięcioł, absolutnie bajeczny, bardziej bajeczniejszy niż islandzka owca. Biało- czarno- czerwony, żwawo rozpędził wróble i sikory i rozpanoszył się w karmniku.
Z porannych olśnień: jemioły na topolach układają się we wzór konstelacji Kasjopei. Czyżby to przypadek? A może celowo osiedliły się na mych topolach kasjopeańskie istoty i tym sposobem sygnalizują potrzebę kontaktu? Muszę to rozważyć.
Kakao jest dobre tylko wtedy, jak jest bardzo gorące. Omlet najlepiej smakuje ze śmietanką 30% ubijaną w ceramicznym rondelku. Dzieci potrafią spać jak susły, zwłaszcza gdy matka potrzebuje kogoś, kto wyniesie śmieci i nakarmi króliki. Lubie kontrast zielonkawych, suszonych kwiatostanów hortensji z wiklinowym koszem i bielą kuchennych szafek, mąconą śmietankowym odcieniem. Aha, sąsiad znowu na nas dymi. Podejrzewam silne konszachty z Boreaszem lub innymi bożkami wiatru, którzy zarzucają szale sąsiadowego dymu na nasze podwórko. Dlatego nigdy nie wieszam tam prania.
Zwykły poranek.
Kakao piję z kubka starbucksa, patrząc na białe róże, prezent od Miłego. Samo mi się do nich uśmiecha. Słucham I see fire,  Eda Sheerana, naturalnie muzyczka z Hobbita i ogrzewam się powoli. Idę do pracy za niecałą godzinę, zbieram energię; będziemy z dziećmi rysować anioły na zajęciach w domu kultury. Czeka mnie droga przez aksamitne pustkowia, wcale nie smaugowe, poprzeżynane ciemnymi jak twarze maorysów strumykami, kępami pokrzyw, czarnych pod śniegiem, pasami wierzb i brzóz, a nawet kopicami starego siana, tak. Miasteczko kalinowe śpi, a ja pójdę Wietnamem, wdychając chłód i mrużąc oczy pod siwym blaskiem nowego, pochmurnego dnia. Pozdrawiam porannych piecuchów, którzy zostają w domu - nie poznacie owych pustkowi lodowych, przez które będę brnąć! Jak to Szekspir pisał:

Nie znasz ty jeszcze owych widm dręczących, którymi troska napełnia pierś męża.

Tudzież niewiasty.  Pa, posłuchajcie Eda Sheerana :)



26 stycznia 2014

Ballada o zimach minionego czasu



Co to za zima, kiedyś to były zimy!
Co prawda nie pamiętam tej, gdy rodziła się moja siostra i wieźli mamę saniami do Zabłudowa przez rzekę, a przed saniami szedł Człowiek Z Łopatą i odśnieżał, żeby koń przeszedł. I nie pamiętam tej, gdy mój teść z siostrą zakonną, a rodzoną siostrą bliskiego mi Poety brnęli przez śniegi od Ancut, mając nadzieję nie zamarznąć. I tej słynnej w 1978, kresowej zimy stulecia, gdy kopano tunele od domu do domu. Ale pamiętam, gdy rzeka rozlała od kościoła i mostu aż po odległy o ponad kilometr cmentarz, a potem zamarzła. I woziłam Tacie bigos na łyżwach, przez zalane, zlodowaciałe łąki, bo łapał ryby z przerębla przy Górze Kuraszewskiej. Można było śmigać wśród turzyc i lodowych półwyspów ponad dwa kilometry przez zalewisko. Przez rzekę spokojnie jeździły traktory i reszta drobniejszego sprzętu. Miałam stare łyżwy, lat koło dziesięciu i królicze futerko po siostrze.
Albo ten dzień, gdy wybrałam się na łyżwach na pieszo, tak, ulicą z jednego końca mego Kalinowa na drugi, na lodowisko na rzece za most, jakieś 2,5 km, najeździłam się do upadłego, a potem zdałam sobie sprawę z niepodważalnego aksjomatu: jak się przyszło, tak trzeba wrócić.  Mięśnie bolały w całych łydkach, nogi zlodowaciały, reszta też, buty na zmianę zostały w domu, a ja wędrowałam z powrotem ulicą, zamrożoną na taflę, czasem wchodząc na chodnik, by jak zrozpaczony pijak przytrzymać się płotu i iść, krok za krokiem, na łyżwach, te same kilometry, a w końcu dotrzeć do domu i paść... Pamiętam zamarzające, dziecinne łzy i swoją głupotę, która kazała mi nie zabrać butów na zmianę. I cudowne piękno zimy; brzozę w srebrze, jak drzewo Tolkiena, niebo jak alabaster, obłoki pary z ust, skrzące się nieludzko łąki i rozlewiska...




Fot. Edmund Uchymiak

Niemal już nie ma kuligów. I tej zimy nie widziałam jeszcze ani jednych sań, jadących przez zaśnieżone drogi. Żadnego dzwoneczka u uprzęży, żadnych koni przed cerkwią, z workami obroku u pysków. Popijamy kawę zbożową, parującą z kubków i wyglądamy na termometr: minus 22, póki co, najniżej tej zimy było. Czasem samochód nie odpali. Oczko zamarznięte do dna.  Ptaszkom kupiliśmy mieszanki ziarenek, bo ptasia stołówka to podstawa, króliki przenieśliśmy do piwnicy, ciemnawej, ale ciepłej i czekamy wiosny. Wczoraj diamenty świeciły na rzece, ale rozlało tylko kilkaset metrów na boki wokół koryta, a i to płytko; więcej trawy widać, niż lodu i żadna Gerda nie śmigałaby z bigosem w diamentowej krainie. W kuchni kwitnie amarylis, róże, truskawki, a dodatkowo dosadziłam pietruszkę.
Jak to Gałczyński pisał:

Zima, zima
jaka tam zima
skoro jak majowy słowik śpiewa!

Na pociechę kilka moich ulubionych w klimacie obrazów o saniowej proweniencji.

Ю. Клевер Сани 1912 год

Алексей Степанов "Катание в санях" 1910
 
Mark Keathley (Amrican, born 1963) «Through the Woods»

Erik Theodor Werenskiold (Norwegian, 1855 – 1938) «Boy with sledge»

Robert Duncan
 (American, 1952)



 

25 stycznia 2014

Tańczące dymy, Mały imperatorem i kryształowe dzwonki

W mroku przedporanka, gdy jeszcze nie zgasły cytrynowe oczy latarni, a niebo ma kolor ametystów, ze wszystkich kominów unoszą się tańczące dymy. Leżąc w łóżku nie muszę unosić głowy, by je widzieć; dym u sąsiadów tańczy  lekko, z wdziękiem, jakby niewidzialna orkiestra grała mu pawany i basse dance. Wygina widmowe, białe ciało, podkreślone lodowatym oddechem mrozu, rozdziela się na dwa strumienie i znów łączy, robi zaskakujące zwroty, jak Legolas biegający po dachach jeziornego Dal. I rzeczywiście, ma w sobie coś elfiego, nieludzką grację, obojętność na wszystko; zachwycony sobą, tańczy i tańczy, póki nie zgasną lampy, nie zbieleje ametyst nieba, a dzień obedrze go z tajemnicy. Wtedy zostaje tylko dymem, unoszącym się słupem w mroźnym oddechu nowego dnia.
Kłapiąc bosymi stopami po deskach podłogi wędruję do kuchni, cisząc się chłodem, niespiesznym porankiem, urlopem, który nadszedł i wizją wypicia zbożowej kawy w dużym, gorącym kubku.
Mały zbiega z wesołym łoskotem po jesionowych schodach; też ma wolny dzień i chce wykorzystać poranek, dopadając laptopa i podbijając Podziemia. Mały ma wizję. Chce zostać Imperatorem.
- Pokonałem Królową Sukkubów! - oznajmia zadowolony - Co to są sukkuby, mamo?
Ekhm... myślę chwilę, po czym oznajmiam z determinacją:
- Takie złe duchy. Bardzo kusicielskie.
- No to już po nich - Mały radośnie eksploruje mapę "hirołsów" - Zobacz, przyłączają się do mnie widma, zombie i smoki! Grałem archaniołami, ale nudne, są za silne. Miałem szesnaście archaniołów i wszystko rozwalały, mamusiu. Smoki są lepsze. I minotaur. Bardzo wrażliwe są takie minotaury, jak ktoś go walnie, to zawsze oddają, wiesz? Bardzo wrażliwe.
Zostawiam go z wrażliwymi potworami o rogatych łbach i wędruję popatrzeć na sople, lodowe dzwonki na szybach i przestwór nieskalanego śniegu, po ciemną linię topoli. Jaki piękny dzień.  Jak waha się dymek nad kubkiem kawy, kolejny tańczący z ciszą.
Szczęście mruga do mnie porozumiewawczo, gdy rozsiadam się z kawą nad poranną gazetą.
- Tak, królestwo do podbicia! - dobiega z pokoju radosny okrzyk Imperatora.


Praga w lutym 2o12. Śliczne zdjęcie stąd.

24 stycznia 2014

Wyprawy Dużego do krainy słów...



... i obrazów. Kiedy nasze dzieci stają się wędrowcami po krainach znaczeń, kiedy zdążyły odkryć te źródła i zasmakowały czerpania poezji z obrazów, słów, dźwięków, życia? Zdumiewam się ciągle na nowo i wklejam twórczość Dużego, jego teksty, budzące wzruszenie, zadumę, humor. W idealnej harmonii z obrazem, barwą. Czuję się tak, jakbym złapała czyjąś dłoń, pomagającą wspiąć mi się na szczyt i nagle zdumiewam się, że to ręka mojego dziecka, osobnego człowieka, cudu. Panie i panowie, oto Duży.



22 stycznia 2014

Amarylis i bankrutomat. I trochę optymizmu porannego.

Amarylis zakwitł. Pięć cudnych pąków, pięć kwiatów na jednej łodydze, oczy same się śmieją, gdy się patrzy na takie cudo. Kolor szkarłatny jak kapelutek Szkarłatnego Willa, wędrującego z niefrasobliwą piosenką sherwoodzkim traktem.
Kiedy wstajemy rano, za oknem kuchni śnieg ma barwę grafitowych błękitów, już dnieje - dzień rozrzutnie jest już dłuższy o 50 minut od tego najkrótszego leniwca. Lubię poranki, choć ostatnio nieprzytomnie trafiłam we framugę zamiast w drzwi. Amarylis zdecydowanie poprawia mi humor, a w kuchennym ogródku rośnie jeszcze pietruszka i truskawki w donicach. Choć choinka rozebrana, lampki na oknach jeszcze mrugają. Tak tęskno za światłem. Palce grzeją się na brzuszku kubka z kawą zbożową a umysł pływa między wspomnieniami snów a wyzwaniami nowego dnia jak rybak w łódce, któremu zawiązano oczy. Ale jakoś posuwamy się do przodu :)
Za dwa dni ferie, mocium panie.
A dzień dłuższy o 50 minut! Ileż można dokonać przez takie 50 minut!
Na przykład  dziesięć razy przesłuchać duet Natalie Cole z Nat King Colem, When I fall in love...


Ostatnio wielkopomnego odkrycia dokonał Duży, nazywając bankomat, z którego pobieraliśmy niezbędne zaopatrzenie bankrutomatem. Słusznie, słusznie! Coraz mniej zostaje, utracjuszostwo jak nic.
A w ogóle mam pomysł na zimowe śniadanie: kakao z bitą śmietaną. Do tego grzanki; bułka moczona w mleku, podsmażona na masełku, posmarowana na gorąco malinowym dżemem. Kiedy błękity stają się bielami, granaty szafirami, a fiolet nocy umyka pod cytrynowymi oczyma lamp, takie kaloryczne śniadanko rozgrzewa serce. A gdy w tle jeszcze Nat i amarylis, chórki pietruszki i mruczando zmywarki porannej... naprawdę, damy radę przetrwać dzień nawet z ośmioma lekcjami i zespołem do spraw programu naprawczego. O czym donoszę wam optymistycznie.

19 stycznia 2014

Chmury z ołowiu, pięć latarni, mróz i ogacanie królików



R. S. Woodward


Zimowy świat nie wydaje się stworzony dla ludzi. Dzisiaj chmury były z ołowiu, niebo z lodu, a mroźny wiatr przenikał do kości, dobierając się do ostatnich źródełek ciepła w zziębniętym ciele. W takie dni brzozy mają gałęzie z rubinowego szkła, a sine lasy na horyzoncie są jak pasma podartego jedwabiu.  W takie dni dobrze siedzieć przy kominku czy kaloryferze, zaprzyjaźnić się z termoforem i miską migdałów z żurawiną, które podjada się, czytając dobre, ciepłe rzeczy i słuchając mruczącej muzyki.
W takie dni ugorami za Kalinowem wędruje Lodowa Pani.

– Tu rosły jabłka – powiedział Muminek uprzejmie.
– Ale teraz rośnie tu śnieg – odpowiedziała Too-tiki obojętnie, idąc dalej.

Ogaciliśmy dzisiaj klatkę królikom, choć stoi w zaciszu, to jednak mróz dobiera się do niej lodowatymi palcami. Wczoraj zmarzła im kapusta. Nie chcę, by spotkał je los wiewiórki, która spojrzała w oczy mroźnej wróżki. Jak mróz się będzie dalej szarogęsić, jakoś wciągniemy klatkę do piwnicy; będzie ciemniej, ale cieplej.

Gdy unoszę głowę, pisząc, widzę pięć migotliwych świateł, pięć narnijskich latarni- tam, gdzie ulica Cicha zakręca w prawo, ku skupionym przy sobie, jak zmarznięte króliki, domom. Tam mieszkają ci, którzy wybrali życie jeden przy drugim, podwórze przy podwórzu, płot przy płocie. Zaglądają sobie do okien swoimi trzepakami, magazynkami, strzyżonymi tujami, obok siebie wyciągają się zagonki kapusty i ziemniaków, a sąsiadki mogą gawędzić, opierając się o bramki. Tu, gdzie stoi nasz domek, jest tylko szepczący las, ugór, brzozy i rząd wysokich topoli, a na zakręcie Dawniej Opuszczony Dom, teraz mający już lokatora. Niebo ciemnieje tu przeczuciem nocy, ani jedna latarnia nie oświetla ciemnej ściany lasu. Lubię mrok tej części podwórza, wystarczy mi, że ulicę mam od frontu, a sąsiadów dalej. Tu rządzi jękliwy wiatr, niosący mróz z zamarzłych mokradeł i skrobiący niewidzialnymi pazurkami po szybie okna, za którym siedzę w blasku lampy. Tu czuję prawdziwą zimę i spokojnie mogę czekać na wiosnę. Taką, jak u Muminka:

Nadchodziła wiosna, ale nie tak, jak ją sobie wyobrażał. Już nie ta, która uwolniła go od nieznanego i wrogiego świata, lecz wiosna, która była dalszym ciągiem wszystkiego co przeżył, przezwyciężył i co sobie przyswoił.

18 stycznia 2014

Zimowo i wspomnieniowo


Nie pamiętam, który to rok, ale fajnie było!

Dom dziadziusia


Miejsce magiczne, kochane, wpisane na amen w duszę. Dom dziadziusia i babci, moje dzieciństwo, moje bajki. Muszę zapamiętać każdy kamyk na drodze, zapach róż u furtki, roztańczone lipy, czereśnie, pałace i wąwozy. Ocalić od zapomnienia aksamitny koc do prasowania, kran, pszczoły, pijące wodę z kamiennego korytka, ławki, morele, bukszpany i sny. Byłam za mała, żeby zrozumieć piękno, ale nie za mała, by zapamiętać i kochać. Teraz odwzorowuję rytuały, obrazy, klimat, powtarzam jak mantrę w pamięci, czym było to, co mnie stworzyło, utkało, dało wrażliwość i serce. Jakim skarbem są nasi dziadkowie. Jak nieprzypadkowo pojawiliśmy się tu i teraz.
Uśmiecham się do tych zdjęć; wspominając małą Kalinę, biegającą na bosaka po raju.








16 stycznia 2014

Inspirująco - lavandula

Ilustracje, które mnie wciągają po uszy. Piękne, piękne, inspirujące. To dzięki lavanduli chce mi się znowu malować.
http://lavandula-art.blogspot.com/
http://lavandula-art.tumblr.com/
I tu też do podziwiania

A tu moje ulubione. Na chłodne, ciemne wieczory jak balsam na serce, aby sercu cieplej było...


Aaaa! Groźny świat.

- Mamo, gdzie jest opakowanie tego budyniu, co robiłaś? - pyta Duży.
- Na blacie - odpowiadam machinalnie. Pewnie chce sprawdzić, czy nie ma jakichś konserwantów, żelatyny wieprzowej czy czego tam. Wędruję za Dużym ciekawie, by obserwować jak czyta skład zaserwowanego ślicznego, różowego deserku. Rodzina w liczbie pozostałych braci  Dużego jakoś zjadła bez obiekcji.
- Skrobia, bla bla... kwas karminowy - czyta i widzę ten błysk w oku Sherlocka Holmesa- Tam był kwas karminowy, wiesz?
- Nie wiem, a co to? - jako matka prezentuję beztroskę, co groźnego może czyhać w budyniu?
Dziewiętnastoletnie dziecię prowadzi mnie do laptopa, otwiera odpowiednią stronę w wyszukiwarce i wskazuje:
- Kwas karminowy, koszenila, karmina–  naturalny ciemnoczerwony barwnik, pozyskiwany z wysuszonych, zmielonych owadów, zwanych czerwcami kaktusowymi...
- Aaaa! - patrzę na niego zdesperowana i na wręczany mi, nietknięty deser - Znaczy zjedliśmy właśnie owady?
- Zmielone - podpowiada życzliwie i idzie na górę do swojej jaskini, mam nadzieję, uczyć się do matury. Zostaję z deserem w ręku.
- Mały, zjesz budyń z owadami?
- Nie! Brrr... - wstrząsa się, uświadomiony, co właśnie zjadł.
- Ja zjem - Miły spokojnie zabiera pucharek - Przynajmniej naturalne, nie jakieś syntetyczna chemia...

Uff. Ależ świat jest groźny i pełen pułapek!
A tak w ogóle donoszę, że truskawki mają zawiązki, a oba fikusy dokonują autodestrukcji gubiąc liście. Jak uratować fikusy? Postawiłam przy oknie, bo ponoć samobójcze myśli fikusów wynikają z braku światła. Rozumiem je, ale żeby aż tak?

Puch

Biały puch wszędzie, w ciągu jednego dnia zima nadrobiła wszystkie dni wahania. Puch na poręczach tarasu, na gałęziach brzóz, na łapach koreańskiego świerka, na tujach, na płocie sąsiada. Każda sztachetka udekorowana puchową, rosyjską czapą, Anny Kareniny codzienności. Stosy puchu na rabatach z różami, odepchnięte łopatą; sąsiedzi odśnieżają, dzień dobry, dzień dobry!
Sztywne łodygi zeszłorocznego topinamburu wyłaniają się z bieli jak brązowe zasieki. Puch na drutach siatki, na jemiołach, topolach, na ugorach, latem porośniętych fiołkami i wrotyczem.
Bitwa na śnieżki, cała gromada dzieciaków wyszła wczoraj ze szkoły, prowadząc regularną bitwę na dwie strony ulicy, pisk, krzyki, tu i tam migają czyjeś nogi, plecy, kolorowe czapki i szaliki w puchu.
- Ale się śnieg napuszył! - to oczywiście Mały.
W swojej uszance bobruje wesoło.
Wystawiłam moje kryształy górskie na pełnię, a w nocy spadł puch i rano odkryłam, że oprócz naksiężycowienia naśniegowałam je, zatonęły w puchu razem z miską i czarodziejskim lusterkiem zamarzniętej wody.
Puch. Bajka.
Czuję się Gerdą w krainie białego puchu.





13 stycznia 2014

Jedyny Zlew i certyfikaty



Wchodzi Kalina do kuchni po całym dniu pracy, stęskniona za domkiem swym i co widzi?
Zlew.
Zlew pełen naczyń, czekających na ablucje, bo rodzinka w osobie trzech Budrysów naściągała tymczasem porcelany, zużytkowała i zostawiła niecnie.
- Znów ten zlew... - jęknęło mi się. Za  moimi plecami odezwał się w tej chwili tajemniczo głos Dużego:
- Jeden Zlew, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie kubki odnaleźć,
Jeden, by wszystkie talerze zgromadzić i w ciemności związać
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie..

*

Wieczorem. Siedzimy z Małym w poczekalni u miłej pani dentystki, oczekując na swoją kolej. Mały studiuje dekoracje naścienne.
- Co to są certyfikaty? - pyta ciekawie.
- Takie dokumenty - wskazuję mu ową naścienną galerię - Widzisz, tu jest napisane, że pani jest dobrą dentystką, skończyła kursy i można się u niej leczyć.
Mały patrzy. Certyfikatów jest ze dwadzieścia.
- To chyba wystarczyłoby raz napisać....- oznajmia krytycznie Mały.

11 stycznia 2014

Sobota, sobota, loverly!

Sobota, sobota... od rana podśpiewują ze mną rondle, szumi wodnymi marakasami zmywarka, filiżanki na półce kołyszą wypiętymi brzuszkami jak gospelowski chórek. Będę robić pasztet z selera, będę piec tartę gruszkową, tę z soczystą niespodzianka o rozpływającej się w ustach słodyczy pod śmietankową pierzynką kremu. Za oknem jest szaro, niebo ma szare oczy dzisiaj, jak król z wiersza Achmatowej.
 Śniło mi się sto worków szarej, mięciutkiej wełny, które przyjechały do mnie drewnianymi wozami jako podarek od kogoś. Zabawne, mruczę do siebie, biegając między pokojami, popijając w przelocie gorącą kawę i próbując wyciągnąć z łóżek senne towarzystwo. Sobota, sobota, a oni śpią! A przecież na każdej z gałązek miniaturowych wierzb w ogrodzie wiszą diamenty deszczu, trzeba zmienić siano królikom, wiatr zuchwale i podstepnie urwał nam pokrywy od koszy na śmieci i trzeba ich szukać między świerkami, że nie wspomnę o sprzątaniu pokoi!
Fartuch furkocze za mną, mam nastrój sprzątającej Filifionki.
Rano pobiegłam do sklepu; jak przyjemnie iść szybkim krokiem, oddychając głęboko wilgocią, wystawiając twarz na pocałunki mżawki, dźwigając koszyk wiklinowy pełen zakupów.
Kupiłam sobie naszyjnik z malachitu - co jakiś czas przesuwam opuszkami palców po zielonym, obłym kamieniu, jaki miły w dotyku.
Szur szur, mop po podłodze, taneczne pas przy wtórze piosenki z My Fair Lady...

Chciałabym mieć przytulny pokoik
Co od chłodu nocy by mnie chronił
Z ciepłym fotelem w salonie, ach
Czyż nie byłoby cudownie?

Mnóstwo czekolady, by ją zjeść
Mnóstwo węgla, by ogrzać się
Ogrzać twarz, ogrzać stopy i dłonie
Ach, czyż nie byłoby cudownie?

Sobota, sobota, wstawajcie!
Jeszcze tyle jest do cieszenia się :)



10 stycznia 2014

Leksykon dziecięcych typów szkolnych





Aony (Aoni? Aonowie?) - gatunek bardzo rozpowszechniony. Proszę pani, a on na mnie napluł! A on mnie wcześniej kopnął! A on mówił, że mam dzidziusiowy plecak!  A on na mnie specjalnie wpadł, jak szedł i mleko wylało mi się na koszulę! A on mnie straszył swoim bratem! A on...
Czołgiści (czołgistki) - polerują podłogę korytarza na czworakach, kolanach i siedzeniach, trzeba uważać, aby nie nadepnąć na nadaktywnego czołgistę. Marzenie pań sprzątających, darmowy frotering.
MySięTylkoBawimy- ci dwaj zapewniają ze szczerością rasowych polityków, obejmując się koleżeńsko, a gdy się odwracam, znowu rzucają się na siebie.
- Zombie- Dziewczynki - kolekcjonują przerażające karteczki z wizerunkami lalek o zielonych i fioletowych obliczach i oczach pandy. Noszą plecaki w różowe czaszki.

 Zombie- Dziewczynkowy gadżet

Sępy pospolite - wyjadają innym chipsy, cukierki i kanapki z plecaka. Odmiana pijąca - DajŁyka.
Ulubieni Uczniowie/Uczennice Każdej Pani - dopadają znękanego nauczyciela, obejmując go mocno i wczepiając się w ramię, po czym zalewają potokami radosnego mówienia o byle czym.
Te Dwie Z Samorządu - noszą okulary kujonki i potrzebują się zwolnić, aby zbierać na WOŚP akurat na kartkówce z gramatyki. Poza tym niech pani powie panu od wuefu, że chyba się spóźnimy, bo robimy gazetkę, a w piątek nas nie będzie, bo roznosimy betlejemskie światełko pokoju.
MuszęIśćDoPielęgniarki - przynajmniej jedna ( głównie dziewczynki) w każdej klasie.
 ProszPaniMuszDoToalety- typ męski
Karciarze- najmniej szkodliwi. Każdą przerwę spędzają w kącie za palmą grając w karty.
Zakochani - nie widzą świata poza sobą. Dosłownie, ostatnio obejmująca się para wpadła na wyżej wspomnianą palmę.
Przyjaciółki - wydają się rozmnażać przez pączkowanie, obejmowanie wpół i skomplikowane sekwencje chichotów i pisków. Typ parzysto - trójkowy.
Indywidualiści Ponurzy - tych podglądam z upodobaniem. Mają minę Oskara Wilde'a, chodzą z grubym tomem To Wcale Nie Lektury pod pachą i tkwią przeważnie w okolicach biblioteki lub pokoju nauczycielskiego, tam, gdzie ich dobrze widać, jak gardzą plebsem.


Jedna z min Oskara Wilde'a

„Jedyną rzeczą gorszą od tego, że o nas mówią, jest to, że o nas nie mówią.”- motto Oskara. Jedno z wielu.

Spisywacze Parapetowi - no cóż, w domu nie zdążyli odrobić, level sam się nie zrobi.
ITak Cię Nie SłuchamBoMamSłuchawki- najlepiej duże, jak talerze. Często mają trądzik i neonowe adidasy.
Biegnij I Wrzeszcz - jak w tytule.
Organizator Zabaw - zawsze znajdzie chętnych, których namówi do skakania sobie na stopy, kręcenia się, berka, ciuciu babki, wrzucania plecaków dziewcząt do męskiej łazienki i odwrotnie oraz dokuczania Tej Rudej Zołzie.
Ta Ruda Zołza - w poprzednim wcieleniu na pewno była Prawdziwym Kotem, takim wg Pratchetta.

Prawdziwe koty nigdy nie jedzą z miseczek (a przynajmniej nie z takich, które są oznaczone DLA KOTA). Prawdziwe koty nigdy nie noszą obroży przeciw pchłom... ani nie pojawiają się na kartkach urodzinowych... ani nie gonią niczego, co ma w środku dzwoneczek. Prawdziwe koty jedzą tarty. I podroby. I masło. I wszystko inne, co zostanie na stole. Potrafią usłyszeć otwierające się drzwi lodówki dwa pomieszczenia dalej. Prawdziwe koty nie potrzebują imion. Ale często są imionami nazywane. Aarghwynochastądtydraniu” świetnie się nadaje.


07 stycznia 2014

O duszach kresowych, dzwoneczku w aptece i bukowych orzeszkach.

 Kiedy  siedziałam sobie parę lat temu  w kątku na seminarium  u profesor Paczoskiej, a kurant uniwersyteckiego zegara wydzwaniał godzinę osiemnastą, opowiadałam to sobie w głowie: oto Kalina siedzi sobie na twardym krześle i słucha o postnowoczesności i refleksyjnych projektach "ja", a za oknem warszawskie wrony, szum drzew, zegar i dalekie echa miasta, zaraz za murem, miliony oddechów, bluszcz na pniu starego wiązu, wyślizgane schody Karmelitów... a gdzieś daleko  mój zielony domek, pola i lasy, dzieciaki pewnie juz odrabiają lekcje, a Miły niesie do pieca naręcze drew...
Opowiadanie sobie jest czymś bardzo uspokajającym. Dzisiaj opowiadam sobie o kresach, bo mi się znów Janion przypomniała.  Nie wiem czemu, ale niektóre obrazy  wydają mi się bardziej miłe  od innych. Takie tutejsze. Nasze. Kresowe.  Ponoć prowincja to stan ducha. Mówi się, że kresowiacy są gościnni. Coś w tym jest; tutaj się śmiertelnie obrażają, jak nie napijesz się co najmniej herbaty, zachodząc. Częstują, czym mają, blinami, wódką, herbatą w szklankach w plastikowych koszyczkach, zupą, domowym ciastem. To nic, że wpadłaś po sól tylko, w klapkach. Tu się nosi jeszcze gumiaki na co dzień, a na rynek czy do spożywczego leci się w tym, w czym się pracowało akurat. Mleko nosi się w kankach, a zimą wkłada czapki uszanki. Tutaj w aptece jest dzwoneczek nad drzwiami i wagi z szalkami. Siedzi się przed domami na ławeczkach. Jeżdżą jeszcze fury. Plotkuje się na rynku. Listonosz jeździ rowerem. Maluje się pnie drzew w parku do połowy na biało i krawężniki wapnem, żeby było świątecznie. Wychodziłam dzisiaj ze sklepu z wiklinowym koszykiem pełnym zakupów i wszyscy miejscowi filozofowie spod monopolowego powiedzieli mi ładnie "dzien dobry", wyciągając ręce z kieszeni, bo jestem kobietą i w dodatku nauczycielką, to nic, że młodszą od nich. A potem wrócili do picia wina z kartonu za pięć złotych.
Oglądam zdjęcia fotografki Oksany Tatsenko.



Jakie piękne. Takie oczy mają dziewczyny, które podają mi w sklepie paragon; melancholijne, ciemne, jakieś stęsknione. Sylwia, Kasia, Alinka. Powinny stać nad rzeką, koło wierzb, z rozwianymi włosami, w które wpięły jarzębinę, a nie w sklepie za kasą. Powinny...
Jestem dzisiaj melancholijna. 
Dzisiaj jest u nas prawosławne Boże Narodzenie; tu 90% ludzi żyje innym kalendarzem, sylwester dopiero za dwa tygodnie, a z cerkwi bije dzwon. Słychać kolędy  w języku starosłowiańskim.  Syn Bożyj narodyłsia... Ludzie w sklepie witają się, składając świąteczne życzenia. Karpie pływały jeszcze przedwczoraj w plastikowych wannach, zrezygnowane i senne. Wizytują nas kolędnicy; najpiękniej śpiewała grupa z gwiazdą, oszałamiającą kolorowymi pomponami z bibuły, światełkami i srebrną folią. Oj na more, more, da na sinym, sinym, szczodry wieczer...


Wracam do domu dłuższą drogą, obok unickiego cmentarza.  Za furtką  do lasu nasze dwa buki zrzuciły orzeszki; popatrzyłam na rude liście, puste skorupki nasienne, powdychałam zapach mgły i deszczu. Jakoś tak ścisnęło mnie za serce, ale przyjemnie. Poczułam się u siebie.
Schodki, drzwi, znajoma klamka.
Przywitał mnie zapach naleśników i wesoły głosik Małego:
- Co kupiłaś, mamo?

05 stycznia 2014

Styczniowe truskawki, deszcz i o wyrozumiałości.


Zakwitły moje truskawki w doniczkach, jesienią zniesione w zaciszny kątek z pelargoniami. Wyciągnęłam biedaki więc ku światłu, przesadziłam i teraz cieszę się w kuchni różowymi kwiatuszkami i młodymi, zieloniutkimi liśćmi.
A tak w ogóle, gdybym nie spojrzała w kalendarz, nie uwierzyłabym, że styczeń. Na tarasie haiku nieśpiesznie bębni deszcz, krople kołyszą się na wierzbach, pachnie mokra jedlina a trawniki opanował mech i dywani się w najlepsze. Deszcz przechadza się między mokrymi pniami brzóz na krawędzi ogrodu i lasu, króliki piecuchują w sianie, a my z Miłym podjadamy do kawy wafle z karmelem. Pięknie. Tylko, że nie zimowo, ale pewne jest, że to chwilowe interludium, a nie wiosenna symfonia. Jeszcze nadejdą śnieżne kuligi z dzwonkami mrozu i niebem jak czarny aksamit. Ale miło jest pomysleć, że kalendarz natury już zaczął odliczanie do nowego sezonu...
Kupiłam zioła do siewu.
Zrobiłam krokiety.
Czytam Janusza Rudnickiego, o poezji.

"Poezja może spaść na głowę tak jak doniczka z balkonu, pionowa jest, poetyckość, jak kolorowa bielizna na sznurze, rozłazi się w prawo i lewo, żeby dłużej się nią zachwycać. Poezja to twarz, poetyckość to spowijający ją welon. Poezja to redukowanie, kucie żelaza na gorąco, poetyckość to dodawanie, dmuchanie baniek w hucie kolorowego szkła."

Mam takie  momenty olśnień, czytając  poezję - tę dobrą, co zachwyca i boli zarazem. Taka chwila, gdy patrzy się prawdzie w twarz i czuje się, że tak musi być, że to absolutna racja, że to jak uśmiech Boga. Potem całe życie tęskni się za tymi właśnie spotkaniami z czymś absolutnym, w nadziei na kolejne.
Ale w przeciwieństwie do Rudnickiego lubię i poetyckość, ten dym świecy, ten welon, echa, mgnienia, odbicia w kolorowym szkle. Czasem nie trzeba olśnień, objawień, absolutnej prawdy. To już było, wiem, jak to smakuje. Teraz... teraz jest mój mały świat. Rudzik w jaśminie, szare oczy dziecka, znikający za rogiem w deszczu listonosz na starym rowerze. Mgiełka na szybie. Obrazy Burne- Jonesa... Czasem dusza tęskni za otulającym ją swetrem, ciepłem ustawionych w rządku ceramicznych doniczek z truskawkami kwitnącymi w styczniu, wypukłym brzuszkiem filiżanki, błękitem odbitej w szybie bombki.  Czasem nie trzeba więcej, poza ciepłem i wyrozumiałością. Przynajmniej dla mnie.




02 stycznia 2014

O jedzeniu bez pośpiechu










Nazywa się to po angielsku slow food, ale ja wolę nasze niespieszne, a trafne słowa. Nieśpiesznie. Bez pospiechu. Powolutku, krok za kroczkiem. Celebrując. Różne dziwne smaki i smaczki, zapachy, rumieniące rozmarzeniem, ciepło piekarnika, gorącej blachy, brzęk rondli, ciach ciach cebulkę...
Lubimy gotować w Kalinowie i to pokoleniowo; genialnie gotowała babcia Miłego, jego mama, od której nauczyłam się mnóstwa rzeczy jako młoda, a potem starsza synowa - moja babcia jako ekspert zatrudniana była na okolicznych weselach, jeszcze jako dziewczynka z zapartym tchem pomagałam jej kręcić nad ogniem lokalne, podlaskie sękacze; bez sękacza nie było weseliska.
Tabuny gości, wędrujące przez Kalinowy domek zgodnym chórem wpisują nam do księgi gości zadowolone komentarze. Tak, uwielbiam dobre jedzonko, a jest u nas robić z czego; tu się ciągle sadzi morgi ogrodów warzywnych, robi swoje przetwory, soki, jak hobbicie norki wyrastają spod ziemi piwniczki z ziemniakami, marchwią i wszelakim dobrem.
Jednym z przyjemniejszych sposobów spędzania czasu jest dla mnie czytanie kulinarnych opowieści, przepisów, blogów, a potem wypróbowywanie wyczytanych przepisów. mam taki mały notesik w niebieskich okładkach z ręcznie notowanymi przepisami od babć, cioć i znajomych. Skarb.
I wcale nie musi być skomplikowanie do bólu; czasem proste rzeczy smakują fantastycznie. Pieczone na masełku ziemniaki w soli morskiej, z tymiankiem i żurawinką. Barszczyk na prawdziwkach, mocno zabielany, z pieczonymi cebulkami i grzankami. 3/4 rodzinki mamy wegetariańskiej proweniencji, więc eksperymentujemy z kaszami, soczewicą, cieciorką, fasolami, grochem, zdarza mi się piec własny chleb, a ostatnio nabyłam podpuszczkę i tworzę sery. Dzisiaj naszło mnie na zupę - krem z pieczonych buraczków i malin, oskoma mnie naszła, jakby nasi przodkowie mówili. Wymęczyłam od mamy ostatnią resztkę malin i wieczór zamierzam spędzić w kuchennym królestwie, między podśpiewującymi rondlami. Trochę to niespieszne gotowanie jest zaraźliwe; dzisiaj Średniak z namaszczeniem parzył sobie herbatę z domowej mięty z miodem, łącząc ją z esencją z zielonej, cedząc sitkiem i ogólnie celebrując herbaciane picie jak się da. Zuch chłopak.
Moje ulubione dania:
- pierożki drożdżowe z rozmaitymi farszami, od kapusty po grzyby, ziemniaki z ziołami czy soczewicę z cebulką. Pieczone, złociste od żółtek, posypane tymiankiem lub sezamem.
- barszczyk, barszczyk, barszczyk
- zupa pomidorowa z bazylią i łazankami
- ziemniaki z sosem z czerwonej soczewicy i szalotek
- kotleciki z kaszy gryczanej lub innej, w wersji z tuńczykiem i ryżem też
- żurki, krem ze szpinaku serowo- śmietankowy
- fasolówka z ziołami i grzaneczkami
- a na słodko wszystko co się da z truskawkami...

Wiem, że teraz czasu nie ma, niby nie ma, bo tak naprawdę to tak jak ze wszystkim, czas się znajdzie, jak się chce. Wszystkiego niepośpiesznego w nowym roku zatem, gotujmy!

Aha, przepis nieco zmodyfikowałam: cebulę piekę razem z burakami, nie smażę, potem miksuję wszystko z malinami, zagotowuję przez kilkanaście minut i przecieram przez sito. Doprawiam bulionem, solą, pieprzem, tymiankiem, śmietaną, brązowym cukrem. Do barszczu podaję pierożki drożdżowe z farszem ze smażonych pieczarek z cebulką, zmieszanych z potarkowanym żółtym serem.

Przepis na zupę stąd :)