Zimno przyszło nagle.
Dzisiaj pierwsze zero na termometrze, pierwszy szron na trawie, pierwsze skrobanie szyby w samochodzie. Niebo niesamowicie czyste, wygwieżdzone w nocy, wielka, wrześniowa pełnia żniwiarzy. Wczoraj rodzinnie zrywaliśmy wszystkie jabłka, gruszki i pigwy, żeby ratować przed przymrozkami - w zeszłym roku spóźniłam się i strasznie mi było żal jabłek. Jabłonki mamy na skraju ogrodu, za lasem, otwarte na ugory i zimny wiatr. Teraz dziewięć koszy pachnie w piwnicy, będzie pigwa do herbaty i szarlotka w sobotę. Dynie też już bezpieczne w ciepłym ganku.
Liści złotych coraz więcej, można wystawić twarz do chłodnego wiatru, owinąć się chustą, wciągnąć grube swetry. To taka dziwna pora. Trochę utraty - bo jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień.
Ale bez jesieni nie przyjdzie zima, a potem wiosna. Wszystko ma swój czas, a trzaskający ogień i koce też smakują dopiero, gdy za oknem ołowiane chmury i wiatr jak jesienny, pasterski pies.
Jabłka były takie zimne, gdy rwaliśmy je przed zachodem, po pracy i szkole, kryjąc w dłoniach gładką skórkę i malinowy rumieniec owoców. Chłodziłam nimi policzki.
Nie wiem, czy pomidory jeszcze dojrzeją - trochę zielonych zostało na krzakach w szklarni. W piwnicy brzuszki słoików pełne są konfitur i wszelkiego dobra. Czuję się jak zapaśny, zadowolony Muminek.
Mam już swoją jesień.