26 września 2015

O cudownych krajobrazach, wciskających się wszędzie wiewiórkach, szkolnych wypracowaniach i najściu jesieni

Przede mną stos uczniowskich ćwiczeń, sprawdzam wypracowania o jesieni. W niemal każdym odkrywam wiewiórkę (czasem wiewiurkę), pogodny nastrój (czasem wystruj), przymiotniki tańczą i śpiewają jak Maria w "Dźwiękach muzyki", a czasem nawet stepują. I zarazem staję z szacunkiem przed szczerością dziecinnej duszy, która patrzy na piękno. Najpiękniejsze wiersze Larkina tego nie wydobywają ze mnie, co te nieporadne, dziesięcioletnie wypracowania.

"Na jednym z drzew mieszka wiewiórka. Klon ma liście podobne do ludzkich rąk. Patrząc na ten krajobraz odczuwam najście jesieni." - Natalka.
"Liście są płomienne. Droga wygląda jak mgła. Pnie drzew są z daleka małe i szare." - Karolina.
"W tej dziupli wiewiórka zrobiła zapas orzechów na zimę. Krajobraz ma podobny nastrój."- Bartek.
"Po prawej i lewej stronie widać drzewa, które są o różnych kolorach. Na jednym z tych drzew widać małą wiewiórkę, która nie wyróżnia się z otoczenia. Bardzo mi się podoba krajobraz jesieni." -  Kasia.
"Jesienią nie tylko ludzie i rośliny się zmieniają. Jesień to bardzo tajemnicza i  cudowna pora roku. Wszyscy dorośli i dzieci się cieszą. Bardzo podoba mi się jesień, bo jest kolorowo wśród nas." -  Diana.
"W lesie rosnoł drzewa, naprzykład olchy, sosny, miotły.  Na niebie niema chmur. Jest to jeden z dniów w których niepada. Jesień bardzo lubię bo są grzyby." - Norbert.
"Pod drzewami rozciągają się kolorowe dywany, utkane z liści. Przez gałęzie drzew przebijają się ostatnie, ciepłe promienie słońca. W oddali widać brzozowy zagajnik.  Właśnie za takie pejzaże uwielbiam jesień." - Ania.
"Niekture liście leżą na ziemi i gniją. Na drzewie siedzą dwie wiewiurki. Drzewa są duże i małe. Wiewiurka zbiera żołędzie i chowa je do nory. Dziki ryją i szukają pokarm. Dzięcioł stuka, świerszcze grają." - Martyna.
"Na drzewie jedna wiewiórka siedzi sobie w koronie drzewa.  Druga natomiast siedzi i czeka na drugą w dziupli na drzewie.  Są też trzy małe zajączki. Na jasnozielonej trawie kwitną różno kolorowe kwiatki. Bardzo podoba mi się ten mój jesienny obrazek, choć wiem, że jest nierealny." - Karolinka.
"Na pierwszym planie widzimy jesienne drzewa, na dole jeża, ródą wiewiórkę i szarego małego zająca. Zza krzaka wystaje głowa jelenia. Tagże paprocie. " - Dominika.
"Jesienią w tą piękną porę roku wiatr delikatnie rozwiewa liście. Ludzie o tej porze roku mają trochę pracy. Jesień to bardzo piękna pora roku." - Ola.
"Jesienny krajobraz jest pogodny, spokojny i leniwy. Bardzo lubię jesień i wszystkie jej odcienie." - Kuba.
"Dzieci zbierają kasztany i żołędzie. Wiele ludzi spaceruje z psami. Gra jesienna muzyka. Wszyscy są zadowoleni." -  Nina.
"Na pierwszym planie widzimy drzewa, jesienną liście i ładną pogodę. Kiedy słonko na niebie świeci jest pięknie. Kiedy zwierzęta z radości śpiewają." - Asia.
"Jesienny krajobraz ma wesoły wystruj.  Do okoła są drzewa, są bardzo piękne i mają dużo liści i dużo gałęzi. A w drzewie mieszka wiewiórka i tak szybko biega, że głowa mała." - Kacper.
" Na tym kończę swój opis, pod koniec była mała historia o wiewiórce i to koniec."
"Jesień jest cudowna. Już chyba wszystko, o wszystkim opowiedziałam. Już kończę opowiadać o jesieni." Basia.




25 września 2015

O papierowych żabach, między innymi

- Wiesz, mamo, dobrym jest być trudniej, niż złym - powiedział niedawno Średni.
I poczułam to całą sobą, że ma rację. Jakby się las w sercu poruszył pod ciepłym deszczem. Tak. Trudniej. Dużo, dużo trudniej.
 Dzieci mnie uczą, żeby nie zapominać, jak to jest.
Znów miałam zajęcia z drugą klasą. Mały, autystyczny Kubuś pierwszy przy biurku. Wyciąga łapkę z kartką papieru, oderwaną krzywo.
- Żabkę! - oznajmia surowo, z determinacją - Pani zrobi!
Kubuś mówi mało, prawie wcale. Przeważnie pojedyncze słowa.
- Pani mu nie robi, on znowu zepsuje - wtrącają się inne dzieci.  Ale Kubuś kładzie kartkę na biurko ze stanowczością Urzędu Skarbowego. Niezłomny jak skała.
- Żabkę z kartonu!
- A nie zepsujesz? - pytam retorycznie. Wiem, że rozłoży żabę na czynniki pierwsze, próbując dojść, jak była złożona. Ale kręci głową. Nie zepsuje, skąd.  Więc znów składamy. Jedną żabę, drugą, trzecią. Po sprawiedliwości. Wszystkie dzieci ze świetlicy też chcą mieć żaby, niektóre już próbują origami same. Żaby skaczą, te z większej kartki przewalają się na plecy. Huragan śmiechu. Powstają wyścigi żabie na podłodze i tor przeszkód dla żab. Żabia lawina. Kubuś przynosi mi za kilka minut rozpłaszczoną żabę i dwie kredki. Jednak rozłożył.
- Na górze zielono a w buzi  na czerwono. - oznajmia, zadowolony, podsuwając mi kredki - Pani pomaluje!
 Jak na niego, to bardzo długie zdanie.
Malujemy. Składam żabę.
Kubuś pokazuje mi, jak żaba łapie muchy językiem. Jest zadowolony, nie kładzie się na podłodze, nie kopie w szafki. Lubi dotykać rzeczy, przedmiotów, ludzie go nie interesują. Nie umie się bawić z innymi, wystarczy mu żaba. Reszta dzieci bawi się budując jakiś zamek z klocków - co robicie? - pytam. My jesteśmy zombiaki! - chóralna odpowiedź zombiaków z wnętrza zamku. Żaby atakują zamek, zombiaki się bronią.  Kubuś leży. Rytmicznie, miarowo uderza żabą po podłodze.  Kiedy przychodzi po niego tata, przyglądam się twarzy tego chmurnego, jakby wycofanego mężczyzny. Młody, nie uśmiecha się, wydaje chłopcu lakoniczne polecenia, zabierz plecak, bluza. Do widzenia.  Żegna się sucho, nie pyta mnie o nic, wychodzą. Jestem anonimowym nauczycielem, jednym z wielu na świetlicy. Nie znamy swoich imion z rodzicami. Ale znam imię Kuby. I wiem, że lubi żaby z papieru. Wychodząc, mocno trzyma swoją zmotłaszoną żabę.
Myślę o papierowych żabach i o samotności. I o słowach Średniego, że dobrym jest być trudniej. 
Jest słodki, cichy, domowy piątek, za oknem ciemno, jaśmin tonie w szeleszczącej ciemności nocnego deszczu. Duży dzisiaj w kuchni zapalił świecę, dla nastroju. Mały jest na biwaku, podekscytowany jak napompowany, czerwony balonik, omal nie pękający z radości. W deszczu mokną brązowiejące hortensje i dzikie wino.
Jest piątek, jestem po pracy.
I nie mogę przestać myśleć o szkole. 
O dwóch  siostrach na drugim piętrze, z którymi wczoraj przyciszonym głosem rozmawiał ich ojciec, w bardzo starej marynarce. Dziewczynki wychowuje dziadek. Ta starsza potem płakała, kiedy ojciec wyszedł.
O tych, co nie odrabiają lekcji i tych, którym wpisuję uwagi za granie w minecrafta na lekcji, na telefonie. Po ostatniej uwadze jeden oznajmił z wyrzutem:
- Już pani nie lubię!
O tych, co rysowali ze mną konie na plastyce i starych ludzi w parku. Niektóre rysunki takie piękne...
O tym jasnowłosym rodzeństwie, których mama łapie w nocy kury w dużych kurnikach i dostaje cztery złote za godzinę i jeszcze kurę za darmo.
O ewaluacji wewnętrznej i zewnętrznej, i zepsutej huśtawce na placu zabaw. O śmiechu, gdy czytamy Mikołajka. O tym, że we wtorek jedziemy na wycieczkę.
O tym, że powinnam tylko uczyć odmiany przez przypadki i form wypowiedzi. A wychodzi na to, że one uczą mnie. Na przykład złożenia piętnastu żab z papieru w godzinę. I cierpliwości:)
A jakby ktoś chciał żabę z papieru, bardzo proszę:)




21 września 2015

Zwyczajnie

Dzień pochmurny. Przez liście jaśminu, zielone ze złotą podszewką, sączy się matowy, szary brzask, kiedy otwieram zaspane oczy, panikując, że za późno. Ale nie, jest dopiero za kilkanaście minut szósta... O szóstej rano pod sklepem już kilka osób. Jedni niosą chleb, inni wino marki wino.
Sklep firmowy Rogale od kilkunastu dni stał się sklepem niefirmowym Szarlotka, z szyldem wypalonym na drewnie. Za bułki i chleb płacę pięć złotych, kiedy mijam cerkiew, gładzi mnie po głowie wiatr i słychać grzywacza z tym słodkim, melancholijnym gruhuuu, gruhuu...
Potem zapach owsianki, jogurt,  świeże bułki, chłopcy przytomnieją przed śniadaniem, nie wiadomo kiedy już siódma, żelazko, buty, laptop, kanapki, stos zeszytów w torbę, muśnięcie astrów przy schodach na drogę, nad bramką po raz kolejny rozkwitają róże...
I już po poranku.
I już kolejny dzień.


Dużo rzeczy bolało mnie dzisiaj w pracy.
Chłopiec z piątej klasy bez zeszytów i kanapki, w wymiętej koszuli. Jego mamę widziałam o szóstej pod sklepem i wcale nie przyszła po chleb...
Mój warunkowy z polskiego, bez  zrobionych lekcji, buńczuczny i opryskliwy, śmiejący się, gdy proszę go o uwagę. 
Płacząca dziewczyna z gimnazjum.
Połamany głóg w szkolnym ogrodzie.

Dużo rzeczy sprawiło, że się uśmiechnęłam
Dzieci z ukraińskiej rodziny, która zamieszkała dwa domy ode mnie - jest ich ośmioro, są z Mariupola, piątka chodzi do szkoły, a raczej jeździ - dwie dziewczynki  i dwaj starsi bracia na rowerach, najstarszy zdejmował z siodełka, przyczepionego na bagażniku kilkuletniego malca, poprawiał mu plecak i holował do szatni. Jeden z tych rowerów przywiózł do nas parę dni temu znajomy nauczyciel, po synu. Przydał się. Chłopcy są piegowaci, mówią śpiewnym językiem jak z Samych swoich: nu i my mieszkali w Mariupolu i mieli trzydzieści pięć ulów... i króliki mieli...
Uśmiecham się też na wspomnienie malutkiej blondynki z drugiej klasy, która wyjadła mi wszystkie kukurydziane chrupki na świetlicy. Jej autystyczny kolega spenetrował mi torebkę, a gdy zrobiłam mu żabę z origami, aby odwrócić uwagę od torebki, nie opuścił mnie już do końca, domagając się kolejnych żab. Podobnie jak cała klasa. Na długo mam dość origami. I płazów.
Z czego się jeszcze cieszy nauczyciel? Z siedmiu osób, które zapisały się na koło dziennikarskie. I początkującego literata z czwartej, który swoje opowiadanie o jesiennym lesie zakończył dramatycznym:  " W lesie morzna znaleść tesz poroże i to już wszystko, co wiem". Ale poroże napisał przez ż!


Ze spraw domowych: rwiemy sukcesywnie winogrona i gotują się soki. Pomidory na wykończeniu, ozdobna fasola na szklarni ma strączki, dzikie wino zaczyna czerwienieć, króliki i kot się wygrubasiły,  wywiozłam cztery taczki przekwitłych liatr, słoneczniczków i  topinamburów. Niestety, niestety, topinambury przetrwały wiosenną czystkę i wesoło okwieciły zakątki rozmaite. W tym wyspę...
Średni skończył piętnaście lat - kocham cię, hobbicie.
Mały odlicza dni do swoich urodzin. Będzie równe dziesięć.
Czekamy na jesień, w napięciu, jak na początek ukochanego filmu.
Poziomki teraz smakują tak, jak nigdy przedtem. I Rilke.

Dzień jesienny

Panie: już czas. Tak długo lato trwało.
Rzuć na zegary słoneczne twój cień
i rozpuść wiatry na niwę dojrzałą.

Każ się napełnić ostatnim owocom;
niech je dwa jeszcze ciepłe dni opłyną,
znaglij je do spełnienia i wypędź z mocą
ostatnią słodycz w ciężkie wino.

Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie.
Kto teraz sam jest, długo pozostanie sam
i będzie czuwał, czytał, długie listy będzie
pisał i niespokojnie tu i tam
błądził w alejach, gdy wiatr liście pędzi.

16 września 2015

Pamiętać

Pani Nadzia, zgarbiona od pracy, nieustannej i wiekuistej, już wykopała z mężem kartofle. Syn i córka wyjechali, ale kartofle wykopać trzeba Czasy się zmieniają i krowy u pani Nadzi już nie ma - nie ma od kogo mleka świeżego kupić, na calutkiej ulicy. A i w Kalinowie raptem chyba ze dwie krowy zostało. 
Ale wóz drewniany, tak zwana fura, jeszcze u pani Nadzi jest i kobyłka jest do wozu, i mały źrebak pojawił się wiosną. Tak myślę, że to ostatnie dwie czy trzy fury we wsi. A tak lubiłam, gdy stały pod cerkwią, a konie żuły obrok z worków. I sanie lubiłam, zimą, ten dzyń dzyń niewidzialny, gdy okutanych w chusty i koce ludzi wiozły  na Maslenicę.
Rzeczy odchodzą z ludźmi. Z tym szczególnym, twardym i upartym gatunkiem, jak mama Miłego, co autobusem rodzić pojechała, bo mąż robotę miał, co tam, że 27 km do Bielska. I że przedtem z bólami trzeba było prosiaki nakarmić, to się podeszło kilka kroków, bóle schwyciły, to z wiadrami postała, i dalej, bo nakarmić trzeba. I urodziła, i pojechała, a potem chodziły przez rzekę pielić na pole, z mamą bez nogi - mama nogę odepnie drewnianą, przez rzekę płytką przejdzie jakoś i dalej wędrują. I czasem dobrzy ludzie podwieźli, ale przeważnie nie. Mamy,babcie, prababcie. Moje kochane, silne.

Cała jestem po ich stronie, ze swoim żalem i podziwem, ze wstydem czasem, że nie mam sił do pracy tak wygodnej i kawę piję,bo głowa boli po nocy. Nikt nie wiedział jaki kolor lubią. Nikt nie słuchał, jak płaczą. Może był goździk na 8 marca, ale raczej nie. Ciężkie, uparte życie, ciężka praca, cztery pory roku, raz bose pięty, raz walonki, a gdzieś tam tańcowała po trawie młoda dziewczyna z warkoczem, która potem stawała się snem, bo nakarmić ludzi i zwierzęta trzeba. I daleko odpływały marzenia.
Na rozpoczęcie dnia dzisiaj, dla mnie, myślącej o kolorze sosen, szczęśliwej i sytej, jadącej do pracy, dobrze o tym pamiętać.


Babcia z Małym, który był wtedy bardzo Mały. I Babcia z warkoczem, w czasach snów.

15 września 2015

Opadajmy wolniej




Opadajmy wolniej między te spadające już nieśmiało liście, między te niezwiezione do piwnicy drewno, między te kolejne warstwy zakrzątania, na-potem pośpiechu, skrzętnych planów, robienia zapasów jak mądra mrówka.

Opadajmy wolniej w te szare poranki, gdy po chleb i mleko wyjeżdżam o nagle ciemnej godzinie, wolniej w tą melancholię, katar, znużenie po nocy, gdy nagle znów trzeba okazać się dzielnym i myjąc zęby zapominać o tęczy, po której zbiega się we śnie.

Opadajmy wolniej, nie bójmy się nie umieć, nie być na czas, nie być zaradnym, wydać ostatnie grosze na czerwone buciki, zobaczyć, jak nie zdążamy z niczym. 
Pozwólmy sobie z godnością spojrzeć niepoprasowanemu praniu w oczy.
Zawinąć się w koc i przyznać, że pisaliśmy kiepskie powieści, ale na szczęście dalie są purpurowe i błogosławi nas poranek rosą.

My, którzy zapominamy o urodzinowych kartkach i robimy szybkie laurki, kradnąc papier z drukarki i ołówki dzieciom. Piszemy analizy na wczoraj i nie opłacamy rachunków na czas.  Opadajmy wolniej, zachwyceni jeszcze bujającym się w hamaku ciepłych dni wrześniowym latem. Jeszcze będą ciemne dni, jeszcze spadniemy tam, na samo dno gorzkich deszczy. Teraz napijmy się jeszcze światła.

Teraz opadajmy wolniej, jak pasikoniki, które nie zbierają i nie żną, ale pogrywają na skrzypeczkach chwil. Róbmy zdjęcia pajęczynom, wrzosom, zbierajmy jeżyny, darujmy życie ogrodowym basenikom w błękitach i różu, niech poprzeglądają się w nich obłoki. Nie sprzątajmy jeszcze. Nie grabmy liści do czysta. Nie strzyżmy uszu trawnikom. Oglądajmy stare zdjęcia i machajmy bosymi stopami.

Opadajmy wolniej, łapiąc się z całych sił baloników codziennych radości. Ciągle mamy czas:)


14 września 2015

O zmęczeniu i śliwkowej zupie.

W zasadzie nie powinnam, w końcu to ledwie połowa września. Ale czuję się trochę takim zasuszonym winogronem, bo i w wielkim świecie naokoło i w małym bardzo dużo zgiełku,  jakichś szarych smutków i zwykłego zmęczenia. Więc dzisiaj myślałam sobie, żeby siebie poweselić i na duchu podtrzymać,  o darach jesieni i o tym, że Leszek Długosz śpiewał o dniu w kolorze śliwkowym. I co by nie było, śliwki właśnie dojrzewają, a pani Ćwierczakiewiczowa podaje przepis na zupę śliwkową:

„Pół garnca śliwek węgierek, po oczyszczeniu z robaków, nalać wodą tak, aby objęła śliwki i gotować mięszając żeby się śliwki nie przypaliły. Skoro się rozgotują, przecedzić przez durszlak, wsypać cynamonu, pół funta cukru, szklankę wody rozbić z łyżką mąki, zagotować razem i podać z grzankami smażonemi na maśle. Wiele osób zaprawia tę zupę śmietaną, bez śmietany jednak daleko jest smaczniejsza i zdrowsza. Należy ją podawać na ciepło.”



Po czerni jeżyny, po liściu kaliny. Podlewam pomidory, jeszcze ciągle owocują. Muszę posadzić jesienne truskawki, muszę zrobić porządek w warzywniku. Za dwa tygodnie nasze młode już z domowego gniazda wylecą na studia. Mały pisze na polski opis lasu, a po deszczach w lasach prawdziwych, na horyzontach błękitniejących grzyby już, których nie mam czasu zbierać. Za dwie niedziele Światyj Kryż, ostatni odpust tego roku, ostatnie kolorowe jarmarki. Zrobię więc sobie tę śliwkową zupę i knedle do tego,  i będę czekać na pełnię żniwiarzy i na nieodwołalne sprowadzenie się jesieni. A tymczasem czas sobie mija nas. Urodziny dwóch mam, Miłego i Średniaka. Odloty rodziny i jaskółek. Przekwitnięcie ostatniej angielskiej róży. Dzisiaj jakoś serce mi się ścisnęło, gdy mama Miłego rzekła, że oto dobrze już by było drzewo na zimę do piwnicy zwozić. Jakże to tak? Niesprawiedliwość.


- To się w głowie nie mieści
Że tak szumi szeleści
Tak bliziutko, o krok, prawie tuż
Głębokimi rzekami, pachnącymi szuwarami
Idzie jesień
I prosto w nasz próg...



13 września 2015

Zestaw Człowieka Jesiennego



To, co latem robiliśmy tylko czasem i nieśmiało, teraz staje się codzienne i ważne. Owijanie się w koce. Wyciąganie swetrów i przyglądanie się smużkom pary nad kubkiem z kawą czy herbatą. Celebrowanie coraz ciemniejszego poranka i wieczoru. Miły ma swój "Jesienny Zestaw Taty Odpoczywającego" od Elfa i Dużego - mięciutki kocyk, kubek, kapcie i michałki. Ja do swojego jesiennego zestawu dorzuciłabym jeszcze piękne wiersze i  muzykę w tle - na przykład Danielę i Gię, obowiązkowo kota za laptopem, upakowanego puchatą osobą na stosie wniosków do dalszej pracy i analiz, a za oknem sosny,  żółknący bez i  łysiejący jaśmin, udekorowane wróblami piękniejszymi niż jakiekolwiek dizajnerskie, jesienne gadżety.
Poro swetrów, dziękuję ci za moje różane poncho! Poro zimnej rosy i księżyca żniwiarzy, poro lamp jasno płonących, smażonego oscypka, owoców czarnego bzu i jarzębin! Jak tu nie czuć zmienności pór roku, gdy pchają się nam do okien, natrętnie, jak ciekawscy sąsiedzi? Festiwal astrów i dalii w ogrodzie, a w lesie wrzosy, a na przedlesiach i podlesiach nawłoć i puszyste osty. 

Dygresja: na naszych terenach słowem "nawołocz" z akcentem na pierwszą sylabę określa się osobę przyjezdną, obcego, w przeciwieństwie do rodzimych tubylców. Np: kto kupił dom Zańków? A, jakaś nawołocz z miasta. Moim zdaniem bardzo humorystycznie koresponduje to z żółtą nawłocią, zajmującą coraz więcej podleśnych łąk:) Koniec dygresji.

A w szkole straszność roboty, zapomniałam już, że miałam wakacje, że kiedykolwiek miałam urlop, stałam się oto Alegorią Człowieka Pracującego, ciągnącego do domu służbowy laptop i setki stron papieru z biednych drzew zrobionego. Ale z całych sił staram się trzymać lata i przedjesienia i pocieszam się tym Zestawem  Wczesno - Jesiennym, żeby jesiennieć powoli i dokładnie, od naskórka duszy po samą głębię, aż tam, gdzie jest już tylko werset o skarbach ukrytych i kilka wierszy Cummingsa, których nigdy się nie rozumie gdy się nie jest bardzo smutnym.




Zestaw Człowieka Jesiennego dla was, na razie muzyczny i poetycki, bardzo rozwojowy.



E. Cummings

Patrz, wszystkie palce tego drzewa (kochanie) mają
dłonie, a wszystkie dłonie mają ludzi; i
każda poszczególna osoba jest (moja miła)
żywsza niżby mógł to pojąć jakikolwiek świat

i teraz ty jesteś i ja jestem i jesteśmy
tajemnicą, która nigdy więcej się nie zdarzy,
cudem, który nigdy jeszcze się nie zdarzył –
i błyszczące nasze teraz musi stać się wtedy

nasze wtedy będzie ciemnością podczas której
palce stracą dłonie; i ja nie będę miał
ciebie: i wszystkie drzewa są (może więcej
nawet niż bezlistne) jest cicho w wiecznym śniegu

– lecz nie bój się (moja własna, moja piękna
moja kwitnąca) bo jest jeszcze, aż do

10 września 2015

Wykopki i błękit

 

Dzień dziś bardzo pogodny. Chmury były cukrową watą w dłoni Boga, a klon spod zielonych powiek rzucał powłóczyste spojrzenia topolom. Na polu pod topolami zbieraliśmy ziemniaki po wykopkach. Był Elf w gumowcach, Duży, Średni i Mały, który robił ziemniakom domki w zasuszonych łętach. Pan Ziemniak, pani Ziemniakowa i małe ziemniaczątka wydawały się zadowolone. 

Przypomniałam sobie, jak szkolnym osinobusem jeździliśmy na wykopki całymi klasami. Potem było ognisko i pieczone w popiele ziemniaki. Zapach dymu pamiętam do dzisiaj. Wiosną z kolei było zalesianie - takim żelaznym dziobem robiło się w ziemi dziury, a ktoś drugi umieszczał tam sadzonkę sosenki, by udeptać wokoło starannie nogami. W osinobusie zamiast siedzeń były deski. Jako prowiant mieliśmy kiełbasę w pętach i niekrojony chleb, a do picia kwas chlebowy.
Wykopki z archiwum Kłodawy
 Osinobus, źródło - wikipedia:)
 Patrząc w błękit zawieszam się na chwilę, czując w dłoni malutkie, okrągłe ziemniaki. Jakbym szła pod prąd Letą, nagle dziesięcioletnia.

Czy ktoś pamięta jeszcze wykopki? Zapach ognisk i baśni?


06 września 2015

O dzwoneczku w aptece i rzeczach kruchych

Nasze miasteczko jest nieduże. W zasadzie to gminna wieś, choć z dumnym herbem, najstarsze wzmianki o osadzie  tym miejscu pochodzą z 1282, a prawa miejskie nadano w 1514 r. W parku rosną lipy, które sadził mój Tata. Złotobrązowe listki zaściełają marniutkie trawniki. Jak się spojrzy na prawo, widać kościół i jesiony na wzgórzu, jak się spojrzy na lewo, niebieską cerkiew i klony. Te najstarsze już wycięto. Kiedyś był bruk teraz asfalt. Jest ośrodek zdrowia, szkoła, poczta i kilka sklepów. Tu, gdzie jeden ze spożywczych, kiedyś był rybny, tu, gdzie pizzeria, kiedyś fryzjer, a tu, gdzie baner do wynajęcia, kiedyś napis: program partii programem narodu.

W pomalowanej na zielono drewnianej aptece pachnie ziołami, których pełne są stareńkie regały. Pani Tamara sama sprawnie komponuje ziołowe ingrediencje, posiłkując się przepisami mieszkającego w pobliżu ojca Gabriela. Można tu kupić olej lniany i cukier brzozowy. Kiedy się wchodzi, dzwoni dzwoneczek, przywracając równowagę światu, który staje się bezpieczny i znajomy. Pachną zioła, dzwoni dzwoneczek. Wszystko jest dobrze. Kwiaciarnia na przeciw, ta, w której był pożar, nadal nie wynajęta. Stara mirabelka pod ścianą zawsze wiosną rozkwita pierwsza. Jak się skręci za rogiem, będą jeszcze dwa sklepy i bank. Parking przed bankiem to było kiedyś kino "Melodia", ale spłonęło w 73. A w starej bibliotece ktoś mieszka, kupił ją i nie rozebrał. Za to starą szkołę rozebrano, na jej miejscu stoi Willa Otoczona Ogrodem. Szkolne jesiony wycięto. I nie ma już narcyzów w szkolnym ogrodzie, za to są zawilce japońskie i trawa pampasowa. Trochę smutno mi czasem, gdy tamtędy przechodzę, ale to smutek z gatunku "nicnatonieporadzę". I czy Stefania Grodzieńska nie powiedziała kiedyś, że czasy się zmieniają i kto ma nosa, zmienia się razem z nimi? 

Mój nos trochę się marszczy na zmiany, ale cieszę się przynajmniej, że plac po starej szkole nie jest pusty, ktoś tam mieszka, ktoś dba o brzozy i dęby i ktoś zrywa do bukietu japońskie zawilce. 
A pustych domów jest u nas wiele, ludzi ubywa, a dzieci nie przybywa. Całkiem niedawno na rok pięć chrztów w kościele było. A w sąsiedniej gminie, to i jeden tylko.
Wczoraj mama powiedziała, że odszedł na niebiańskie połoniny mój dawny nauczyciel. Ten, który na mnie pokrzykiwał "jołopie ty", bo nader marnie piłeczką palantową rzucałam. I tak szkoda - jakaś epoka się kończy,  a pan G. , choć nerwowy, takim symbolem starej szkoły był. Takiej, w której palono w piecach kaflowych, pani od robótek ręcznych sama rąbała drzewo na przerwie, woźna gotowała kawę zbożową, a dyrektora bano się przeraźliwie. 

Wracając do miasteczka, to można je podzielić na dwie części, starą i nową. My mieszkamy w tej starej, obok naszego domu jest krzyż, który kiedyś wyznaczał granice, dlatego zatrzymują się tu nadal wszystkie pogrzeby, a my możemy przez gałęzie jaśminu patrzeć na smutne korowody. W nowej części są bloki, duży sklep z koszykami, ogródek bardzo piwny i dyskusyjny, młodzież na skuterach i nowe przystanki ze szkła, już pobite. Zawsze, kiedy tam przechodzę, myślę o sosnach, które tu rosły, gdy jeszcze żadnych bloków i sklepów nie było. Było za to maleńkie jeziorko wiosną i łąka, gdzie pasłam nasze stadko gęsi. Uśmiecham się do tych wspomnień - z pasieniem gęsi radziłam sobie jeszcze gorzej niż z rzucaniem piłeczką palantową. Teraz obiecuję Małemu, że jak przejdę na emeryturę, to znów będziemy mieć kurki i gęsi. Jeszcze 24 lata pracy, cóż to jest. Za 24 lata będę pomarszczona jak sucha mirabelka i będą mi się kłaniać wnuki moich obecnych uczniów. Bardzo lubię tę perspektywę:) 

Nie wiem, czemu naszło mnie na pisanie o miasteczku i wspomnieniach, chyba dlatego, że jesień nas trochę melacholizuje,  ja jestem łasa na melancholię, a wspominanie i opisywanie uspokaja mnie, tak jak dzwoneczek w aptece.   To tak, jakby się brało w dłonie kruchą filiżankę, by upić łyk złotej herbaty.  Kruche - te słowo dobrze pasuje. Rzeczy wokół mnie są kruche, miejsca i ludzie tak samo. I  jakoś jest tak, że te rzeczy kruche są bardzo ważne, bo stają twarzą w twarz z przemijaniem, mając tylko siebie. I nas, którzy kochają je i pamiętają... Pozdrawiam was w złoto- zieloną, wrześniową niedzielę.

Ps. Odleciały jaskółki.



04 września 2015

O dekadenckich pomidorach, wrześniu i zasadzie zachowania energii.


Lubię wrzesień. Lubię wyciąganie z szafy swetrów, herbatę z malinami, kosze z jabłkami i rosę rano, na trawie. Lubię kolory owoców i cukinie. Krople na pajęczynach. Pachnące wiatrem pranie, rozwieszane między winogronami. Nikt już nie pieli, bo nikomu się nie chce. Trawniki wyglądają jak hipisi, wyłysiali z jednej strony, z buddyjskim spokojem pozwalający zasypywać się brzozowym listkom. W oczku są glony, a kapustę coś zjadło z wdziękiem na ażurowo. Pomidory przemijają dekadencko.  Uczę się stoicyzmu, jak co roku, zgodnie z wytycznymi pana Poniedzielskiego: " (...) jest na przykład zasada zachowania energii. Ja ją stosuje w ten sposób, że stosuję zasadę zachowywania energii na później."


Ale mogę wyciągnąć kasztanowe poncho i czuć się pocieszona, patrząc na las wokoło, świecący po deszczu jak szmaragdowy naszyjnik.

Wczoraj, dziś i jutro

Cicho, spokojnie, pada deszcz. Takim równym rytmem, jak marsz zaciężnych wojsk.  Niemal czuje się, jak ziemia wzdycha z ulgą,  jak piją tę wodę schnące brzozy, sumaki i świerki, przyschnięte  trawy, forsycje o smętnych resztach liści, zbrązowiałe paprocie. To, co w ogrodzie było pysznego, wspaniałego, wychuchanego i pielęgnowanego, przyschło cicho i bez nadziei. Ale pospolity ludek chwaściano - łąkowy ma się całkiem dobrze. Wrotycze są złote, nawłoć triumfuje, ostróżeczki polne, zioła,  baldachy aminków, cynie i astry, lebiodka, cykorie - nadal cieszą kolorami,  teraz dodatkowo wypłukane deszczem. Sosny też stroszą zawadiacko grynszpanowe igły, kto wie, może grzyby będą po  deszczu?

Kawa pachnie, lampka się pali, stos papierów czeka, analizy wyników i zeszyty. Za nami pierwsze dni szkoły, ślizgające się na wyfroterowanych podłogach, chwalące się nowymi plecakami i piórnikami z batmanem i minionkami. Już została zbita szyba przy sali gimnastycznej, już popłynęły pierwsze łzy, już czerwony długopis dotknął nowych zeszytów. Korytarzem na stołówkę idą przedszkolaki i płaczą, gromadka piskląt wśród wrzawy wypuszczonej na przerwę dziatwy. Czy nie tak dawno Duży trzymał się kaloryfera przed drzwiami przedszkola i zawodził, by nie zostawiać go samego? I nie tak dawno Średni dreptał przy mnie ze szkoły, dopytując się o to, czy ślimaki mogłyby ewentualnie latać i co by wtedy było?

Nie wiem, gdzie się podziały te wszystkie lata, pewnie popędziły po wyfroterowanej podłodze. Przeminęło z malinami i wiatrem kolejne lato, a cichy deszcz tłumaczy mi, że przecież wiedziałaś. Wiedzieliśmy, Lemuelu, że prawdziwi podróżni, poszukujący Wyspy Harf i Zaginionego Pałacu nigdy nie powracają, nigdy. Kupowaliśmy nowe piórniki i odkładali podłożone spodnie, nawet nie próbując udawać, że wierzymy Szekspirowi: i wieczne lato świeci w moim państwie. 
Ale na swój sposób on miał rację, prawda? Wieczne lato świeci i wędrowcy powracają. Jakby w każdym moich dużym synu był ten mniejszy, a w nim jeszcze mniejszy, jak rosyjskie matrioszki, chowające się w sobie. Duży, wkładający Elfowi obrączkę na palec mieści w sobie Dużego, walczącego na szpady z łopianem i Dużego, chlipiącego przy przedszkolnym kaloryferze, i Dużego, którego trzymam w ramionach, delikatnie, aż uśnie. Średni mieści w sobie wszystkich Średnich ze ślimakami, wierszami, "bój się mnie, robaku" i okrągłą buzią zdziwionego chochlika. Mały podnoszący rękę do odpowiedzi skrywa Małego, pakującego się w każde tekturowe pudło i pytającego, czy ma zupka nogi?
Jakbym była matką wielu synów, jednocześnie świętującą wczoraj, dziś i jutro.
Ich i moje.


Mały, Średni i Duży w czasach zamierzchłych. I małe zerknięcie do archiwum:


Rok 2007. Opowiadam  maluchowi przed snem.
W rozpaczy, jako że opowiadanie trwa już długo,
jak tonący brzytwy chwytam się znajomych wierszyków.
Padło na Tuwima.
- Miauczy kotek miau,
coś ty kotku miał?
Miałem ja miseczkę mleczka…
- Ogujtu?- przerywa mi Mały z zaciekawieniem.
- Nie, nie jogurtu, mleczka.
- Z chjupkami?
- Bez chrupek.
- Kasi?
- Nie, nie kaszy. Mleczko miał kotek.
- Gojońcie?
- Ciepłe.
- Bakuś?
- Nie miał kotek bakusia. Mleczko. Tylko mleczko.
- Piesiek?
- Nie wiem, co miał piesek. Może kość. Możemy czytać o kotku?
- Ość?
- Może mięsko.
- Basi?
- Może kiełbasy miał, nie wiem.  Dasz mi skończyć wierszyk w końcu czy nie?
- Dasz. Nie.
….
Zapomniałam, że następna dociekliwa jednostka
 mi w domu rośnie….