29 stycznia 2015

Wesoły czwartek

Są tłuste czwartki, są ostatnie czwartki a dzisiaj jest wesoły czwartek. Tak na przekór aurze i w ogóle. Wesołość Kaliny bierze się z tego, że po pierwsze: pada śnieg, po drugie: Duży ma piątkę ze statystyki, po trzecie: głowa już nie boli, a bolała,  mam szpinak na zielone szejki i nasiona czarnuszki, bardzo zdrowe.
Taki padający śnieg, wielkimi, fantastycznymi płatkami, jak w baśni O Kaju i Gerdzie, to coś pięknego. Kiedy jechałam sobie rowerem, wioząc na bagażniku wielki wór z sianem dla królików, który to wór trzeba było jeszcze jedną ręką przytrzymywać, bo się mu zsuwało - to zaśnieżyło mnie całkiem. Opony roweru zostawiały taki kręty, bajkowy ślad na polnej drodze. A z sianem było tak.
Zachodzę do sąsiada z takiej dalszej ulicy, którego żona zawsze pozwala mi brać od nich siano ze stodoły. Sąsiada wołają Kiryłko, tak po kresowemu. Przezwisko takie.  Dzwonię do domku... nic. Nikt nie otwiera. dzwonię znów... nie ma. Hm. Rozglądam się i widzę jak sąsiad idzie z naręczem drzewa ułeczką. I z emocji zapomniałam, jak się jego żona, a moja sąsiadka nazywa.
- Czego chce? - sąsiad pyta burkliwie choć sympatycznie.
- Yyy.... czy jest pani Kiryłkowa? - wypaliłam. Naprawdę. Nie: czy jest pana żona. Czy jest pani Nadzia. Nie, ja musiałam powiedzieć: czy jest pani Kiryłkowa!
Ale sąsiad stanął na wysokości.
- Nie ma Kiryłkowej - odrzekł - A czego chce?
- Siana dla królików!
- To idzie i sobie otworzy stodołę i weźmie, ale z lewej strony, bo z prawej to zeszłoroczne, dla kobyły - poradził życzliwie i podreptał dalej, a ja stropiona, zawstydzona, popędziłam po te siano. Jak w tej stodole pachniało...
I jak się króliki cieszyły, udeptując zaraz potem to siano w klatce.
Teraz Duży wrócił. Trzy piątki ma! Nie jedną!
A śnieg ciągle pada, po narnijsku.


Takie inne sąsiady:)

27 stycznia 2015

Kocham listy

Pisałam już, że kocham listy?
Listy na papierze, listy pisane ręcznie.  Kiedyś pisałam i tęsknię za tym uczuciem - pisaniem, wysyłaniem i dostawaniem listów. Odkryłam to uczucie, tak staroświeckie jak brzytwa Dziadziusia, kiedy dzisiaj rano obejrzałam swoją Skrzynkę Pocztową. Dojmująca tęsknota, połączona z niesmakiem.
Dzisiaj w mojej Skrzynce Pocztowej - swoją drogą, co ma to słowo wspólnego z ciężarem metalu, z chłodem metalu, rowerem listonosza, dźwiękiem zamykanej klapki... - a więc dzisiaj w Skrzynce odkryłam, że nikt nie napisał do mnie listu. Owszem, dostałam Oferty. Stąd niesmak. Dokładnie czternaście ofert. Proponowano mi angielską porcelanę w promocyjnej cenie, funkcjonalne gadżety do kuchni, przytulankę do mikrofalówki i rabat na zdrowie. Było dużo wykrzykników, naprawdę dużo i gdyby Skrzynka Pocztowa mogła śpiewać, śpiewałaby przeraźliwym falsetem  Zmień Swoje Raty na Najniższe do Spłaty, Spraw Radość Osobom, Które Kochasz, Zobacz Rewię Lamp!!!
W dodatku stepując jak Ginger i Fred.
Oferty. Domokrążcy. Sprzedawcy sztucznych marzeń. A ja chcę listów! Nie chcę wysypujących się z Nieprawdziwej Skrzynki ofert, których nie potrzebuję, w dodatku połowa to suknie ślubne, a ja ślub brałam dwadzieścia jeden lat temu(przeglądałyśmy inspiracje z Elfem i teraz na każdej stronie  gugla mam tsunami ślubnej mody).
Listy!
W kopertach, w ładnej papeterii, listy zaczynające się Na wstępie mego listu i kończące się Z poważaniem.
Marzę o nich.
Kiedyś pisałam z profesorem Franciszkiem, wielkiej łagodności i mądrości Poetą, każdy list kończył wirtuozersko, np tak: Serdecznie Panią pozdrawiam z moją Połową jak też Pani Króla i Królewicza i innych zacnych, mieszkających w podwojach Pani zamku...
Czytam z rozczuleniem, że 22 sierpnia Profesor przerabiał pomidory i  że borówka mu obrodziła. I że  u pszczół i mrówek są trzy płcie, i że umarł sąsiad Profesora, zawózkowany garbusek. To są listy. Prawdziwe, mogę je dotknąć, przytulić do policzka.
Przytłoczona spamowodzią  zaraz lecę na pocztę. Muszę zaczerpnąć żywej wody zwykłego, ludzkiego kontaktu człowieka z człowiekiem, zobaczyć, że ktoś jeszcze umie kaligrafować, stawiać zawijasy i akapity. Sama kiedyś umiałam i wstyd mi, że przestałam umieć. Ale może nauczę się od nowa. Jakby co, to wiecie - kocham listy!


26 stycznia 2015

Przebyłam noc właśnie

Znów mamy cynamon z pudrem, śnieg przypudrował rozjeżdżoną, żwirową drogę, sepię i ochrę suchych trzcin, brązy wikliny, rudości brzóz. Można wstać później niż zwykle, umyć głowę, poszwendać się beztrosko w szlafroku, zjeść wykwintne i nieśpieszne śniadanie - pieczarki zapiekane z jajkiem i serem, posłuchać ciszy.
Podkładam do pieca, żeby było ciepło i  przypomina mi się Stachura.

Przebyłem noc właśnie i nikt mnie nie wita
nikt mi nie mówi: bądź tu pozdrowiony
bądź na śniadaniu, tako na wieczerzy
a sen niech cię ma między tym a tamtym.
Przebyłem noc właśnie i nikt mnie nie spyta
nikt mnie nawet nie spyta: jak ci się szło?


Cytuję z pamięci, więc mogłam poplątać, ale lubię ten fragment. Wracamy z krainy snów, przebyliśmy noc, ja pływałam w ciepłym morzu z małymi żółwikami, dopiero co wyklutymi, pamiętam namacalnie swoją euforię, że takie delikatne, malutkie, pływają wokół, łaskocząc mnie płetwami, a kolor morza, a szmaragdy, złoto, ciepło lata...
Przebyłam noc właśnie!
Obudziłam się starsza o jedną noc, inna, bogatsza o kolor szmaragdowego morza i małe żółwiki. Opowiadam wam o tym, bo to ważne.
Jesteśmy z tej materii, co nasze sny.
I nie tylko sny.
Skoro jesteśmy stworzeni inni, odrębni, absolutnie unikalni, to wszystko, co nas buduje, na nas się składa, nas tworzy, nas opowiada, splata, wszystko jest ważne. Bo Ktoś tak chciał, bo Kogoś to raduje.
Przebyłam noc.
W okamgnieniu umysł buduje skomplikowaną strukturę: to ja dzisiaj. Taka jestem dzisiaj, to ważne. Stąpam bosą stopą po gorącym piasku i jeszcze mam w sobie szmaragdy sennych mórz, dzisiaj jest mój absolutnie wyjątkowy dzień pieczarkowego zapachu, złotego masła, kawy z pianką, zielonego szejka, palców osmolonych sadzą z pieca, śniegu za oknem, muzyki, wahającej się między ciszą a ciszą i dzień, gdy przypomina mi się Stachura, a ponieważ jestem dotknięta klątwą filologiczną, to jeden cytat przywodzi z pamięci dziesiątki kolejnych. Przebyłem noc właśnie. Nie byłem stróżem ognia w swoim domu. Przystąp ty raz do mnie. Byli tacy, co się rodzili. Bosi na ulicach świata. Trawo, trawo, skromna i boska. Rozumiecie.
Mały przebył noc właśnie i celebruje swój absolutnie wyjątkowy dzień i samego siebie, absolutnie wyjątkowego. 
- Czy da się w ogóle nie myśleć? - dopytuje się.
- Spróbuj - patrzę, jak próbuje, jak zaciska powieki, skupiony, żeby nie myśleć, nie myśleć nawet o tym, że nie można myśleć... kilka sekund... ulga.
- Nie da się. - stwierdza i biegnie celebrować siebie, swoje ferie, starą, zieloną kurtkę, śnieg, kota, Parówę jamnikokundla, przyjaciela Bartka, wspólne granie, żelki, kakao, radość.
Duży przebył noc właśnie i już siedzi w auli na wykładach, dzisiaj trudne kolokwium ze statystyki, Duży celebruje swoją absolutną wyjątkowość, w lnianej koszuli, którą prasowałam rano, z kanapkami z sałatą i sojowym pasztetem, z tysiącem marzeń, z esejami i tabelami, fotografiami i pisaniem ślubnych zaproszeń, z roześmianymi, brązowymi oczyma, które potrafią być tak pięknie chmurne, ze śniegiem na kołnierzu kurtki, ze sobą, sobą.
Średni jeszcze śpi. Zapytam go, gdy wstanie, jak przebył noc, powitam w progu nowego dnia.
Miły przebył noc właśnie i już pracuje gdzieś tam, absolutnie unikalny, kochany z każda zmarszczką uśmiechu, ze śniadaniem z gruszki, z owocowymi sokami, ze snami, o rozbijającym się helikopterze, z niebieską koszulą, z pamięcią letnich wieczorów.
Przebyliśmy noc właśnie.
I trzeba się spytać, jak ci się szło, kochany?
Bądź pozdrowiony, bo jesteś, jesteście, absolutnie doskonali, unikalni.
Jak przebyliście noc, moi podczytujący, jak wam się szło? Jaki dzisiaj dzień, jak was splatają dzisiaj słowa, marzenia, myśli, z jakiej dzisiaj jesteście materii?
To ważne, napiszcie.
To ważne.




Zdjęcia z akwarium w Toronto

24 stycznia 2015

Zaczynamy ferie




Jest sobota - aż się człowiekowi miło robi, aż chce się podśpiewywać. Chłopcy młodsi  z dniem dzisiejszym rozpoczęli ferie, czyli dom chwilowo zamieni się w szczęśliwe koczowisko, jak planują. Będą kołdry, koce, dużo jedzenia, mama, pamiętaj, dużo jedzenia, zielona herbata, gry rozmaite, śmiechy na skajpie, śmiechy bez skajpu, fantastyczne światy, książki, filmy, dużo filmów. Hm.
Ale jest też sesja Dużego i Elfa, co trochę koliduje, bowiem są oni już na wyższym egzystencjalnym  levelu, który wymaga pisania esejów, dumania nad logiką, psychologią, kompetencjami, koherencją i najbliższym wolnym terminem poprawy. Ze swego levelu/levela?? pewnie zerkają z zazdrością na beztroską brać mniejszą, opychającą się naleśnikami z nutellą i z wypiekami na policzkach pokonującą różnorakie stwory mityczne. Bardzo lubię czas, gdy wszyscy są w domu. Lubię ich chłopięce jaskinie, wzywanie mnie co chwila: mamo, chodź, zobaczysz Mózg Cthulhu!
Ich śmiech, przekomarzanie się i nocne rozmowy. Wyjadanie wszystkiego z lodówki. Legowiska z kocy. Bycie mamą wiecznie głodnych synów.

Kwestia  żywienia jest priorytetowa.
Wygląda to tak:

- Mamo, potrzebuję naleśnika - Średni ma dramatyczny wyraz twarzy.
- Na kiedy? - mama zawsze czujna.
- Natychmiast.

Jak mi się już nie chce gotować, to zawsze jest pizza.
Kot wykazuje filozoficzną obojętność na ferie i sesje, ożywiając się tylko na odgłos trzaśnięcia lodówką.
Śniegu nie ma, mech jest zielony, na brzozach krople, na wierzbach krople, karmnik mokry.
Muszę upiec ciasto na niedzielę - zastanawiam się nad puszystym biszkoptem z makiem i gruszkami. Hmmm...
Góra prasowania przypomina tę, na której stanął Kordian. Jam jest posąg kobiety na posągu prania! - chce się zakrzyknąć z mocą.
Trochę na nią patrzę bokiem, ona patrzy na mnie. Kiedy człowiek spogląda w otchłań, otchłań nie powinna do niego machać. Rozumne słowa. A jednak mam wrażenie, ze te wszystkie prześcieradła i koszule machają do mnie entuzjastycznie, z nadzieją: hej, weź się za nas, czekamy!
Wezmę się, wezmę.
Tylko zrobię paprykę zapiekaną z ryżem, pieczarkami i serem. Fasolówka już pyrkoce milutko.
Teraz cicho, rozleźli się po swoich komnatach, porywając ostatnie naleśniki ze śniadania, soki i kwaśne żelki, bardzo niezdrowe, ale sama się wczoraj skusiłam. W taka pogodę zimowiosenną człowiek musi być dla siebie pobłażliwy, prawda?
Zwłaszcza człowiek, będący kobietą na posągu prania z wizją zaległej papiurkowej pracy, nienarysowanych obrazków, niezrobionego ciasta i apetytów domowej bandy Hunów.
To jeszcze jednego żelka.
I idę prasować;)


23 stycznia 2015

Wiersz dla Miłego



Dziękuję, że mi pokazujesz małe, zwykłe ptaki
kulki szarego puchu, drepcące z nadzieją,
wróble, każdy jak nuta w partyturze zimy,
zuchowato stroszące pełne szronu pióra.

Skoro one potrafią znaleźć w sobie siłę,
to dlaczego nie my, mędrsi o Platona,
o nasze psalmy, Marka Aureliusza, sonet
Szekspira, wieki sławy, wiarę?

Dziękuję, że mi pokazujesz małe, skrzętne pszczoły
pod galaktyką lipy, na bezkresach ziemi.
Skoro one potrafią powracać bez lęku,
to dlaczego nie my, bogatsi o błękit
z obrazów Vermeera, Kazanie na Górze,
o Dziadka do orzechów, świętokrzyski Lament?

Dziękuję, że mi pokazujesz jasne oczy dzieci,
zgarbione plecy kobiet, które o poranku
niosą do domu mleko i chleb, wiekuiście.
Skoro one potrafią, to i ja podniosę
głowę, pod czułym wiatrem, jak pod twoją ręką
gładzącą twarz. Może się nie da
okrążyć Ziemi, okrążając serce,
ale wystarczy, by wrócić do domu.




zdjęcie: Duży

20 stycznia 2015

Dzień rysowania

Szarość, dzisiaj bardziej perłowa, przyprószona cukrem pudrem. Jemioły na topolach w milczących konstelacjach, pasmo brzóz - miedź, pasmo sosen - grynszpan. Oczko wodne zamarzło, ale kawa zbożowa w kubku jest gorąca, a Nicki Parrot nuci The River Seine. Dzisiaj jestem sama i dobrze mi z tym. Będę pisać i rysować. Jak Mała Mi powiada: bardzo łatwo jest przyjemnie spędzać czas.

Jeden z obrazków, które narysowałam, jako ilustracje do książki o wodniku. Docelowo ma być ich ponad dziesięć, może więcej. To akurat jest kupiec zbożowy, ryjówka malutka o imieniu Maciej:)

(...)
- Jest tu kto? - zapytał nieco łamiącym się głosem, wytężając wzrok.
- Jest, szlachetny panie! - odezwał się ktoś miłym barytonem z ciemności - Jestem tu ja, rycerz Rudolf, a także Maciej, kupiec zbożowy z rodu ryjówek, którego wraz ze mną niegodziwie pojmano! Leżę niestety na plecach, nie mogąc się nijak przewrócić, co jest wielce hańbiące, a szlachetny Maciej ze strachu i trwogi przytomność stracił! A kim ty jesteś i jak w ręce obwiesiów wpadłeś?

Hm, chcecie poznać Rudolfa?

- A ty jak... jak tu trafiłeś, Rudolfie?
- To długa historia i wielce nieszczęśliwa. Podróżowałem przez Pustkowie do Złotego Boru, by oddać dług honorowy,  po drodze zatrzymałem się w oberży, prowadzonej przez parę myszy polnych, z wyglądu godnych zaufania. Niestety, jedynie z wyglądu! W nocy ograbiono mnie z broni i złota, uśpiono, związanego wydano Szczękaczowi, z którymi owe podstępne myszy wspólny widać interes miały. Tak samo i z Maciejem kupcem uczyniono... rad będę, gdy cało wydostać nam się uda, mocne te sieci pajęcze, a ja miecza swego nie mam, a szczypcami, leżąc na plecach, nijak swoich więzów nie sięgnę.
- A gdybym przewrócił cię na powrót, sięgnąłbyś do moich? - zapytał wodnik z nagłą nadzieją.

No więc ja znikam w świecie bohaterskich chrząszczyków, wodników o zielonych oczach i małych, łąkowych rusałek. Pozdrowienia wszystkim zmarzniętym, znużonym szarością. Już niedługo będzie tak:)


 Czy pamiętasz, jak głowę wynurzyłeś z boru,
Aby nazwać mnie Łąką pewnego wieczoru?


19 stycznia 2015

Kobiety z mojego miasteczka



Zdjęcie stąd.

Patrzę na nie z czułością, także tego ranka. Na żegnającym noc niebie jeszcze jarzą się kocie oczy rtęciowych lamp, one wbrew depresyjnym poniedziałkom, niespłaconym kredytom i schowanym głęboko marzeniom wychodzą ze sklepu z koszykami, torbami, chlebem, mlekiem i bułkami dla dzieci. Wsiadają na rowery lub pędzą drobnymi krokami z pośpiechem. Żeby zdążyć dać śniadanie, wyprawić dzieci do szkoły, owinąć im szyje szalikami, czasem same zawieźć na bagażnikach. Matki. Żony. Kobiety z mojego miasteczka.

Pod sklepem rolno - spożywczym odprowadzają je wzrokiem mężczyźni z piwem, tkwiący tam od lat, jakby ktoś rzucił na nich klątwę snu. Czasem są to mężowie tych na rowerach, z torbami i dziećmi. Czasem ojcowie. Kobiety zdążyły synom wybudować domy, wychować wnuki i dochować się prawnuków, podczas gdy oni jeszcze ciągle kończyli  podsklepowe dyskusje o niesprawiedliwości losu, polityce i ludziach, którzy zniszczyli im życie. Są wieczni, zmieniają się ich twarze i imiona, ale oni trwają. Nigdy nie zawiozą dzieci do szkoły jak inni ojcowie, nie pojadą na siódmą do pracy do firmy P. jak 2/3 mężczyzn w naszym miasteczku, nie wyprowadzą psa, nie pójdą z synem na ryby a z córką na jasełka. Na wywiadówce w szkole na dwadzieścioro sześcioro dzieci przychodzi jeden ojciec. Bardzo miły i elokwentny, jest przyjezdny, sprowadzili się z żoną z Kielc, pracuje jako inżynier. Reszta to tutejsze matki.

Szczuplutka dziewczyna o ciemnych oczach i delikatnych rękach wstaje przed szóstą, żeby zdążyć dojechać do pracy, do domu starców w T. Kilka zim temu  miała piętnaście lat, marzenia o liceum plastycznym i okres buntu. Teraz ma dwoje dzieci, stary, pożydowski domek, zgarbiony jak kaszlący dziadeczek i dużo lęku w ciemnych oczach. Zwłaszcza, gdy gniewnym, szorstkim głosem karci ją w sklepie mąż. Jej dzieci też mają te ciemne, lękliwe oczy. Mąż chodzi rozkołysanym krokiem, pracuje jako ochroniarz. Ma dużo hałaśliwych znajomych pod sklepem, witają go okrzykami aprobaty, gdy dołącza do nich, spluwając zamaszyście.

Dwoje wnuków z sąsiedniej ulicy prowadzi do szkoły babcia. Mimo mrozu ma stare tenisówki, ale dzieci ubrane są ciepło, a dziewczynka ma plecaczek z króliczkiem.

Eli się przytyło - zagadując do mnie wesoło pakuje do starej skody dzieci swoje i sąsiadów, jutro wyjazd na basen, a mała zgubiła czepek. Trochę handluje na rynku, trochę kur łapie na kurnikach, jak całą noc się łapie, dają kurę czy dwie za darmo.

Basia pracuje w sklepie z wędlinami.

Kasia wstaje codziennie o czwartej, pracuje w tym sklepie spożywczym, pod którym ciągle jeszcze trwają filozoficzne i polityczne dyskusje. Na parapecie jej okna śliczny stroik świąteczny, rano migoce jeszcze choinka, nie rozebrali. Prawie rok czasu była na zwolnieniu na kręgosłup. Od ciągania skrzynek z piwem, ale już wróciła. Dalej ciąga te skrzynki, choć lekarz kazał zmienić pracę. Niestety, innej pracy nie ma, a ona się cieszy, że przyjęli ją z powrotem. Mogli nie przyjąć, prawda?



Mały z Babcią


Jest kolejna rocznica, gdy nie ma Babci - wspominam jej uśmiech, wytrwałość, handlowanie na Węgrzech, wyjazdy do Turcji po dywany, żelki i kamyczki, budowanie domów, nieustanną pracę, jej stare swetry, chowanie bluzek do szafy (będzie na pogrzeb), wynajmowanie się na wesela, robienie sękaczy, pieczenie ciast, robienie wędlin, układanie kamieni na drodze, dawanie wnukom wołoczebnego i wciskanie mi, już mężatce, drobnych na bilet, żebym pojechała na zajęcia do W. Była jak mój anioł stróż, jak mur, absolutnie lojalna, niezłomna i dzielna. Jakbym poszła do niej, mówiąc, że na jutro trzeba mi sto tysięcy, to splotłaby z namysłem pergaminowe ręce na starutkiej, wytartej spódnicy i powiedziała: czekaj czekaj, zaraz pomyślimy, skąd wziąć...
Babcia, po skończeniu szkoły. Tęsknię. A Średni jest do niej podobny najbardziej z moich chłopaków:)


Kobiety z mojego miasteczka. Mamy i babcie. Uprawiają ogrody, niańczą dzieci i wnuki, chodzą na spotkania tańca ludowego i spacery emerytek z kijkami, grabią liście wokoło cerkwi i kościoła, na Dzień Babci i Matki do szkoły, zbierają zioła na susz, jagody i grzyby, wydeptują cierpliwe, niezliczone ścieżki. Dźwigają świat, a przynajmniej popychają go do przodu. Bóg delikatnie  gładzi im wiatrem ciemne warkocze i wysuwa siwe kosmyki z ciasno spiętych wsuwkami koczków pod chińskimi chustkami w kresowe kwiaty.
Patrzę na nie z czułością, gdy mijamy się w drzwiach sklepu o szarej godzinie, dźwigając torby.
Sąsiadka Ala, rumiana od chłodnego wiatru stawia koszyk na ziemi, by się przywitać. Mówi po naszemu, zabawnie, w trzeciej osobie. Wszyscy tu tak mówią, listonosz, pani w banku, sklepowa, ksiądz. Weźmie tu podpisze. Była wczoraj na rynku? Pozdrowiła teściową?

- To co, bierze od nas zagon na wiosnę?
- Biorę! - odpowiadam bez namysłu.

Ha. Będę mieć znowu zagon, posieję pasternak i bób.
Do domu zdążam akurat przed siódmą, by zrobić Małemu kakao i przynieść świeże bułki.



Sklep rolno - spożywczy

17 stycznia 2015

Bal na rozlewisku


Trawy tańczą z wiatrem, za zakrętem, na styczniowym balu, gdzie wiatr jest wodzirejem skwapliwym i upartym. Żadna turzyca mu się nie oprze, każdą trzcinę chwyci w ramiona, obróci kilka razy i omdlałą, porzuci z dumą i uprzedzeniem, pan Darcy naszego mokradliska. 


 Posłucham sobie...


Tego pięknego stycznia modne są szarości i brązy, łagodne, ale wyrafinowane, z lekką nutą dekadencji i nalotem błękitu.
 
 
 Panna trawna za panną, piękności smukłe, gnące się w pawanach i kontredansach.
Mistrz Konstanty wygląda zza chmury i słucha, jak zaczyna się szykować flecikowa orkiestra.
 Każdy krok pokrywa się szelestem, jak miedź patyną.

 

Jeszcze trochę i szarości zmienią się w czarodziejską zieleń, ale póki co, wszystko jest trochę nierealne, jak we śnie śpiących królewien. Maestro... muzyka:)


 Brzozy idą korowodem, jak rosyjskie krasawice, drobniutkimi kroczkami przesuwając się, a zarazem nieprzesuwając, równiutkie, prościutkie, z dumnie uniesionymi głowami. Tam dalej czekają już lustra zamarzłej wody, mogą się w nich do woli przeglądać obłoki i mdlejące turzyce - debiutantki. Gorset mrozu ciągle ściska im kibić, brakuje tchu. Sroka w stylowym fraku z kotylionem słońca w klapie już poleciała dalej, rozgłaszać, że wiatr lekkoduch uwodzi już sosny w pobliskim lesie.
Trawom tylko siąść i płakać.



Ten widok mam kilka minut drogi od domu, i to niespiesznym spacerem. 
Fotografował bal Duży. Pisałam ja, specjalnie dla was sprawozdanie z zimowego balu na rozlewisku.
 Chapeau bas Dużemu!



16 stycznia 2015

Czekolada o zapachu fiołków

Dostałam ją na Święta od siostry i celebrowałam każdy okruszek. Absolutnie piękna. Nawet pudełeczko było piękne, zostawiłam sobie na pamiątkę. Symbol rzeczy efemerycznych, absolutnie niedorzeczna, jak pantofelki Marii Antoniny. Teraz, kiedy styczeń przełamuje się lazurem, poranki są nadal ciemne, a wiatr porywisty, nawet wspomnienia po tej czekoladzie smakują mi fiołkami. Nie wiem jak wy, ale ja po euforii całkowitej eksploatacji siebie, świątecznego sprzątania, szykowania, dekorowania, gotowania, potem jedzenia, dojadania, znowu sprzątania, czuję się pusta w środku, a zarazem ciężka, jak balon braci Montgolfier z balastem. Chce mi się odciąć te balasty znużenia i poszybować tam, gdzie ucieka ten czysty lazur, szarpany z dołu siwymi, smętnymi chmurami. Nie dziwię się ludziom, którzy w styczniu przemalowują mieszkania na biało, zastawiają stoły ogrodem hiacyntów i robią sobie długie głodówki, także duchowe. Nic nie czytać, niczego nie oglądać, położyć się na łóżku i z zamkniętymi oczyma jeść ostatnie okruszki fiołkowej czekolady, a zza okna tylko ptaki, szum sosen i daleki szum pomykających gdzieś samochodów.  Czasem kogut u Basi zapieje, czasem zaszczeka pies sąsiadów. Czekolada znika bardzo szybko, a ja wyobrażam sobie wiktoriańskie balony, unoszące się na kartce nieba, pomalowanej odcieniem Louis Blue.
Zajmuję się teraz samymi nonszalancko zbędnymi rzeczami.
Maluję ilustracje do książki dla dzieci.
Powyciągałam wszystkie perfumy i układam z nich na szklanym blacie stołu zawiłe konfiguracje. Wącham hiacynty. Z szuflad przywędrowały kryształy - 3 lutego będzie pełnia, powinny najeść się księżyca. Karmienie kryształów księżycem jest bardzo efemeryczne i nonszalanckie, jak szalik Oskara Wilde'a.
Krokusy już wysunęły nosy z czarnej ziemi, to dobrze.
Moja bazylia doniczkowa choruje, wygląda na jakieś grzybowe paskudztwo, gubi liście. To niedobrze.


- Mamo, jak się nazywa to słowo na er - pytał Mały po powrocie ze szkoły - Takie coś, że wszystko, co robisz,  jest takie samo?
- Rutyna? 
- No. Tak właśnie się czuję - westchnął.

Zimową, mrocznawą porą rutyna stoi na werandzie jak Buka w ciężkiej, niemodnej sukience.
Pielęgnuję więc wbrew wszystkim styczniowym Bukom taką kruchą część siebie, która jest przezroczysta, rezonuje ze wszystkim wokoło, pozwalam jej z wyrozumiałością bawić się tymi bielami, kwiatami, ciszą, czekoladą, balonami, błękitem i spędzaniem wielu godzin na rysowaniu wąsów ryjówek. Wymyślam nowe dania, robię chłopcom kakao i dużo patrzę za okno. Powoli przygotowuję się do tego, by zacząć czekać na wiosnę. W pamiętnikach Agnieszki Osieckiej był taki fragment, że widziała na zboczu góry przeczucie śladu ścieżki. 
Tak właśnie się czuję. Przeczucie śladu wiosny. Gdzieś tam, za tym styczniem i lutym, za księżycami, szarością poranków, ona jest. Kiełkuje już pod ziemią, nasyca się zielenią, głosami skowronków, pierwszymi motylami, bukiecikiem przebiśniegów. Nie śpieszymy się, musimy przeżyć pięknie te wszystkie dni, które nas  od siebie dzielą. Aż tęsknota urośnie do właściwych rozmiarów. Aż będzie tak nie do wytrzymania, aż zaboli z radości, gdy ciepły, roześmiany  wiatr obejmie mnie pachnącymi ramionami.

Więc póki co, ostatni kawałeczek czekolady.
Zamykając oczy, czekam, aż rozpuści się na języku.



15 stycznia 2015

Mikołaj i powidły




Znalazłam w plecaku Małego list do Mikołaja. Co prawda po Świętach, ale cytuję, bo rozbroił mnie jak zwykle:) Pisownia oryginalna.


Kochany Mikołaju!

Na wstępie mojego listu dziękuję za prezęty Które przyniosłeś w zeszłym roku. W tym roku proszę Cię o nowy piurnik i długopis, bo stary mi się wypisał a zamek od piórnika się psuję.
Na zakończenie czekam niecierpliwie Na twoje prezęty.

Jonatan

PS. Niezapomnij kokardy.

*

Pani postawiła 3:)

*

A co w ćwiczeniach? Zadanie z matematyki. Musi ułożyć jego treść. Mały pisze: 3 konfitury kosztują 15 zł, a 2 powidły 4.

1 konfitur 5 zł
1 powideł 2 zł


*

Pamiętnik Małego

Dzień pierwszy
Dzisiaj mama zrobiła domek z piernika. Wyglądał pięknie był ozdobiony cukierkami. ale najpierw był w częściach.

Dzień drugi
Dzisiaj pojechałem na basen. Było bardzo fajnie. Robiłem fikołki do wody.

Dzień trzeci
Dzisiaj nauczyłem Kubę, Martynę i Olę grać piosenkę "Wśród nocnej ciszy".

Dzień czwarty
 Dzisiaj za test z angielskiego dostałem kolejną szóstkę.

Dzień piąty
Dzisiaj byłem w kościele. Śpiewaliśmy kolędy na występ za tydzień.

Dzień szósty
Dzisiaj graliśmy w osadników.

Dzień siódmy
Dziś skończyliśmy grać w osadników.

*

Ułóż cztery zdania z przeczeniem nie.

Nie lubię jeść papryki.
Czy koty nie ziewają?
Mój zegarek się nie spóźnia.
Nikt mnie nie docenia.


14 stycznia 2015

O tym, dlaczego dobrze jest pozwalać starzeć się rzeczom



Ludzie myślą, że żyją bar­dziej in­tensyw­nie niż zwierzęta, niż rośli­ny, a tym bar­dziej - niż rzeczy. Zwierzęta przeczu­wają, że żyją bar­dziej in­tensyw­nie niż rośli­ny i rzeczy. Rośli­ny śnią, że żyją bar­dziej in­tensyw­nie niż rzeczy. A rzeczy trwają, i to trwa­nie jest bar­dziej życiem niż co­kol­wiek innego. 

O. Tokarczuk


Na zdjęciach drobiazgi z muzeum Lucy Maud  Montgomery


Noże u dziadziusiów były niezwykłe; nie dlatego, że ciężkie i posrebrzane, ale dlatego, że ostrza pod wpływem wzajemnych czułości czasu i osełki przybrały formę łagodnej fali. 

- Czemu babcia nie kupi sobie nowych noży? - pytałam mamę jako mała Kalina.

- Może dlatego, że stare są jeszcze dobre? - słucham tej odpowiedzi we wspomnieniach i cieszę się, że babcia nie kupiła jednak tych nowych. Dzięki temu wiem, że nóż może być łagodnym wzgórzem i wiem, jak z czułością ciąży w dłoni dziecka. Tego było dużo więcej; brzytwa Dziadziusia, kilkudziesięcioletnie filiżanki, koc do prasowania, pamiętający dzieciństwo mamy, stary stół, piec, etażerka, w szafie kilka ciągle tych samych sukienek, w sieni ciągle te same buty... Po co wyrzucać, skoro jeszcze dobre, użyteczne, związane z nami wspólnym życiem jak starzy przyjaciele. Jak się zepsuje, to się naprawi, jak się rozerwie, to się zaszyje. Dzisiaj, kiedy wymienia się ubrania, bo weszła nowa kolekcja, kiedy wymienia się na nowsze, modniejsze, bardziej stylowe i pożądane właściwie wszystko - talerze, samochody, kinkiety, żony, wracam do babcinego domu z gwałtowną tęsknotą.

Chcę pozwolić starzeć się moim rzeczom. Chcę brać w ręce stare książki, te same łyżeczki, ale starsze o dwadzieścia wspólnych lat, wieszać na choince niemodne bombki, wziąć kiedyś na kolana wnuczkę i pokazać jej nasz stary zegar. Wiem, że dzisiaj produkuje się rzeczy mniej trwałe. Że dzisiejsze buty i buty Dziadziusia to dwie inne pary butów, że moje noże nie mają wiele wspólnego ze srebrem, a parasola użyłam tylko raz, bo potem popełnił sepuku, rozcapierzając wszystkie szprychy w rozpaczy. Ale zamierzam próbować. Próbuję już wytrwale od dawna, sadząc drzewa, które mają nas przetrwać, gromadząc serwetki i pościel, nie wyrzucając z półki nawet zawstydzonych socrealistycznych powieści i nie skazując na banicję starych swetrów o poszarpanych rękawach.
Kiedy Mały był bardzo mały, dostaliśmy dla niego wózek, w którym wychowało się już wcześniej troje dzieci. bardzo niemodny, ale Małemu było w nim cudnie, spał słodko, lubił skrzypienie niemodnych kółek i cień budki ozdobionej koronką dla dziewczynek. Wtedy, tak jak dzisiaj, biedne młode mamy bombardowane były mnóstwem reklam kosztownych, firmowych wózków na super amortyzatorach i z kosmicznych materiałów. Takim wózkiem można nawet na Księżyc zalecieć, bo ma śruby z tytanu. Napisałam dziewczynom na forum, że mam kilkuletni co najmniej wózek po trójce dzieci, wszystkie wychowały się zdrowo i szczęśliwie.  I spotkało mnie pełne wdzięczności zrozumienie, a nawet kilka stęsknionych propozycji: ja tez chcę po tobie ten wózek z dobrą energią!

Tak więc była trawa zamiast maty edukacyjnej.
Ciuszki po siostrzyczce Zuzi, co tam, że fioletowe i różowe z falbankami.
Sukienka ślubna po siostrze.
Buty z Dużego noszone przez Małego. Przechodzące z brata na brata ubrania. 
Ten sam rower, dorastający z chłopcami.
Mosiężny moździerz po mamie Miłego.
Serwis do kawy, starszy ode mnie.

Kocham każdy z moich starych zegarów, każdą ze zrobionych na szydełku serwetek, a wobec starych książek mam cześć, pełną słodkich dreszczy.  Czuję głębokie zawstydzenie przed Babcią i Dziadziusiem, że mogłabym wyrzucić dobrą rzecz, tylko dlatego, że jest niemodna. Nie spojrzałabym w twarz swoim nożom i filiżankom, gdybym zdradziła je dla skandynawskich trendów.
I tak sobie myślę dzisiaj, że w czasach, gdy wszystkiego jest nadmiar, dobrze nauczyć się znowu jak pięknie mogą z nami starzeć się rzeczy.


I słoneczny zegar z ogrodu autorki "Ani...". I cytat z Emilki, na nowy rok:)

 Chcę żebyś była dzielna. Nie wolno ci się niczego bać (…). Świat pełen jest miłości, a wiosna dociera wszędzie.

12 stycznia 2015

Małe dziewczynki wewnątrz dużych dziewczynek



Myślę, że ta nasza wewnętrzna mała dziewczynka nigdy nie dorasta. Owszem, ta zewnętrzna poszerza się tu i tam, trochę marszczy w uśmiechach czy smutkach, liczy siwe włosy na grzywce i płaci podatki. Ta wewnętrzna ciągle wierzy we wróżki, cieszy się wiankiem z kwiatów i bawi w dom. 
Zabawa w dom jest bardzo przyjemna. Ustawiam filiżanki jak panna Lawenda na swoje zmyślone przyjęcia, zaściełam na łóżko kapę z falbankami, hiacynt przenoszę z szafki na stół, zastanawiając się, gdzie lepiej pasuje jego figlarny, rokokowy róż. Potem bawię się w gospodarstwo; idę po siano dla królików, biorę szuflę i czyszczę klatkę, bo zwierzątka starają się jak mogą, by użyźnić mój ogród. W ogród też będę się dzisiaj bawić, a jakże, pora zaplanować wiosenne wysiewy i rozrysować to i owo. Megi kiedyś pięknie pisała o tych naszych zabawach - nawet w zachody słońca można się bawić. W szare poranki. W samotne śniadanie, celebrowane na najładniejszym talerzu. W spacery. Całkiem sporo lat spędziłam i dalej spędzam, bawiąc się w nauczycielkę. Wymaga to noszenia obcasów, dziennika i wczesnego wstawania, ale czego się nie robi dla dobrej zabawy.



Zabawa w dzielną dziewczynkę. Patrzcie, jak sobie dobrze radzę, szykując wszystkim kanapki i dźwigając torby z urwanym uchem. Mleka zapomniałam kupić, muszę znów wrócić do sklepu. Wspominam tatę i prawie wcale nie płaczę, tylko wtedy, jak widzę kogoś, jadącego z wędkami na starym skuterku. Czasem myślę, że to on i że jeszcze zdążę go dogonić i powiedzieć mu wszystko, czego nie powiedziałam i odbyć tę najważniejszą rozmowę, która wszystko wyjaśni. Nigdy go nie doganiam, ten skuter zawsze jest za szybki. Więc zostaje zabawa w zbieranie kaczeńców nad rzeką i milczenie na moście, podczas gdy fala śpiewa o łodziach Jadźwingów i snach tysiącleci. Z rzekami tak jest, są jak koty, przestają się bawić, gdy stracą ochotę i możesz wtedy ile chcesz szeleścić papierkami, nawet okiem nie spojrzą.


Czasem bawię się w Kalinę, która ma dużo przyjaciół. Otwieram stare listy, pamiętniki nawet, wyciągam fotografie i pocztówki, notes z numerami telefonów. Wspominam herbatki przy kominku i czułe prezenty. Ale w tej zabawie trzeba uważać, by nie przypomnieć sobie, że wiele z tych telefonów w notesie milczy, na wiele listów nie otrzymało się odpowiedzi, a co się stało z naszą klasą, to już każdy wie. Jola z kucykami jest po drugim rozwodzie, Stasiek pije, a Marka już nie ma. Z lustra wtedy wygląda zmęczona duża dziewczynka, więc ta mała podchodzi do niej i obejmuje mocno. Trzeba pocieszyć ją czym się da, ciepłem kominka, wełnianą skarpetą, gorącą herbatą, szeptem, że nie jesteś sama, naprawdę. Damy radę, kochana. W końcu jesteśmy tu dwie, a co dwie kobietki, to nie jedna, prawda?



07 stycznia 2015

Każdy ma swoją zimę

Pęka skorupa lazurowego jaja i rodzi się świt, jak ognisty feniks. Jest minus szesnaście i wszystkie skrzypce nowego dnia grają na wysokiej nucie, smyczkiem z błękitu i skrzypienia śniegu pod butami Miłego, wychodzącego do pracy. Chucham na szybę, która wydaje się zimniejsza, niż jest - po mojej stronie ciepła wanilia herbacianej kuchni, po drugiej stronie mróz, malujący niebo  ogonem feniksa i brzozowe haiku nad śpiącymi wachlarzami jeżyn.
Moja czterdziesta druga zima.
Pamiętam te białe, gdy śnieg sięgał okapów dachów i wykopywano tunele, by dojść do obórek i stodół. Te kuligowe, gdy pod łapami świerków piekliśmy kiełbaski na ognisku, a gwiazdy tańczyły jak Fred i Ginger. Te mroźne, gdy mama kładła nas do łóżka w paltach i czapkach i zamykano szkołę, bo w klasach zamarzał atrament. Te śmigające na łyżwach, gdy woziłam tacie bigos nad przerębel pod Kuraszewską Górę. Rzeka rozlewała aż pod cmentarz i cały świat był jedną ślizgawką, na której byłam Gerdą w czerwonym płaszczyku, tańczącą w piruetach wokół zastygłych w lodzie wierzb.
Według legendy na Kuraszewskiej Górze stał zamek królowej Bony, a ona sama pojawiała się o północy, gdy Jaś Grajek zagrał na skrzypcach, by spełnić mu trzy życzenia. Mógł brać z zamkowych lochów złota, ile zapragnie, ale nie wolno mu było niczego wziąć bez pozwolenia - biedny Jasiek skusił się na nowe, czerwone buty i następnego ranka, nad rzeką przy kościele jaśkowego trupa ze spalonymi nogami znaleźli. Diabelskie buty spaliły mu nogi do kości.
Jadę ostrożnie na swoich łyżwach ze wspomnień, żeby nie ominąć żadnej wierzby, żadnego lodowego przejazdu, którym jechały przez rzekę wozy i sanie. Jesiony wokół starego kościoła, most, zatoka - gorący bigos grzeje mi ręce w wełnianych rękawiczkach. Wczoraj szłam do mamy Wietnamem przez łąki, wieczór pisał już na niebie zapowiedź nocnego mrozu, a ja byłam sobą wszystkimi, każdą swoją zimą, każdą parą rękawiczek, parą z oddechu i gałązkami wierzb, ogławianych właśnie pracowicie przez sąsiadów.
Dla was, jedna z zim Średniego. Bo każdy ma swoje zimy:)


05 stycznia 2015

Krajobraz po bitwie



Prolog:
Pod sosną, wpodle krzaku głogu, ustawiono tron, cały z szczerego złota - tam siedzi król władnący słodką Francją...




Pod kominkiem, wpodle gubiącej igły choinki, rozstawili swoje armie grający. Zajęli cały stół, obchodzę go delikatnie, aby nie strącić żadnego pionka. Każdy z nich może przecież właśnie tulić do piersi zacnego Durendala. Pole bitwy zroszone jest łzami Małego, któremu Średni postawił piracką łódź na jego morzu. Są i kubki po wzmacniającym odwagę kakao, jak srebrzysta księżycowa poświata nad owym bitewnym polem migoce cynofolia po czekoladzie gorzkiej pomarańczowej. Cyt, nikt nie widzi, jak przysiadam na brzegu krzesła. Kto to widział, wzruszać się, patrząc na planszówkę zostawioną przez dzieci.

Miłość to nie staw, w którym można zaw­sze od­na­leźć swoje od­bi­cie. Miłość ma swo­je przypływy i odpływy. Ma też swo­je roz­bi­te okręty, za­topione mias­ta, ośmior­ni­ce, burze i skrzy­nie złota i pe­reł. A perły leżą głęboko.... szepcą do mnie plastikowe pionki szeptem Remarque'a. Przesuwam piracki statek po tekturowym oceanie.

„Któż pojmie? - prócz tych samych, którzy
Pląsali z falą rozigranej burzy;
Tę pełność życia, ten żar krwi, co pali
Serce żeglarza na bezdrożnej fali..."


Dzisiaj rozebrałam choinkę. Ubierać jest komu, to czynność romantyczna, figlarna, twórcza, radosna, efemeryczna,  ale rozbierać to już musi Kalina Waleczna, bo to krew, pot i łzy. Idą pod papierową pierzynkę anioły, renifery filcowe, szyszki, bombki, w sen zapada gwiazda słomiana. Potem nadlatuje smok, Ryczący Z Igłami, Wciągacz Kurzożer, Pochłaniacz Mocarny. Benedykt Chmielowski w Nowych Atenach napisał: Smoka pokonać trudno, ale starać się trzeba. Nic to, dzisiaj moc jest z nami, ja i smok pokonujemy zaścielającą dywan szaroszafirową armię igiełek, które już nie pachną baśniami i wigilijną ciszą. Kiedyś było mi smutno, gdy trzeba było stanąć po ciemnej stronie mocy i tak racjonalnie, bez serca, duszy, jak szkieletów ludy  rozebrać choinkę. Piękno odeszło, elfy Bożego Narodzenia odleciały, czy mamy winić wiatr, że niesie nowe obłoki przez błękit? Dzisiaj... dzisiaj jest inaczej. Uśmiecham się do dywanu szarzejących igiełek na podłodze. Idź zimo, idź, Iglasta Wróżko, puszczam cię wolno, leć Dzwoneczku Blaszany. Wsuwam rurę Smokodkurzacza pod ramię i zaczynam porządkowanie.  I po niedługim czasie wszędzie jest czysto, pachnie praniem,  przez otwarte okno wpada chłodny wiatr, gładzi rozgrzane skronie plastikowych rycerzy, wzburza fale na tekturowym morzu, niesie zapach marznącego deszczu . Tak jest dobrze. Tak być powinno. Porządek jest przyjemnością rozsądku, a nieład rozkoszą fantazji.


Epilog:

Ale na wszelki wypadek klasnę w ręce. Tak, nadal i nadal wierzę we wróżki. I nie tak dawno, wydaje się, wykręcałam się jak mogłam, gdy mama wołała mnie, by rozbierać choinkę.






04 stycznia 2015

Stowarzyszenie pomarszczonych selerów

Lubię selery. Lubię brać je w ręce, powąchać, mają taki sennospróchniały zapach, są jak pomarszczeni mnisi zen, zagrabujący żwirek. Co do zen, to bardzo podobał mi się obrazek początkujących zen- istów. znaleziony gdzieś w sieci.


Dobrze sobie czasem takiego orła zrobić, jak ten pan po lewej na obrazku,  choćby w śniegu. Albo w trawie wiosną. Dobrze to robi na równowagę spraw ważnych i nieważnych. Cudnie relaksuje. Co do selerów - wczoraj w poczekalni u dentysty poczytałam takie poczekalniowe gazety, a w jednej był felieton Agaty Passent o zajęciach z przygotowania do  życia. Poleca, by uczyć dzieci i młodzież, żeby brać w ręce warzywa, zwłaszcza te pomarszczone, bo potem jako dorośli cierpią na fobię, żeby się nie pobrudzić, nie odczuć, nie obcować. Uprawa roślin ogranicza się do klikania w farmę na fejsbuku, co jest higieniczne i czyste, ale niestety, nie daje możliwości obcowania z takim małym, absolutnie cudownym, pomarszczonym, selerowym continuum.
Co do mnie, zawsze lubiłam się pobrudzić. Ziemia po pracy w ogrodzie wchodzi w linie na dłoniach tak głęboko, że nawet ręczne pranie nie domywa. Obieranie kartofelków tak samo. Kiedy jeździłam na podyplomowe studia plastyczne do O., moim ulubionym przedmiotem było lepienie w glinie. Wyobraźcie sobie widok dorosłych kobiet, często z manikiurem, stojących w osłupieniu przed wannami pełnymi moczącej się gliny. Trzeba było taką bryłę nabrać rękoma, osadzić na podstawie z płyty i lepić, formować, kleić... Czy według teorii pani Agaty Passent, mam dzięki temu mniejsze szanse, by skończyć z dotykofobią? Mam głęboką nadzieję. Bo co to za życie, gdy boimy się dotknąć świata, chropowatej kory, drożdżowego, rosnącego  ciasta, herbacianych fusów, wygarnianych ręką z czajniczka, o kompoście nie wspominając... ale nie wiem. Może na wsi jakoś łatwiej. Moi chłopcy całe lato ganiają boso, grzebali się w każdej dostępnej ziemi, wyciągali z niej dżdżownice, lepili kule z błota... nie sądzę, by Mały zadrżał na widok selera, choćby najbardziej pomarszczonego. Ani tym bardziej ja. Przecież z selera można zrobić cuda, pasztet, kotlety, ugotować go, pokroić w plastry, obsmażyć w jajku i bułce, zapiec pod beszamelem, pod serową pierzynką, ze szpinakiem, z sezamem, z dynią...
Można mu powiedzieć, tak jak bohater Into the wild mówi do jabłka (ten cudny cytat podrzuciła mi kiedyś Liadan)

"Jesteś pyszne. Jesteś tysiąc razy lepsze od jabłek, które dotąd jadłem.(...)  Jesteś takie smaczne, takie organiczne, takie naturalne. Jesteś jabłuszkiem mojego życia"

 Mówienie do roślin, tak jak dotykanie ich, to bardzo miła terapia tak w ogóle. Można recytować wiersze, podczas gdy strużynki selera lecą do wiaderka, wtedy mamy dwa w jednym, piękne z pożytecznym, takie stowarzyszenie pomarszczonych selerów. Chwytajcie dzień i uczyńcie swoje życie niezwykłym! W sumie zaczynam z selerem mieć bratnią (siostrzaną?) wieź, z powodu zmarszczek mimicznych. Jeszcze parę lat i będę jak selerowy akolita zen. Poza tym nie lubię pracować w rękawiczkach. Tylko do wydzierania najgorszej darni zakładam. I kocham pomarszczone twarze, są żywe, są opowieścią o tysiącach uśmiechów i smutków.

Z wieści domowych: Mały zrobił test na osobowość i od wczoraj twierdzi z powagą, że jest emocjonalny i kieruje się mową serca. Poza tym kupiłam pierwsze podpędzone hiacynty, jutro rozbieram choinki, a dzień dzisiejszy był już dłuższy o 9 minut. Czyli same powody do radości:)


Seler smażony:

- seler obrać, ugotować z przyprawami do smaku, pokroić w słupki
- każdy kolejno maczać w rozbełtanym jajku i w bułce tartej, smażyć na złoto
- to samo można zrobić z marchewką, a potem pogryzać

03 stycznia 2015

O obcowaniu roślin z człowiekiem




Nie myślicie, że gdzieś zagubiło się nam przyjazne obcowanie człowieka z roślinami? Każdy może sięgnąć po wiedzę, ile witamin, mikroelementów i antyoksydantów zawiera pietruszka czy awokado, ale zostały uprzedmiotowione jak prawie wszystko, stały się tylko elementem żywienia, zbiorami kalorii z metką i ceną. Skoro człowiek jest klientem, a zdrowie jest towarem, to dodatkowo dostajemy w pakiecie sporo manipulacji kupców od żywności, bo teraz jedzenie jest towarem, a jak jest towar, to jest marketing i takie magiczne słowa jak jakość czy ekologia, moda czy świadomość.

Gotuję dzisiaj fasolę i przypominam sobie, że przywędrowała do nas ponoć z Ameryki, ale bobowate i przedfasolowe protoplastki wędrowały już dawno po kontynentach. Ziarna bobu miano znaleźć w ruinach Troi. A jednak ludzie wiedzieli: że istota fasoli jest sucha i ciepła, że dobrze wpływa na wesołość i żwawość ducha. (to pewnie te wszystkie wesołe efekty uboczne trawienia:) Fasola nie była anonimowym towarem z metką: zdrowe. Była przyjacielem ciała człowieka, obcowała z dłońmi, łuskającymi strąki, miała bogatą rodzinę z wujem Grochem i ciocią Cieciorką. A taki orkisz? Hildegarda pisała:

„Orkisz jest ciepły, tłusty, mocny. Da temu, kto go spożywa, dobre ciało, dobrą krew i wesołość. W każdej formie, czy to chleb, czy gotowany, jest dobry i przyjemny. "

Już widzę ten rubaszny, radosny jak Colas Breugnon orkisz. Nie podkradli jeszcze Hildegardzie cytatów chytrzy kupcy od marketingu, może na szczęście. Hildegardzie zawdzięczam znajomość tak fascynujących nazw jak galgant i wszewłoga. Lubiła koper włoski. Uważała, że szczaw wywołuje smutek. Obcowanie z roślinami, odkrywanie ich natury - czemu kiedyś ludzie potrafili to robić i widzieli w tym sens, a dzisiaj tylko kupujemy, sprawdzając cenę i ewentualnie, czy zawiera gmo czy nie zawiera?

Mała dygresja: moją ulubioną zielichą jest zapomniana już słowacka zielarka, Ludmiła Thurcova, wyrosłam na książce, spisanej na podstawie jej porad zielarskich ( Maly atlas lecivychg rastlin, wydany na pamiątkę Ludmily Thurzovej, rod. Lilge, (21.2.1881 - 3.1. 1971) Potem przebiegałam ugory i łąki, szukając tego, co ona wiedziała już tak dawno. Mądry człowiek, dobry człowiek.

A wracając do przyjaznego z roślinami obcowania: na ból głowy miał pomóc miód gruszkowy, kompres z szałwi i majeranku i jodłowa maść. Fiołkowe wino zwalczało depresje - mnie już sama nazwa się podoba:) Na migrenę nacieranie pąkami jabłoni - wiosną wypróbujemy na Elfie, myślę, że pąkojabłoniowa terapia może być przyjemna, tak jak i terapia pierwiosnkami. Wszystkie łąki i pastwiska, wszystkie lasy i góry – są aptekami, te słowa przypisuje się Paracelsusowi. Ale ja w tej roślinnej przyjaźni widzę szczególnie rękę kobiet, gotujących obiady, suszących zioła, zbierających len czy rumianek. Mam wielką ochotę na książkę "Apteczki domowe w polskich dworach szlacheckich. Studium z dziejów kultury zdrowotnej", jeszcze jej nie czytałam, ale postaram się zdobyć, autorstwa pani Iwony Arabas. Chciałabym nie tylko zdobyć wiedzę, ale i odnaleźć w sobie tę przyjemność, jaką daje poczucie, że jesteśmy w ogrodzie świata, pełnym czekającej na odkrycie bliskości, gdzie zielone listki ruty, mięta czy wierzba o chropowatej korze mają nam do opowiedzenia tyle historii...

A my, wyposażeni w aparaty fotograficzne, naszą wiedzę, sceptycyzm, internet i cały ten pseudowszechstronny bałagan w nim zwyczajnie nie mamy cierpliwości, by posadzić sobie bób, patrzeć jak rośnie, a potem zebrać go i wypróbowywać, jak i na co jest dobry, i dlaczego lepiej do niego tymianek niż rozmaryn albo odwrotnie. Nie mam jakichś specjalnych ambicji, nie jestem zielarką czy profesjonalną ogrodniczką, ale chciałabym, ogromnie bym chciała pogłębiać swoją przyjaźń z roślinami, uczyć się od przyrody i nie chorować na roślinny czy ziołowy analfabetyzm, skoro już nasze babcie czy prababcie wiedziały, do czego liście malin i sok brzozowy. W tym roku na zagonku chcę posadzić bób, pasternak, może nawet brukiew - nie znam jej smaku, nigdy nie jadłam. Aż wstyd.

"I wtedy brukiew przemówiła ludzkim głosem, który brzmiał jeszcze piękniej niż głos kaszy jaglanej i drewnianego chomika:
- Księżniczko! - mówiła brukiew. - Jutra nie znasz, a wczoraj zapomnisz tylko, jedno wiedz: pranie na sznurze prędzej usycha, kiedy wiatr wieje, a wiadro jest puste."


Pozdrawiam was więc wesoło, styczniowo, orkiszowo, fasolowo, fiołkowo  i tymiankowo. Sadźmy, zbierajmy i uczmy się:)






                                                                      Kalina