29 kwietnia 2014

Piękno znużenia

"W zachodzie słońca wypala się cegły na budowę dnia jutrzejszego. "

Myślałam o tym cytacie Ramona de la Serny, którego lubię też za powiedzenie, że czas nie pędzi szybciej tylko dzięki żółwiom. I myślałam o tym, jak piękne jest zmęczenie po pracy, takie solidne, fizyczne, przyjemne zmęczenie, gdy zostało zrobione to, co miało być zrobione, dzień się dopełnił, a jutro będzie nowy dzień, w którym obudzimy się wypoczęci po nocy, błogosławiąc nowe światło.  Czas jest niczym dla dzieci, jak powiedział mi kiedyś Mały, ale dla mnie czas jest bogactwem każdej godziny, w której mogę coś zrobić. Przygotować pastę jajeczną z pietruszką. Ugotować selery, iść po ziele dla królików, pielić, czytać w przelocie Borgesa, przycinać forsycje, siać, napakować/rozpakować zmywarkę,  siąść z kawą na tarasie, patrząc na kwitnące ałycze, porozmawiać z mamą przez telefon, albo wsiąść na rower i pojechać do niej przez łąki - ta lista nie ma końca.
Pamiętam, jak dziadziuś ciągle krzątał się w ogrodzie, podczas gdy ja śmigając bosymi piętami pędziłam gdzieś w zabawie - zawsze mnie dziwiło, czemu dorośli ciągle pracują. Jak nie przycinał róż, to gracował lilie. Zwoził drzewo. Kosił. Cały czas coś. Babcia to samo. Kiedy mają wolne?
Teraz jestem mamą, patrzę, jak Mały bawi się w muszkietera bambusowym kijkiem, który podwędził młodemu złotokapowi - i uśmiecham się do wspomnień.
Piękno znużenia wieczornego, zapadnięcia w pachnącą poduszkę.
Piękno znużenia popołudniowego, gdy siada się pod orzechem z książką, wyciągając bose stopy na trawę i zamyka oczy, a szpaki latają nad głową, pracusie nakrapiane. Jaskółki kołują. Ileż te ptaszyny muszą się nalatać za byle muchą.
Słońce zapada za dębowo - brzozowy gaik i dzień jest syty siebie, wypity do dna.
Głosy kosów, coraz cichsze.
A potem, cichopalca, idzie noc.



27 kwietnia 2014

Jak do Szepietowa jechaliśmy na targi





Całe osiemdziesiąt kilometrów. Poranek taki dojrzały, z błękitem, słońcem, ludźmi, krzątającymi się przy domach, bo przecież sobota i wiosna, kosiarki trzeba wyciągnąć, kilimy wytrzepać...
Mijamy wioski o nazwach tak przedziwnych jak Wyliny Ruś, większość to typowe ulicówki, przed drewnianymi domkami ławeczki, na jednej z nich dwóch starszych panów, dłonie wsparte na drewnianej lasce, na drugiej babcia, zakłada jasnowłosej dziewczynce berecik. Kolejna babula jedzie rowerem, ktoś w rozpiętej koszuli niesie chleb i kilogram cukru, piastując je w objęciach. Pan w kraciastej bluzie majstruje przy przewróconej kosiarce, dziewczyna z warkoczem już kosi przy innej chatce, złote mlecze znikają w paszczy kosiarki, równa zieleń trawnika zapełnia się szelestem. Wyżej błękit, a ja inwentaryzuję z czułością dalej: stara mleczarnia, sklep spożywczy, reklama opon, cerkiewka niebieska wśród brzóz. Cmentarz. Przydrożny krzyż.
Droga przepiękna, większość terenu to lasy lub pola zieleni pociętej wstęgami żółtego rzepaku, na sercu lekko, wiatr zawiewa na samochodową szybę płatki kwitnących grusz. I nagle czuję się  jak Lucy z Opowieści z Narnii, do której wpada z wizytą driada, jest tak pięknie, aż boli, ściska w dołku, bo jak często ciepły, pachnący łąkami wiatr obsypuje nas kwiatami? Mnie pierwszy raz w życiu, zamykam oczy, by zapamiętać ten obraz na zawsze...



 Dobrze mi z sobą samą i Miłym, jadącymi na targi, to właśnie ja, wyglądająca przez szybę na rzepak i brzozy, śledząca wzrokiem lecącego bociana, myśląca o tym, że Brodski tak pięknie opisywał wiosnę.

Rozgłośmy nadejście wiosny! Przemyjmy oblicze zaspane,
czyraki potraktujmy niezawodnym kreozotem
i wyjdźmy na bosaka, w jednej koszuli, na ganek –
a oczy się zachłysną świeżością! horyzontem! 

W Szepietowie cudny, stary park, mrowie ludzi, wystawa królików rasowych, rasowego drobiu wrzeszczącego zuchowato i wcale nie rasowo, kupujemy drzewo maturalne, porzeczki, maliny, morwę, kolejną kalinę, jagody kamczackie, miętę czekoladową i jabłkową tudzież truskawkową, fioletową bazylię, różaneczniki i andromedę wedle wskazówek Megi co do zasiedlenia wrzosowiska. Oscypek z grilla jest pyszny, ser koryciński też, chleb ma liść chrzanu na przypalonym spodzie, moje życzliwe i wiosenne nastawienie do świata nie znika nawet wobec głośnika, oznajmiającego, że będzie, będzie zabawa, będzie się działo i w ogóle. Kicz obok wiklinowych koszy, kosiarki obok wiader, horrendalnie drogie tuje, strzyżone w spirale obok drobiazgów do skalnych ogrodów. I każdy coś niesie, co mnie wzrusza niezmiernie; pani w kapeluszu piastuje w objęciach migdałka, dwie rozchichotane dziewczyny niosą donice z azaliami, w reklamówkach wędrują do samochodów porzeczki, żurawki, ostróżki, borówki, jeżyny...

My też upychamy zdobyte dobro w samochodzie. Wracamy, sadzimy, a wieczorem spada deszcz i podlewa bezinteresownie wszystko. Taki nasz happy end.
Zasypiając, wyobrażam sobie babuleńki z rowerami,  niebieskie cerkiewki w brzozach i deszczu, szeleszczące pola rzepaku i bujne już trawy, tańczące tak, że Maja Plisiecka by się zarumieniła po uszy i nigdy nie wyszłaby już na scenę....

                               Zdjęcie z TEJ strony, bowiem nie wzięłam aparatu, ale klimat podobny:)

Zupa z łąkowego szczawiu i maturalne drzewo



Ech, szczaw, dziki szczaw z łąki! Zielony, wiosną pachnący przysmak nawet nie wiedział, jak popularny się stanie. Gdyby pewien minister nie powspominał, jak to kiedyś z nasypu cały szczaw okoliczny z kolegami wyjadł, tudzież mirabelki...
Pierwsza wiosenna zupa szczawiowa już za nami. Po szczaw wybrałam się nie na nasyp, bo takowego nie ma w okolicy, płasko u nas ci, płasko.



Ale na ugorek się wybrałam, własny, częściowo lasem zasadzony, uroczo samosiejkami się zieleniący. I pełen szczawiu wiosną ( i ślimaków), a latem żółty od wrotyczu, siwoturkusowy od bylic, od rumianków biały, od koniczyn szkarłatny...
Ślimaki też ochoczo wybrały się gdzieś po deszczu, spotkałam całą gromadę. Dzień dobry państwu, ładna pogoda, pochmurnie, wilgotno, tylko spacerować!



Szczaw z ugorka zbierał już kiedyś Średni, co opisałam TU.
Dzisiaj moja kolej, nazbierany pokroiłam drobniutko, ugotowałam, zmiksowałam, dodałam do ugotowanych oddzielnie ziemniaków, marchewki i selera, doprawione sola, pieprzem, zagęszczone mąką i śmietaną. Podawane z jajkiem na twardo.
Pyszne.



Z nowości: posadziliśmy maturalne drzewo Dużego, z okazji ukończenia przez niego liceum i na pamiątkę nadchodzącej matury. Wiśnia odmiany amonagawa, przepiękna, zakupiona na targach w Szepietowie.
Już za tydzień matura... kwitnij, wisienko:)



24 kwietnia 2014

Biało, różowo, pająkożuki, dzieci z Bullerbyn i ogólnie wiosna.

 


Stoję zdumiona przed cudem budzącej się przyrody, jak co roku i myślę: Boże mój, jakim cudem To działa, skąd To wie, co robić, jakim przemyślnym zmartwychwstaniem z pąków rodzą się te płatki, jak muśliny i jedwabie Marii Antoniny? Czemu buk wypuszcza pąk bukowy, a brzoza brzozowy liśc, skąd modrzew wie, jak zrobić zielone pędzelki, jak tysiąc składników zapachu czeremchy w odpowiednich proporcjach łączy się ze sobą, tworząc ten oszałamiający bukiet wiosennych, leśnych perfum, jakiemu nie dorównają diory i chanele? Nic dziwnego, że poeci piszą o tym wiersze, a święty Franciszek razem z Hildegardą rozkładali bezradnie ręce, śmiejąc się z zachwytu. Każda z roślinek obdarowuje nas hojnie, bezinteresownie i za darmo splendorem wiosny. Nie da się sfotografować, a tym bardziej opisać przemarszu piękności, gdy bratki i szafirki ustępują miejsca tulipanom, narcyzom, migdałkom i czeremsze, a zieleń nasyca się już majową świeżością, bo to już maj depcze kwietniowi po piętach...
Różowo, biało, zielono, błękitnie, różowo...
Małemu dzisiaj oko bolało i całkiem poważnie oznajmił mi, że to dlatego, bo dotykał wczoraj ropuchy i jakiegoś grzyba, chyba trującego, mamo. Na szczęście przeszło i mały odkrywca bobrował już w oczyszczanym oczku, znalazł pająkożuka( mamo, czy są na świecie zmutowane pająkożuki, bo ja jednego znalazłem) i przeczytał 160 stron Dzieci z Bullerbyn. Czyta sam, a ja nie posiadam się z zachwytu.
Obejrzał też film o dzieciach z Bullerbyn i domagał się kawałka kiełbasy dobrze podsuszonej.
Plotę wiklinowe płotki, pielę, sieję, trawa rośnie jak szalona, złapałam pierwszą opaleniznę i nie mam na nic czasu, czyli zwyczajnie:)
Ogólnie wiosna u nas, absolutna, cudna i swojskoczarodziejska.

22 kwietnia 2014

Filiżanka pełna deszczu

Po dniu ciepłym i parnym jak w lecie spadła na nas ulewa - fantastyczna, wspaniała, hojna w deszczowe błogosławieństwo, grająca niemal natychmiast orkiestrami rzekotek, bębnieniem po dachach i liściach jak wesoły jazzowy perkusista. Lało cudownie, chyba świętując spóźniony Lany Poniedziałek, w dodatku słońce wysunęło złoty nos, malując niebo tęczą, więc burza kwietniowa dodatkowo robiła za ustrojoną łowiczankę w barwne paski.
Przez kuchenne okno zobaczyłam zapomnianą filiżankę na ogrodowej huśtawce - filiżankę pełną deszczu.
I skoro tylko największy potop minąl, zabrałam swoją deszczową filiżankę na spacer po mokrym, kwietniowym ogrodzie. W końcu życie filiżanek jest raczej monotonne, wśród bibelotów, albo Panna Herbata, albo Pan Kawa,  czasem słodkie ciasteczko na talerzyk, czasem cytat  z Myśliwskiego przy rozmowie...
A zatem, pora uwolnić filiżanki!
Gdzie my nie byliśmy...
Najpierw na tarasie, w różowym bliskim spotkaniu z kwiatami migdałka....



 Potem z wizytą u owego migdałka w ogrodzie. Czy naprawdę odwiedziły pana dzisiaj trzmiele?


Potem  odwiedziłyśmy panienki niezapominajki, ślicznie pannom w tych błękitnych sukienkach...


Chwila u paproci, zwiniętych w zielone piąstki...



 U stokrotek wszystko w porządku. Wpadła dżdżownica z wizytą, ale to okropna plotkara, rozpowiada wszystko ślimakom...



U modrzewi zieloniutkie, miękkie igły. Modrzewie to tradycjonaliści, konserwatywnie w zieleni co kwiecień, jak to wojskowi...



 Piwonie za to bardzo godnie, purpura i bordo, stylowo jak królowa Wiktoria, bez ekstrawagancji i braku manier. Obok wschodzą bodziszki, nieśmiało i łagodnie. Wiklinowy płotek płacze deszczowymi łzami - już koniec podróży...