30 października 2018

O prawie listopadzie, kotach i jesieni Puszkina



Człowiek tylko leżałby i spał. Jak ten kot. A tu trzeba wstać, wziąć parasol i wkroczyć  cichutko w siwy poranek. U sąsiadów światła, też już wstali. Lubię światła w oknach. Lubię jesień. I wiersze o jesieni. 

Chyba powoli, powoli robi się pora na Puszkina. Na samowar, chusty, przymrozki. Na to zdjęcie Dużego, które kocham. I ten wiersz o jesieni:  Унылая пора! очей очарованье! В багрец и в золото одетые леса...



Żałosna poro! Oczu mych oczarowanie!
Urzekł mnie pożegnalny wdzięk twój niewygasły – 
Lubię przyrody pyszne zamieranie,
W szkarłat i złoto przyodziane lasy,
W ich cieniu oddech świeży i wiatru powianie
I cały w mgle wełnistej okrąg nieba jasny,
I pierwszy mróz, i skąpy promień słońca zimny,
I oddalone groźby siwej zimy.



Kogut Basi nie pieje, niemrawy jakiś. Deszcz postrząsał liście, deszcz bębni o parasol. Deszcz maluje szyby mokrymi palcami, pan Chagall października - pardon, już prawie listopada. 
 Taki widok za oknem, poranny.


 Taki widok w ryneczku, też poranny. Jesiony przy kościele bez liści. Kiedy, jak?


Kiedy wracam ze szkoły, niebo już wypogodzone, czyste, tylko liście jak namokły dywan pod stopami. Będzie mi brakować złota, jeszcze na brzozach trochę, jeszcze na ostatnich sumakach, podbarwione rubinami. Ale to już nadchodzi czas, malujący obrazy jak japoński malarz, tuszem, rozwodnionym lub ostrą stalówką, kontury rzeczy, drzew, chatynek. Kontury nas i ziemi.


Na szczęście są koty. Bez kotów listopad byłby chyba nie do zniesienia:)


27 października 2018

O liściach

Pospadały liście. Czuję się trochę tak, jakby ktoś cicho domknął drzwi za latem. Przeszły wichury, trzy dni deszczy, Mały połamał parasol w szamotaninie z wiatrem, na orzechu już ani kropli złota, a jesiony wspólnie złożyły broń i zrobiły zielony desant - nawet nie zdążyły ozłocieć.
Ale teraz nasze wszystkie wyprawy do szkoły  są pełne szelestów - o tej porze najwspanialej rozumie się znaczenie słowa - brodzić.
Brodzimy w jesionach.
W wierzbowych listkach, wąskich i pachnących aspiryną.
W klonach, złotych i brązowych.
W lipach. W wymieszanym chaosie z podwórek, przydrożnych topoli i drobnych bzów, które wiosną wychyla się fioletowymi kiśćmi zza każdego płotu. Pora liści, pora olfaktoryczna, tysiąca woni, pora onomatopejowa, tysiąca dźwięków, szepcząca z chrzęstem, szumem, szelestem, drapaniem, kruszeniem, pogwizdywaniem wiatru, który poluje na kolejne parasole.







Średni mówi, że miasteczko zbrzydło. Trochę czasem rzeczywiście jest widok, jak w pokoju Joanny w willi Stirlingów - ten zmoknięty piesek przed domem, ten wyleniały dywanik, te siwe sznurki deszczu za oknami...Teraz widać, jak przyroda zakrywała czasem coś ubogiego, nieładnego, litościwie, jak przyjaciel, kryjący czyjeś  wady. Betonowy płot skrywało dzikie wino, brzydki dach z eternitu - złotość nachylonej jak matula lipy. Stare domy patrzą na mijających je, zabieganych ludzi z parasolami swoimi spokojnymi oczyma. takimi oczyma. A ja mam złocisty parasol. I swoją, całkiem własną jesień. Taka sama już się nie powtórzy! I marmoladę z szarych renet.




23 października 2018

Po Urszuli, basiowe kury i brnięcie w jesień.

Nie mówiłam, że po Urszuli ciepłe koszule wyciągniemy? Szarość wypełzła z lasu, rozgościła się w ogrodzie, zdarła brzozom złote sukienki, na termometrze cztery stopnie, zimny wiatr a  niebo ma barwę ołowianych ciężarków do ryb, która tata kiedyś nizał na żyłki. Chyba łowią już tę ciemną, późną, przedzimową jesień, a ona łowi nas.




W ramach pocieszenia karmimy wydrążynami z dyni basiowe kury. Basiowe kury jak sama nazwa wskazuje należą do sąsiadki Basi, ale karmimy je kolektywnie, wszystkie dziewczyny - sąsiadki naokoło, bo to stworzenia pożyteczne, opierzone pięknie, gadatliwe i tak wesołe, że najbardziej ołowiany dzień zmienią w słoneczny.



Bardzo lubię kury. W ogóle ptactwo domowe. Przypominają mi takie wiejskie babeczki na targu, przekupy, rozpychające się skrzydłami po najlepszy kawałek dyni. Jest i pan kogut, biały, zadziorny, urodny  jak hiszpański galán. Kiedyś, na emeryturze, będę mieć kury. I koguta, chodzącego po podwórzu jak władca wszystkiego.
Pięknie wyglądają kury wśród liści, dynie wśród liści, dyniowa babka ziemniaczana na stole, przysmażona, rumiana, buteleczka od Agi do kompletu - dziękuję!





Chwilowa talerzowa dekoracja w kuchni jest w takich sennych, morskich zieleniach. Prawie jak szmaragd od Gałczyńskiego, w którym widział wiosnę. 
Robię co mogę, by się rozweselić, bo Buka, przeziębienie, antybiotyk i te ołowiane chmury - ale, mam parasol w kolorze dyniowym, mam gumowce w kury, mam poduszkę z czesankowego splotu, mam wiersze, gaworzenie kur za oknem i ciepło domu, owijającego się wokół mnie jak kocyk.




Musimy brnąc głębiej w jesień, a potem w zimę, bo inaczej jakby mogła przyjść wiosna?

20 października 2018

Drugi rozdział jesieni, święta Urszula, almanach pani Jadzi, sezon przeziębień i kot - Cerber. I trochę lasu.



Przez ostatni czas dni się dopełniały - jakby ktoś dolewał ciepłej, złotej herbaty z miodem do każdej chwili. Złoto do liści, złoto do łagodnego popołudnia, złoto w klony, brzozy, stareńkie chatki, zasypane liśćmi, złoto w każdą, uciekająca minutę.



Te dwa piękne zdjęcia na górze robił Duży, a resztę mniej pięknych ja.

 

 Czuło się zmianę, gdzieś tam - pani Jadzia z pewnością czuła. Pani Jadzia jest ogrodową szamanką. Samorodna malarka, kiedyś konserwator powierzchni płaskich w szkole, teraz na wspaniałej, ogrodowej emeryturze. Jeśli chcecie zobaczyć naprawdę zadbany trawnik, to do niej, książę Karol uszy by zrumienił. Pani Jadzia prowadzi almanach, zupełnie jak Babcia Obolała u Pratchetta, robi tam pogodowe notatki, przewiduje zimę i kocham ją bezgranicznie, nie tylko za sadzonki stu rodzajów bazylii. Więc siwiutka pani Jadzia mówi, że pogoda się zawsze zmienia po pełni,  a pełnia teraz będzie za cztery dni, Pełnia Wędrowców, święta Urszula nadchodzi, a święta Urszula do pieca przytula. I od świętej Urszuli oczekuj ciepłej koszuli.
No i sezon przeziębień uważam za otwarty.


 

Może za dużo liści grabiłam, a ciepło było, to bez swetra, może to w lesie jakiś wiatr złapał, może gardło nauczycielskie siadło - nie wiem. Ale wyciągnęłam sweter, skarpety, koc i zrobiłam miksturę według przepisu Dorci. A miksturę robi się tak: wycisnąć wyciskarką do czosnku trochę świeżego imbiru, zaparzyć gorąca wodą, jak ostygnie trochę, dodać miodu, soku z cytryny, kurkumy - dużo kurkumy. Piję, zaszywam się w domową ciszę - wiecie, to taka cisza pełna przyjemnych odgłosów a jednak cisza. Otwarcie drzwi, skrzypienie schodów - Średni jedzie do szkoły, ma zajęcia w soboty, szykuje się do olimpiady. Kroki, lżejsze, szybsze, tup tup, Mały wstał. Zaraz wpadnie się przywitać, łapki wokoło szyi. Tup, tup, kot.  Turlanie jabłuszka rajskiego po drewnianej podłodze, drzwi, Średni wychodzi w mgłę, cichą, szarą i chłodną. 




 Mały drwal gwarantuje, że drzewo na zimę zwiezione.




 W lesie chłodniej, wilgotniej, grzyby rosną, dziwne, październikowe grzyby, wiotkie i hatifnatowe. jesień spakowała złote sukienki, jeszcze tylko kolorowa koronka halki - i teraz wdziewa ciepły, szary, szepczący już o listopadzie płaszcz.
Na gałęzi jaśminu, już prawie bezlistnej, sikorka. Coraz więcej sikorek. Liście z orzecha opadły.
A ja pozdrawiam spod koca, wdycham sobie zapach miodku i cytryny i myślę, co by tu dzisiaj zrobić z dyni. Może krem z pieczonej dyni z pomidorami i syropem klonowym.?

A opuszczony domek wygląda teraz tak.



A kicia pilnuje, żebym przypadkiem nie ruszyła służbowego laptopa. Żaden cerber nie dorówna kociej determinacji. I to spojrzenie pełne wyrzutu. Kotka chcesz wygonić?