31 marca 2014

Ogród bardzo przyjazny ludziom i nieludziom

Wiosna przyleciała razem z bocianami, siedzą na gniazdach, łażą po trawie, targają w dziobiskach patyki. Od paru dni przymrozki w nocy, w dzień do 20 stopni ciepełka. Powoli, sukcesywnie, zaczynam zajmować się ogrodem.
Podsypany kompost pod drzewka i porzeczki. To i owo przycięte. Wygrabione. Liści nie grabię jesienią, bo w nich owady zimują, a my bardzo lubimy owadzie towarzystwo. Zabawne żuki, chrząszczyki w błyszczących pancerzykach, wodne tałatajstwo w oczku, brzęczące trzmiele i pszczoły. Części trawnika przy brzozach nie kosimy, jest łączka dla latających przyjaciół.
W stertach suszącego się drewna są luksusowe  mieszkanka.


Lubię zapach drzewa i chyba nie tylko ja. Zwiezione z lasu, poukładane według gabarytów, porabane ślicznie- cieszy oko. Będzie na zimę.

Oczko się budzi. Ropuchy wyłażą. Zawsze mamy kijanki w oczku, chłopakom jakoś nie przeszkadzają, a potem jakie koncerty żab...
W sumie, ogród to taki większy dom dla sporej gromady. Krety się pojawiają, jeże, las jest blisko, więc ptaków co niemiara. Ostatnio kos nas zachwycił, rano szpacze gromady na trawniku odstawiają balety. Mamy parę gniazd szpaczych, w tym jedno pod okapem przy salonie, drugie nad sypialnią, co za hałaśliwe bestyje:) Nad sypialnią gdzieś są też osy, pewnie mają gniazdo na zabudowanym stryszku, bo latem widzę, jak sobie wylatują na patrole. Szerszeni na szczęście nie ma.
Cóż, przyznam się, nie usuwam też z trawnika "chwastów"- mleczy, podbiału, kosmaczków, koniczyny, nawet mech lubię, mięciutkie poduszeczki. Mam podagrycznik za folią a na kompoście pokrzywy. Rabaty kwiatowe pielę, ale np. darowałam życie wilczomleczom, lubię ich kolor. Sieję sporo jednorocznych kwiatów, nie przeszkadzają mi też wędrówki roślinek:

 

 kokoryczkę mam już w sześciu miejscach, sumaki przeprowadzają regularną inwazję na różne części ogrodu, topinambur zaanektował spory kawał ziemi, orliki, nagietki, kosmosy rosną, gdzie ich nie posiano i wyrastają, gdzie ich nie było.


Lubię ogród dla ludzi i nieludzi.
Lubię chodzić boso po trawie latem, z poranną kawą w ręku, oglądać co wyrosło, podskubywać porzeczki i wąchać co się da. Lubię zostawiać ptakom słoneczniki i aronię, lubię, jak dzieciaki tarzają się po trawnikach, nie obrażam się na bukiet z moich ulubionych lewkonii, zerwany dziecinnymi łapkami. Naszym trawnikom daleko do angielskich, a moje rabaty byłyby powodem rozpaczy ogrodników.  Uczę się zupełnie amatorsko, metodą prób i błędów, przesadzam, szukam lepszych miejsc, dowiaduję się, czytam, pytam sąsiadki. Jakoś rośnie:)
I nic nie smakuje mi tak bardzo, jak siąść na huśtawce ogrodowej o zmierzchu, w czerwcu, gdy kwitną jaśminy, patrzeć na wylatujące ze stodoły nietoperze i słuchać żab.
W swoim własnym, zaprzyjaźnionym ogrodzie:)

 



28 marca 2014

Wstrząsająca Ucieczka Królików




Nie darmo kiedyś Średni mówił, że króliki to podstępne istoty, chcące zawładnąć wszechświatem. Wyciągnięta z piwnicy klatka została ustawiona na świeżej trawce, żeby sobie stworzenia (z wyglądu łagodne i bezbronne) podjadły. Ale charakter! Charakter okazał się zgoła inny, a może króliki poczuły zew wiosny, a może - co potem stwierdził Mały- chciały sobie pograć w minecrafta? Cokolwiek to było, podstępne bestie OMAL nie zrealizowały ucieczki godnej braci Dalton albo więźniów z Alcatraz!
Wracamy z pracy, wysiadam z samochodu i oczom moim ukazuje się widok straszliwy. Wewnątrz klatki sterta piachu. Królików brak. Miły chichra się z mojej zgrozy, ubawiony.



- Ratować króliki! Wyciągnąć je z dziury!
Bo dziura jest, i to spora.
- Uważaj, mamo, ziemia się zapada! - podekscytowany mały bada sytuację.



Podstępne bestie wykopały tunel za klatkę, co tam tunel,  tunelisko! Może ponad metrowe! Tylko puszysty ogonek nam mignął, podczas gdy Miły zastanawiał się nad pozostawieniem łobuzom wyjścia ewakuacyjnego, by mogły sobie spacerować po okolicy i wracać na obiadki. Mój natychmiastowy sprzeciw, bo:
- rozryją mi ogród
- skonsumuje uciekinierów pies sąsiadów, ochrzczony Brutusem, wołany Parówą
- nie po to hodowaliśmy je całą zimę, wykarmili na pszeniczce, kapustce, marcheweczce ekologicznej, by teraz bestie poszły w las jak ogary.



Koniec końców, uciekinierów połapano, tunel sfotografowano, podłogę z powrotem do klatki założono. Żadnej trawki, króliki są bestiami z króliczego piekła rodem, gotowe przekopać się do kuzynów z Australii i sprowadzić nam ich do Kalinowa.



Aż sobie herbaty zrobię, by ochłonąć :)

27 marca 2014

Wożenie drzewa, przygoda z traktorem, gwiazdy, mgły i zapach żywicy

W naszym lesie trzeba robić przecinkę; suchych drzew dużo, korniki się rozbestwiły, leśniczy frasobliwie głową kręcił, że pora najwyższa. No więc się robi, się tnie, się zwozi, jakby Stachura napisał, bo  siekierezadą pachnie. Krzyś, przyjaciel nasz ciąć, piłować i rąbać pomaga, a reszta brygady radosne ładowanie, wożenie i rozładowywanie uskutecznia.
Przeważnie po pracy i szkole, bo kiedy? A dzisiaj dzień piękny, chłód poszedł sobie, deszcze dwudniowe wymyły ziemię i niebo, wiatr chusteczkami chmur pięknie buzię nieba otarł i wiosną znów błysnęło. Pojechaliśmy.
W naszym lesie daleko do wiosny, jaka z bloga Megi się uśmiecha.  Ledwie, ledwie pączki jarzębin i trzmielin  nieśmiało wysuwają nosy, maliny troszkę śmielej, brzozy tyle, co nic. Bazie za to są i zapach ziemi; wilgotny, cudny, najpiękniejszy o tej porze. W sosnowych gałęziach usadowił się Eol i gra na harfie, kosy mu pomagają tworząc arie lepsze niż pani Walewska. Pachnie żywica, pachnie ścięte drzewo, nawet zapach benzyny wydaje się miły i trocin świeżo spod piły lecących...
Traktor jak stary przyjaciel, trzydziestoletni, białoruski. Przyczepka trochę samoróbka, ma lotnicze koła, które teść niegdyś zdobył w czasach niepewnych i które służą wiernie. W środku trzęsie straszliwie, ale przeżycia niezapomniane, gdy traktor wesoło błyskając czerwienią przepycha się leśnym duktem, przez mchy, młode maliniaki, gąszcze samosiejek, krusząc sosnowe suszki.
Średni, Duży, Ania, koleżanka Dużego, Krzyś, Miły i ja z aparatem, robię za jednostkę leniwą, bo pstrykam zdjęcia, żeby zachować tę chwilę, ten zapach, śmiechy, żarty, rzucane nad wilgotnymi pniaczkami.
Średni to sznurówki zawiązuje, to komary odgania,jakoś tak się zakręci, że większość wrzucania go omija. Jedna przyczepka pojechała z nami, wracamy z Miłym po drugą, czekają na nas w lesie.
Mrok łapie nas szybko, nie wiadomo skąd wysuwa się mgła jak biały jedwab, górą głosy ptaków, ostatnie bursztyny słońca są ledwie echem różu i złota na niebie. Gdy ładujemy ostatnie pniaczki, nad głowami mrugają pierwsze  gwiazdy. Jak czyste, jak nieskalane, tchu brak z zachwytu. Nie ma wiatru, mgła wstaje błyskawicznie, magiczna, może to dusze ściętych drzew? Jakaś driada musiała czar upleść, bo na leśnym wykrocie traktor się zawiesza, dwoma kołami buksując. Bieda.
A mrok nadchodzi szybko, wypełza spomiędzy sosnowych szeregów. Wspólnymi siłami, podkładając kawałki pniaków pod koła i zaczep przyczepy udaje się staruszka na nogi, to jest na koła postawić. Moje ręce pachną żywicą, kurtka lasem, wyjeżdżamy spomiędzy mgieł na bielskową szosę, zmęczeni, ja z zachwytem, pod powiekami ciągle jeszcze błyski zachodzącego słońca, ceglastych sosnowych gałązek, zieleń mchów, biel brzóz, kosy o zmierzchu w sosnowej gęstwinie.

Ptak gwiżdże wśród janowca
i jego gwizd brzmi jak pocałunek.
Wiosna się budzi,
serce moje.

To, oczywiście, Soffici Ardengo.
A to migawki z leśnej wyprawy.


26 marca 2014

Mały się mną opiekuje, a gimnazjaliści rysują barokowe czołgi.

- Mamo, a ty będziesz jeszcze żyła, gdy ja będę mieć tyle lat co babcia? - zapytał Mały.
Zastanowiłam się chwilę.
- To całkiem prawdopodobne, będę mieć ponad dziewięćdziesiąt lat, ale mogę być jeszcze całkiem żwawą staruszką...mój dziadek 103 lat dożył...
Mały rozjaśnił się szeroko.
- Naprawdę, będziesz tyle żyła? Naprawdę? To ja się będę tobą opiekował! Będę się bardzo dobrze tobą opiekował!

Przytuliłam jasną czuprynkę i  uścisnęłam go. Jakoś w gardle zadrapało.

Zmywarka szumi i śpiewa swoje swingowe, wodne piosenki, tort zjedzony, prezenty wręczone, a ja wspominam długi, trudny dzień w pracy, z bosymi stopami w różowych kroksach, z kubkiem kawy inki pod ręką.
Klasa IV układała przepisy na magiczne potrawy, co razem stworzy nam Klasową Księgę Fantastycznych Potraw. Przy okazji poćwiczymy pisanie przepisów.
Klasa V rysowała mapę podróży Odyseusza, klasy VI tworzyły ranking superbohaterów.



Najlepsze było gimnazjum: lekcja o barokowej ornamentyce nieoczekiwanie stała się źródłem fantastycznej twórczości. Mieli narysować barokowy lub rokokowy ornament, dostali wzór nawet, a jakże, osiem ornamentów do wyboru, niebacznie rzuciłam, że mogą w ramach  własnej inwencji stworzyć autorski, barokowy ornament.
Dostałam:
- ornament z czołgami, lufy naprawdę pracowicie narysowane, gąsienic Rudy 102 by się nie powstydził
- wybuchający wulkan
- kompozycję trójkątów w stylu późnych dadaistów
- ślimaki i spirale
- coś łudząco podobnego do kręgów zbożowych
- tudzież  spora ilość nagryzmolonych cosiów, nieprzypominjących niczego

Mario Antonino, zlituj się :)






25 marca 2014

Dworcowe wspomnienia, złoto wzgórz i urodziny Dużego

Dworzec w B.
Jeśli kiedykolwiek miał czasy świetności, to najbardziej zardzewiałe z reklamowych tablic ich nie pamiętają. Kantor, kantor. Zdjęcia na porcelanie. Odjazdy do Grodna o 14, kebab, lombard, pożyczki gotówkowe uczciwie i tanio, szewc, dorabianie kluczy. Obskurne ławki, podziemne przejście w które i Batman bałby się zapuszczać, w środku wielka hala, tłum śpieszących się ludzi- czemu wszyscy przyspieszają na dworcu? A wokół pączkujące budki, budeczki, poczciwa inicjatywa prywatna, oferująca wszelkie dobro od spinek do włosów po zapiekanki, na widok których Dibbler zawstydziłby się ze swoimi bułeczkami z kiełbaską. Tymi, które trzeba było ogłuszać przed jedzeniem.
Patrzę z czułym sentymentem na drepcące gołębie zza okna samochodu, czekam na Miłego, który obok dworca ma swoje sprawy - i wspominam.
Tu przychodziłam na autobus, gdy wracałam do domu po tygodniu w licealnym internacie.
Stąd odjeżdżałam, gdy studiowałam polonistykę, a profesor Płachecki ciągle miał rozwiany szalik i zapraszał nas na zaliczenia z Młodej Polski w kawiarni. Jak się wtedy rozmawiało dobrze o wierszach Skamandrytów...
Tu kupiłam swoje pierwsze kasety Enyi. Marzłam zimą. Czytałam Asimova. Dorastałam, uczyłam się, przechodziłam tędy, zapamiętałam. Ileż było smutków, nie tylko radości. Tamta Kalina uśmiecha się do mnie ze wspomnień, a ja rozumiem, ze wszystko było potrzebne, każdy spóźniony autobus, każdy rok, każde echo pamięci.



I choć nasze problemy wydają się ogromne, śpiewa głos z radia, jest w nich złoto wzgórz, pamiętaj, jest w nich złoto wzgórz.

Droga do domu wzrusza mnie jak zawsze; zagubione wioseczki o drewnianych okiennicach, lasy i zakręty, telefony przestają działać, nie ma zasięgu, jesteśmy poza światem. Szukam kochanej dłoni.
 Trawniki zagrabione, drzewka posadzone, porzeczki tak samo, deszcz podlał wszystko chłodnym błogosławieństwem, krople na jaśminach, na migdałkach, których pączki czekają już na słońce.

Od czasu do czasu życie pyta,
dokąd ci się wydaje,  że pędzisz, głos nawołującego jest łagodny, w szarości ostatnich marcowych dni złoto wzgórz wydaje mi  się dalekie. Ale jest. 

Jutro urodziny Dużego, nasz Włóczykij skończy 19 lat, przerasta mnie o głowę, piękny, mądry, bezcenny. Czy będzie widział złoto wzgórz w górach problemów, w codziennych troskach,czy będzie szczęśliwy, odważny, gotów na wyzwania, otwarty na innych,  radosny w sercu? Przed nim matura, studia, na lodówce przypięte magnesem wezwanie na komisję wojskową, mój Duży, kiedy mi dorósł?
Modlimy się, żeby tak. Żeby kochał, rozumiał, obejmujemy go mocno, najmocniej.



24 marca 2014

Niewymiarowi

Nie wiem, czy wiecie o istnieniu czegoś, co w budzącym mój wewnętrzny skręt duszy języku polonistów nazywa się kluczem. Klucz odpowiedzi do pracy takiej czy innej. Klucz odpowiedzi do tekstu literackiego, klucz do opowiadania, opisu, listu. Jeśli czegoś nie ma w kluczu, jest niewymiarowe i nie wiadomo jak to ocenić, a jak nie wiadomo jak ocenić, to lepiej nie oceniać, a na zapas dać okrągłe 0.
Patrzę na dziecinne zeszyty, na mozolnie tworzone wypracowania i dusza boli. Niewymiarowi. Nie zmieszczą się w kluczu, już to widzę.
List. Próbny egzamin szóstoklasisty, zadanie: napisz list o zaskakującym prezencie, jaki dostałeś. Twoja praca ma zająć co najmniej połowę wskazanego miejsca. Miejsce owo, to wskazane, to 24 linijki męczeństwa. Połowa to 12. Przy czym w 12 linijkach ma się mieścić tylko - według klucza- właściwa treść listu, czyli nie podpis, nie nagłówek, żałośnie spychany na margines, nie jakiś tam grzecznościowy zwrot. Trzy akapity. Dozwolone dwa błędy ortograficzne, dwa językowe i trzy interpunkcyjne. Reszta nie mieści się w kluczu. Aha - jeszcze wyznaczniki listu. Ktoś - nie wiem kto- ustalił, że wyznacznikami listu są podpis i zwrot do adresata. Jeśli ich nie ma, list nie jest listem. Jeśli nie ma daty, miejscowości, furda, jeśli nie ma sensu w treści - drobiazg, straci dwa  punkty za brak logiki, ważne jest 12 linijek zwartego tekstu, czyli 65 słów, oraz podpis i zwrot.  List będzie! W tył zwrot, oto klucz odpowiedzi, naprzód marsz!
Moi biedni niewymiarowi, piszący 10 linijek cudownego, pociesznego listu, tracicie punkty, wypadacie z klucza. To nic, że  jest sens, jest mądrość, jest humor czy dziecięcy, kulawy troszkę wdzięk, jesteście niewymiarowi. Ci, co cudownie opisaliście swoje upragnione prezenty: komputer, telefon, pieska rasy kundel, koniecznie czarno - białego, lalkę, książkę - nie było podpisu, zapomnieliście, wasz list nie jest listem. Klucz jest mądry, klucz wie.
Patrzę na niebo za oknem, na klucze gęsi, tak bezbronnie łagodne, otwierające bramę nieba - i smutno mi. Bo jedyna rada, jaką mogę dać niewymiarowym, to - spróbuj zmieścić się w kluczu, kochanie. Dopisz te dwie linijki. Pamiętaj o podpisie. I nie zgub sensu, nie zgub swego piękna, swojej duszy, bunt nic nie da, nad wszystkim góruje Klucz.
Złóż molochowi egzaminu w ofierze swój dwunastolinijkowy list, ale umiej też opisać słowika, rozśmiesz mnie nadal, zmieniając narzędnik na narządnik, a celownik na całownik. Pokaż mi, że warto uczyć, pokonajmy klucz jego własną bronią, zwyciężmy.
Na szczęście klucz do serca, do tajemniczych ogrodów nas i naszych dusz jest zupełnie inny, co innego otwiera i niczego nie mierzy.
Na całe szczęście, mieści w sobie niewymiarowych - nas wszystkich.

Fotografia: Rich Foreman

21 marca 2014

Przyszła wiosna, wiosenka!


Przyszła, wiosna, wiosenka, astronomicznie, kalendarzowo, ale i zwyczajnie, z rozradowaną gębusią, do Kalinowa. Podwórko ozłociła nam dzisiaj wstającym słońcem, niebo pomalowała najpiękniejszymi farbami świata. Patrzę, jak lecący klucz gęsi otwiera bramę poranka i witam je machaniem- tak jak żegnałam je jesienią.
Przyszła, upragniona, w noskach tulipanów, w pąkach rozkwitających mirabelek, w białej hortensji i hyzopie, w moich nowych kaloszach w różyczki, we wczorajszym znużeniu, w dzisiejszej nadziei.
Stoję, w oczach mam łzy, bo jak to, 13 stopni na termometrze, tak ciepło, tak cudnie, ptaki dzwonią w lesie, świat uptaszony jak Simona Kossak mawiała, jak to, te zapachy, wróciły, nie ma wiatru zimnego, nie ma deszczu zacinającego, jest ona, złocista, dzwoniąca, królewska zarazem i tańcząca boso jak wiejska dziewczyna z wierszy Safony...

Nie będzie mnie przez weekend, będę w służbie Jej Wysokości Wiosny, w ogrodzie głównie, dlatego pozdrawiam wszystkich szczęśliwa jak wiewiórka na stosie orzechów, jak uczeń w ostatni dzień szkoły, jak królik, wcinający świeżutki mleczyk.

Przyszła!


20 marca 2014

O poranku, słowiku i miłości

Znów jest poranek tak wczesny, że nawet światło chodzi na palcach. Powoli srebro zalewa topole,  pnie i gałęzie barwią się dziwną, ołowianą bielą pochmurnego brzasku. Kule jemioł układają się w konstelację Kasjopei, pod brzozami stoi traktor z przyczepą pełną trocin i kory, drzewo już pocięte, zwiezione, schnie spokojnie pod okapami i w garażu, czekając na następną zimę.
Dzieci pojechały do szkoły, jest czwartek, nie śpieszę się, mogę posłuchać muzyki, wypić kawę z ładnej filiżanki, przyglądać się topolom, kroplom deszczu na wierzbach, szarości nieba.
Sprawdzałam raniutko wypracowania czwartoklasistów: wyjaśnij, co znaczą słowa, że słowik bardziej kochał serce Cesarza, niż jego koronę. Czytaliśmy piękną baśń Andersena, a przy okazji słuchaliśmy nagrań prawdziwego słowika, dziobaliśmy palcami globus, szukając Chin i oglądaliśmy słowicze portrety. Teraz czytam z trudem składane słowa, mozolnie kreślone akapity i litery, za którymi szukam wrażliwości, dziecięcego serca, zrozumienia tak trudnej przecież sprawy.

"Myślę, że Cesarz jest samotny, nikt go nie kochał to go słowik pokochał"
"Podoba mi się, że słowik pokochał cesarza"
"Słowik pomógł cesarzowi z odgonieniem śmierci. Myślę, że bardzo dobrze zrobił, że pomógł cesarzowi."
"Słowik kiedy poznał cesarza zobaczył, że jest on bardzo hojnym, stanowczym oraz wrażliwym cesarzem. Bardzo podobało mi się to, że słowik wybaczył cesarzowi."
"Zgadzam się ze słowikiem, że nie chciał korony"
"Podoba mi się, że słowik postąpił tak, zechciał polecieć i pomuc i słowik śpiewał i powiedział oddaj koronę i tak dalej"
"Słowik był bardzo w sercu hojny"
"Myslę, że słowik dobrze postapił woląc cesarza niż jego bogactwo".


Może nie każde z tych małych znajdzie Chiny na mapie, nie wyrecytuje życiorysu Andersena, nie znajdzie morału na zawołanie. Ale nie będę się czuła przegrana, gdy wiem, że rozumieją. Bo nie chodzi o Andersena, o trzy cechy baśni, ani o realia chińskiej kultury. Chodzi o miłość.

"Słowik poznał cesaża i pokochał jego serce i go pokochał."

Nie kręćmy nosem na ortografię, panie Andersenie, uśmiechnijmy się, czytając, otrzyjmy łezkę. Poznał i pokochał. Mała pomywaczka w baśni leżała w trawie, słuchając słowika, a dworzanie biegali w panice, myląc głosy krów, żab, a potem, gdy przyszła śmierć, wszyscy uciekli poza małym ptaszkiem, który sam jeden stanął na przeciw Jej Wiekuistości. I wygrał, bo kochał.



19 marca 2014

Średni i zakupy

Wybraliśmy się ze Średnim na zakupy. To znaczy ja zamierzałam sobie kupić coś przy okazji wizyty u fryzjera, a Średni robił za towarzystwo.
Wyjątkowo sceptyczne.

Miejsce akcji: duża galeria handlowa.
Czas akcji: popołudnie, około godziny musimy czekać na Miłego, który ma nas zabrać.
Bohaterowie: ja i Średni.

- Tylko się włóczysz i włóczysz. - komentuje, gdy staję przed wystawą butiku. Szukam niebieskiej koszuli.
- Nie włóczę się, tylko oglądam. Chcę kupić bluzkę.
- Masz pełno w szafie.
- Chcę coś nowego!
- Jaka różnica, jak zawsze kupujesz takie same.
- Potrzymaj kurtkę, pójdę przymierzę, ta wydaje się ładna.
- Taniej owinąć się w firankę, niczym się nie różni.
- A ta?
- Jak fartuch.
- A ta? - podsuwam mu pod nos haftowany łaszek.
- Uszyli z tego samego, co ścierka?
- Marudzisz, trzymaj rzeczy, ja idę przymierzać.

Przymierzam, nic nie pasuje. Jedna rzeczywiście jakaś fartuchowa, drugą oglądam sceptycznie. Jak firanka? Wychodzę z przebieralni z naręczem bezużytecznych ciuszków  i zawodem w duszy.
- Mówiłem, że nic nie kupisz. Tylko się włóczysz i zaniżasz ludziom płace.
- Ja zaniżam?
- No tak, wchodzisz, bramka cię rejestruje, nic nie kupujesz, będą mieć pretensje do sprzedawców.
- A jak mam wybrać coś, nie wchodząc do sklepu? - walczę z moim nastolatkiem jego własną logiką.
- Nikt ci nie broni wchodzić, tylko masz coś kupić.
- A jak kupię, skoro wszystko mi się nie podoba?
- Mówiłem, marnujemy czas. Jedźmy do domu.
- Nie możemy jechać do domu, taty jeszcze nie ma.
- To poczekajmy na niego w piwnicy - wskazuje podziemny garaż.
- Tam jest zimno!
- Ale nie ma sklepów.
- Jeszcze kilka odwiedzę, trzymaj kurtkę, gdzies musi być niebieska bluzka, niemożliwe, by nie było...

Odwiedzam kilka sklepów, Średni przybiera diaboliczny wyraz twarzy za każdym razem, gdy wychodzę z pustymi rękoma. Nic nie ma.
- Mówiłem, nic nie ma - rzuca, jakby zgadując moje myśli - Jakieś ciuchy dla bezdomnych tylko robią. Jedźmy do domu.
- Nie możemy je.... a właściwie, dlaczego chcesz tak szybko jechać?
- Żeby odrabiać lekcje - stwierdza moje dziecko z wyższością.
- Żartujesz? - matka, czyli ja, patrzy nań ze zdumieniem. Średni skromnie spuszcza oczy.
- Jesteś mamo skażona  przez Dużego i nie wierzysz, że ktoś może chcieć odrabiać lekcje sam z siebie. Jedziemy do domu?
- Jeszcze tu zajdę...
- I tak nic nie kupisz, mogę się założyć...

Widzę sklep, w którym nie byłam, sprintem oblatuję wieszaki- czarna rozpacz, nic dla mnie, jakieś maleństwa na chude nastolatki, powyciągane, w kolorach różowych głównie, mini, dżinsy obszarpane, wściekły seledyn jak fartuchy chirurgów... Kiedy wychodzę, Średni się uśmiecha jak kot z Cheshire.
- A nie mówiłem?
 Powstrzymuję się, żeby nie wsadzić mu na głowę abażuru od mijanej lampy w Home&You. Trudno być matką.
Na szczęście Miły już jest i moja reputacja cierpliwej istoty zostaje uratowana.
Abażur też :)


18 marca 2014

Mała, wielka przyjaźń

Mam w klasie dziewczynkę, idącą programem specjalnym. Trudno takim dzieciom, pod górkę, zwłaszcza w relacjach w grupie. Ale Justynka ma szczęście - bo ma Madzię.
Madzia, pulchniutka, rudziutka jak wiewióreczka dziewczynka jest dla niej alfą i omegą, najdroższą przyjaciółką, aniołem na ziemi. Siedzą razem, kiedy przychodzi pora Justynki na czytanie, z czym sobie nie radzi za bardzo, Madzia scenicznym szeptem przeliterowuje jej do ucha wyrazy.
- Czego szukasz... - tchnie Madzia w ucho przyjaciółki.
- Czego... szukasz...- powtarza posłusznie Justynka.
- W Matagordzie...
- W Ma- ta - gor- dzie...
- Czerwona skóro...
- Skóro...

Czytamy Winnetou we fragmentach. Udaje się, akapit przeczytany. Madzia usmiecha się promiennie, Justynka oddycha z ulgą.
Ostatnio Madzia przyszła do mnie, żeby zapytać, czy może zostawać po lekcjach na zajęcia kompensacyjne, na które chodzi Justynka.
- Ale nie musisz, Madziu, one są tylko dla Justynki - wyjaśniam, zdziwiona.
- Tak, ale proszę pani, Justynka jest sama i jej smutno, mogę siedzieć razem z nią? Nie będę przeszkadzać...

Olbrzymi szacunek dla małego rudzielca, który zostaje dwa razy na tydzień tylko po to, by dotrzymać towarzystwa "upośledzonej" w papierach szkolnych dziewczynce.
Kiedy sprawdzałam wypracowania, ścisnęło mi się serce nad wypracowaniem Justynki. To nic, że nie na temat - trzeba było napisać list do przyjaciela, w którym polecisz mu jakąś książkę. Justynka wyłapała chyba tylko słowo "przyjaciel". I powstało takie dzieło, które pokazuję poniżej, z pokorą i wzruszeniem. Niech się zawstydzą ci, którzy mają poukładane w głowach, ale upośledzone serca. Ja też się zawstydzam i wzruszam, bo Madzia i Justynka dały mi wielką lekcję przyjaźni...

Praca w oryginalnej pisowni...

Droga Madziu pujdziemy do kina A potem poczytamy książki pujdziemy na kręgle i potem i potem pujdziemy do sklepu Co potem porobimy będziemy bawić się a gdzie Madziu co potem będziemy robić biegadz, dobrze Madziu tak Madziu lubię će Madziu dobrze Madziu A potem pujdziemy do kina znowu tak Madziu dobrze Madziu dobra kolerzanko
Potem pujdziemy jezdzić rowerem
Potem pobawimy się
cześć Madziu zobaczymy się jutro jeszcze znowu
dobrze Madziu?


17 marca 2014

Poranny dyżur. O tym, jak kochać życie o siódmej rano.

Szkoło szkoło, miła szkoło
wcale w tobie niewesoło...


Tego wierszyka nauczyła mnie kiedyś mama, a teraz ja kucam na szkolnym korytarzu, o straszliwej godzinie siódma dwadzieścia rano, gładząc rozwichrzoną czuprynkę jakiegoś porannie nieuczesanego malucha.
- Znasz taki fajny wierszyk? - pytam, a gdy wyrecytowuję go w szarawym bezbrzasku, buzia malucha rozjaśnia się.
- Ale lepiej byłoby, żeby się kończyło, że jest wesoło, prawda?
- Prawda! Co tu masz? Klocki? Ale odlotowy zestaw...

Obok siedzi Mała z kucykiem, ma albumik z karteczkami, na każdej lalka zombie z ulubionej wampirzej serii wszystkich dziewczynek. Pokazuje mi je z dumą. Grubasek w dresach z napisem NIKE, marki pewnie Wtorkowy Ryneczek pieczołowicie odpakowuje kanapkę z aluminiowej folii. Wzrusza mnie to, myślę o mamie, która mu to zapakowała, dodając batonik Milky Way... Duży pewnie też je w szkole zapakowaną przeze mnie kanapkę: roszponka, ser, chleb domowy, pasta ze słonecznika. Na korytarzu nie ma nikogo więcej, pora barbarzyńska, autobusy szkolne jeszcze nie dojechały, a dowozimy dzieciaki z 46 wiosek. Wszystkie małe szkoły zlikwidowano, te pod brzozami, na końcu wiosek, gdzie była pani i dwanaścioro uczniów. Nie ma ich, jest tylko nasza duża, zbiorcza szkoła, trzy piętra, a w tej chwili tylko my i nasz korytarz. 
O siódmej trzydzieści otwiera podwoje szkolny sklepik, jest zapas świeżych bułeczek, pachną kusząco. Są i cukierki na sztuki, są kolorowe żelki, niezdrowe czipsy, tymbarki z napisami pod kapslem, andruty, lody... cały raj dla cisnącego się w kolejce drobiazgu, kładącego na sklepikowej ladzie garście drobniaków.  Ostatnio wzruszył mnie Adaś z szóstej klasy, podsuwając mi na korytarzu dwa ugniecione cukierki z kieszeni dresów.
- To dla pani...
Wiem, że kupił sobie,  10 groszy jeden cukierek, ale biorę, bo wpatruje się we mnie i rozjaśnia, gdy chowam cukierki do czerwonej torebki.
Powoli szkoła się zaludnia. Są już pierwsze przepychanki, jest płacząca trzecioklasistka, a bo on mnie kopnął, proszę pani, jest grupka gimnazjalistek chichocząca przy oknie, woźna w niebieskim fartuchu w żółte kwiatki, dzień dobry, paskudna pogoda, ale wieje, prawda? W łazience na piętrze znowu ktoś nabrudził, Kubie zginał piórnik, Gosia pyta o konkurs poezji, do kiedy te wiersze, proszę pani i czy mogą być o wiośnie...

O siódmej rano niebo jest szare, z przebłyskiem złotego pasma nad linią olch, nad rzeką.
Pachnie kawa, chyba z księgowości, kaloryfer jest ciepły, opieram się o niego, witając snujących się korytarzem męczenników wiedzy. Uśmiecham się, zagaduję. Myślę o tym, ze przed nimi, tak jak przede mną, osiem godzin, że łóżko było ciepłe, a wicher musiał szarpać szkolnym autobusem na zakrętach. 
- Co będziemy robić na polskim? - dopytuje się poważny Gabryś.
- Będziemy śpiewać szanty - odpowiadam równie poważnie. - I udawać piratów.
Wydaje się usatysfakcjonowany :)

Szkoło, szkoło.
Kiedyś woźna roznosiła nam zbożową kawę w wiadrze, nalewaną czerpakiem, były bułeczki, kołnierzyki i tarcze na rękawie. Ławki miały dziurę na kałamarz w szmaragdowej, połuszczonej tafli farby ryło się cyrklem, teraz pisze markerem, ale słowa te same, buzie te same, te same smutki dziecięce i radości.
Tylko żalu, czasem buntu czy gniewu więcej.
I nauczyciele jacyś zmęczeni. I nie mają sił, by kucnąć rano przy zaspanym maluchu, pomóc związać włosy gumką. Bo inny mały buntownik zirytował,  umęczył, odebrał wiarę w istnienie dzieci z Bullerbyn.  
Cóż, ja jeszcze ciągle ją mam.
Kiedyś powiedziałam sobie, że przestanę pracować w szkole, gdy nie podejdę już do płaczącego w kącie malucha. Gdy zobojętnieję, gdy przestaną mnie wzruszać ich uprasowane przez mamy koszulki,  naburmuszone buzie,  ciekawość świata, ugniecione zeszyty,  śmiechy i łzy.
Na razie ciągle jeszcze podchodzę...


Lekcja robienia wiosennych kanapek...


 Na korytarzu fajnie się maluje...


Lekcja herbatkowo - ciasteczkowa, jako atrakcja główna serwis mężowej mamy, nic się nie stłukło na szczęście :)

16 marca 2014

O wietrze i reklamach

Od wczoraj wieje; nie jest to whitmanowski zefirek, ale wiatr, który przypomniał sobie, że kiedyś popychał lodowce, szarpał grzywy mamutom i darł stare świerki jak  źdźbła trawy. Jechaliśmy z B. z Miłym, z niedowierzaniem oglądając powalone drzewa, pourywane gałęzie,  za sennym Zabłudowem był nawet wypadek śmiertelny, naczepa na łuku drogi przewróciła się,  zwalając na przeciwny pas, taranując auto i dwóch pasażerów. Nawet dzisiaj, choć najgorsze już chyba przeszło, wichrzyca pędzi po niebie fantastyczne zwały granatowo - złocistych chmur, podświetlanych wychodzącym czasem słońcem, piętrzących się nad sinymi lasami na horyzoncie. Rano leżał śnieg wszędzie, potem wicher przypędził deszcz, ostry, nieprzyjemny, zacinający po twarzy. Pochowały się pszczoły, cytrynki, nieśmiało witające wcześniej wiosnę,  pozamykały się we wnętrzu białych kielichów przebiśniegów alabastrowe elfy. Dzisiaj jest czas pomruku zimy, która przypomina jeszcze o sobie jak uchodzący gdzieś w borealne lasy niedźwiedź. Jeszcze tu wrócę, nie lekceważcie mnie,  gdybym zechciała, poszłyby w drzazgi wasze domeczki, pastelowe  skrzyneczki z tulipanami i całe to śmieszne, wiosenne królestwo.
Patrzę na chłostane wichrem brzozy, uginające pokornie głowy, na chmurzaste stampedo,  mam jeszcze zimne policzki po spacerze, a kubek gorącej herbaty wydaje się najcenniejszym luksusem. W domku jest ciepło, nasiona ziół już kiełkują, mrozi się semifreddo melonowo- truskawkowe na popołudniowy deser, na obiad były ziemniaczane placuszki, razowy makaron z sosem z podgrzybków, kotlety z fasoli i marchwi i sałata lodowa w romantycznym duecie z roszponką. Przede mną stos klasówek, obok stos prania, ale ja czytam sobie katalog kosmetyków, lenię się przy melisowej herbatce i przyglądam się chmurom.
Reklamy skierowane do kobiet budzą nieodmiennie mój uśmiech. Nie wiem, kto je układa, ale czasem  mam wrażenie, że to melancholijny pan Zdzisio  z Częstochowy, słuchający Tercetu Egzotycznego i noszący wąsiki do marynarki w kratkę. Choć pewnie prędzej jacyś młodzi cyniczni adepci Muzy Reklamy, umawiający się nad laptopami: chodź, ułożymy kawałek łaskoczący kobiecą psychikę, z dodatkiem podbechtywania ego, pary łzawych metafor,  sentymentalnych porównań z naciskiem na elementy prozdrowotne, ekologiczne i koniecznie akcentując absolutną wyjątkowość każdej z tysięcy bab, które dorwą ten katalog.
Cytaty:

"Nasza marka pomoże ci podkreślić każdy z aspektów twojej niezwykłej osobowości".
"Intensywnie odbijające światło drobinki otulą twoje usta lśniącą taflą koloru"
"Kluczowy akord tej kobiecej kompozycji to kwiat różowej magnolii symbolizujący młodość, niewinność i optymistyczną filozofię życia"
"Bądź piękna i chroń planetę"
"Oddaj się marzeniom i zachwyć cudownymi nutami subtelnego dezodorantu z nutką piżmowej melancholii"

Zawsze jestem zażenowana przy reklamach, jakbym musiała udowadniać swoją inteligencję czy gust komuś, kto uważa, że wszystko, czego mi trzeba do życia to krem na zmarszczki i cudowny proszek, zmywający plamy. Albo garnki. Albo ich polisa. Ostatnio dzwoniła do mnie jakaś młoda dziewczyna, namawiająca do uczestnictwa w pokazie jakiś samomasujących materaców. Zaczęła tak:
- Z radością chcę panią poinformować, że wygrała pani niesamowity, darmowy seans masażu...
Chwilę trwało, zanim jej wytłumaczyłam, że rozumiem, że ma taką pracę, która wymaga dzwonienia po ludziach, ale że mnie ciarki idą po plecach od razu na takie marketingowe chwyty, niczego nie wygrywałam, żadnego pokazu w domu nie chcę, że dziękuję bardzo i miłego dnia.


 No więc uśmiecham się nad fotografią flakonika z perfumami, który oznajmia mi, że mam uwolnić swoją namiętność dzięki wodzie perfumowanej, która przemówi do mnie orientalnymi, zmysłowymi nutami. Tymczasem na niebie wicher uwalnia swoją mroczną, borealną naturę w dzikiej ekstazie chłoszcząc  deszczem i śniegiem przedwiosenne lasy, a ten widok przemawia do mnie wspomnieniem wierszy, dawno czytanych, wierszy Audena, w tłumaczeniu Barańczaka:



W tak wiele zielonych dolin
Wiatr niesie posępny śnieg...

I wiecie co, dobrze mi z tym uczuciem, z tym zimnem i wiatrem za oknem - tym bardziej będą smakować ciepłe dni, gdy już przyjdą,  tym mocniej docenię delikatne dłonie wietrzyka, niosącego już niedługo zapach kwitnących wiśni. Na każde życie musi napadać jakiś deszcz,  rzekła wspaniała Emily Dickinson.
 A w ramach reklamy, ale wielce szlachetnej, a zatem pożądanej - aukcja dla Tymianków u Kurek.

 


13 marca 2014

O bakteriach, grawitacji, tudzież urokach zastępstw.

Wracamy z Małym ze szkoły, piechotką,  te nasze 2 kilometry, słońce grzeje, wiatr niesie z łąk zapach wilgoci, ziemi, jakąś taką błękitną radość, niebo jak jedwabny batik. Mały sprawia wrażenie zadumanego.
- Mamo - oznajmia wreszcie po dłuższej chwili - A dlaczego bakterie nie spadają z górnych zębów, skoro jest grawitacja?

Przyznam, mowę mi odjęło :) Jakieś pomysły?

Dzisiaj mój umysł przeżył pewien wstrząs, bowiem wysłano mnie na zastępstwo do siedmiolatków czyli klasy pierwszej, w dodatku na w- f. Pani ich chora, w sumie sześciu nauczycieli na zwolnieniach, reszta wyrabia jakieś potworne ilości nadgodzin i to w najbardziej zaskakujących konfiguracjach. Pani od rosyjskiego na przyrodzie, pani od polskiego na wuefie, a koleżanka  historyca na zajęciach artystycznych.
Wu- ef u maluchów wyglądał tak: przyszłam ich zabrać z klasy na salę gimnastyczną,  jak tylko usłyszeli hasło wu- ef, ruszyli pędem jak wataha królików wpuszczonych na świeżą łączkę. Nie było mowy o ustawieniu w pary, musiałam sprintem wyprzedzić ich, zatrzymać, ryzykując własnym życiem i zacząć akcję : Idziemy na wu- ef od nowa. Jeszcze trzy razy stawaliśmy na korytarzu długości dwudziestu metrów. 
- Cześć! - krzyczała do mnie radośnie jakaś siedmiolatka.
- Prosę pani, a Kuba mnie kopie! - ryczała w tym czasie druga.
Doszliśmy na salę, po czym okazało się, że jest zajęta przez dwie klasy gimnazjum. Wolna była mała sala z klockami gąbkowo-gumowymi w postaci gigantycznych figur. Oraz coś w rodzaju tunelu i wielkiej chusty w różnych kolorach, jak kolorowy tort. Już na początku Kuba ( ten od kopania) odkrył, że można walnąć Natalkę ( tę od płakania) sporym, wypchanym wałkiem. Zmuszony do przeprosin pod groźbą opuszczenia sali, zaczął intensywną akcję aneksji wszystkich klockofigur i budowy własnego zamku. Fakt, że pozostała 23 dzieci też chciała mieć swoje klocki uszedł jego uwadze.
- Plosę pani, a Kuba nam zablał klocek! - ryk kilku siedmiolatek, łzy jak groch.
Biegnę, interweniuję, negocjuję, oddaj, patrz, dziewczynki płaczą...
- Mamusia nie uczyła cię dzielić się z innymi? - pytam chytrze.
- Nigdy się nie podzielę, nigdy! - wrzeszczy mały zdobywca klocków - I to przez panią się nie podzielę!
Proba odebrania klocka przez resztę dzieci nie powodzi się, następuje coś w rodzaju wojny i przepychanek, w końcu po kilku minutach próśb i gróźb oddaje niechętnie jeden  ostrosłup z komentarzem:
- A bierzcie, ten i tak jest dziadowski!
Część dziewczynek próbuje opanować chustę, chłopcy siadają w środek i nie chcą zejść. Ktoś komuś zabrał buty, które zostały zdjęte przed salą. Płacz. Lamentuje Natalka, znowu spacyfikowana przez Kubę, który tym razem udaje pociąg z taranem i sunie po sali, miażdżąc największym klockiem wszystko po drodze. Także chustę i zaplatane w nią kilkoro maluchów. 
Ratuję, interweniuję, próbuję zorganizować im zabawę w tunelu, kolejno, ale już trzech innych chce być taranami i zderzać się ze sobą. Mały grubasek porwał skaczącą piłkę i wyskakał sobie przy nieuwadze mej na korytarz, gdzie starsi grają w ping ponga. Łapię grubaska, zawracam. Buty się znalazły, ale zginęła piłeczka od ping ponga. Po półgodzinie mokra i zmordowana ustawiam dzieci do wyjścia na obiad, wtedy okazuje się, ze zginął i Kuba. Poszedł sobie na obiad bez nas, a wcześniej jeszcze raz znokautował Natalkę. Natalka ryczy, piłeczki nie ma. Pocieszam, tulę, ocieram pot.  Idziemy na obiad.
- A pani wie, ze nasa planeta kręci się milion obrotów na minutę?- chytrze zagaduje mnie jakiś mały okularnik, gdy w końcu opuszczam ich i wracam na swoje piętro.

Cóż, jestem pewna, że oni kręcą się szybciej.... współczuję koleżance z 1- 3, już wolę dziesięć polskich, z Robinsonami, baranami i Piętaszkami.
Akcja zastępstwo zakończona.... ale co będzie jutro? Niech pani maluchów wróci, bo pół szkoły osiwieje :)

Niżej zdjęcia z klanzowych zabaw z Małym.







12 marca 2014

Biedny Robin Crusoe

Jedna z moich ulubionych lektur, i jako uczennicy kiedyś, i teraz, jako nauczyciela. Rysujemy mapy, urządzamy York, pieczemy gołębie z Piętaszkiem i ograbiamy "Dianę". A przede wszystkim piszemy potem sprawdzian, czego efekty dla wszystkich złaknionych szkolnej, bezinteresownej uciechy :)



Długo ścinał...
Pewnego razu, gdy Robinson przechadzał się po wyspie, zauważył zboże. Swoim nożem zaczął je ścinać. Dopiero po 6 latach miał go wystarczającą ilość.

Wypatki chodzą po ludziach
Pierwsza podruż Robinsona skończyła się wypatkiem.

Przyjaciel
Przyjaciel Robinsona jest psem.

Jeszcze o przyjaciołach
Przyjacieli Robinsona było  dużo na wyspie i się błąkali.

Zagadka rasowa
Pierwszy biały człowiek, którego spotkał na wyspie był murzynem i był anglikiem.

Znowu o przyjaciołach
Przyjacielem Robinsona na wyspie był baran Benamuki.

Lektury się pomieszały....
Pytanie: Kto nauczył Robinsona sztuki żeglarskiej?
Odpowiedź: Kapitan Glen i doktor  Clary.

O  życiu
Robinson na wyspie  życie miał tragiczne.

Wymień wynalazki Robinsona
Krzesło bez oparcia

 Mała różnica
Robinson znalazł w kieszeni ziarenka pszenicy i je zasiał. Po paru latach z jęczmienia upiekł chleb.

Co dają kozy
Robinson z kóz pozyskiwał sól.

I na koniec znowu o przyjaciołach. Ktoś oglądał chyba Toma Hanksa...
Robinson miał za przyjaciela piłkę, co przypłyneła ze statku Diana.