Poczekalnia u lekarza. Bardzo wiejska poczekalnia. Kobieta na przeciw w siateczce zmarszczek, męskich butach, niedopiętej kurtce, z niespokojnymi oczyma. Opowiada mi emocjonalnie, machając ręką, śmiejąc się, nieco wstydliwie, zasłania usta dłonią. Bo zęby niezrobione.
- Pięćdziesiąt złotych za samochód indyków płacą, jak całą noc połapię, to pieniądz jest, nie? Człowiek śpi, nic nie zarobi, a tak pięćdziesiąt wleci. Jak ja mam sześćset złotych renty, to się przyda, nie? Ale pani, te indyki to czorty...
Wzrusza mnie patrzenie na te męskie buty, zmęczone ręce. Indyki to czorty, jak całą noc połapie, to ramię boli, ruszać nie może.
Babcia obok, w czarnej chustce, kanciasta, poważna, kwadratowa, wtrąca się na temat indyków i ich niewątpliwie piekielnego pochodzenia. I dodaje, że do Tresciancy to rowerom pryjechała, czetyre kilometry, a do Narwy na awtobusie. I jak lekarz zaraz nie przyjdzie, to jej awtobus pojedzie. Gdzie ten lekarz? Pół godziny już spóźniony.
- Pewnie z dyżuru wraca - wtrąca się domyślnie Pan Wypastowane Pantofle - Oni wszyscy tak teraz, tu dyżura złapią, tam komisję, a ty człowieku siedź i czekaj.
- A jak przyjdzie, to najchpierw kawu wypić treba - wtrąca się Babcia.
Cała poczekalnia kiwa głowami zgodnie. Tak, najpierw kawę, absolutnie.
Pielęgniarka przynosi nowe karty. Pół poczekalni dzieci. Dzień dobry, dzień dobry. Ich mamy. Pani na wagarach? Ano cóż, i ja na wagarach. Mój całą noc kaszlał. A mój gorączka 39,5.
Babcia wstaje, szturmuje do drzwi, pociąga za klamkę, zamknięte.
- No gdzie ten dochtur... mnie awtobus pojedzie...
Rudy Z Wąsikiem opowiada jak policja czaiła się na niego za sklepem.
- Bo wie pan, widzieli, ze ja do sklepu, to mysleli, że może na piwo. A ja orenżady napił się i wychodze z rowerem, a oni siu, zza sklepu i dawaj pan, dmuchaj w balonik!
Kaszel. Patrzę na buty. Tyle butów, tyle ścieżek przywiodło nas tutaj, do tej dusznej poczekalni... ludzkie drogi. Idzie lekarz, z szumem fartucha, Babcia podrywa się jak krążownik prący przez lody ku zbawczym drzwiom gabinetu.
- Panie dochtur, ja perwsza, mnie awtobus ucieknie, tyle się naczekała...
Lekarz otwiera gabinet, wchodzi szybkim krokiem, kładzie coś na biurku, wyciąga telefon i wychodzi z powrotem. Skonsternowana Babcia zatrzymuje się przed drzwiami.
- Co, naczekała się? - pyta lekarz.
Babula kiwa głową.
- Oj naczekała, naczekała...
- To jeszcze poczeka.
I wychodzi, z telefonem przy uchu.
Poczekalnia wybucha śmiechem, śmieje się Rudy, śmieje się pani od indyków, śmieje Wypastowany.
- To i dowcipny dochtur... musi kawy nie wypił jeszcze.
- No, chyba że tak. Kawa musi być.
- Ale mnie awtobus pójde... - Babcia sklęsła w sobie. Rudy Z Wąsem pociesza ją, wskazując krzesło obok.
- Siadajte, nie ten, drugi budzie. Mało to awobusów. Jak z chłopami, nie ten lepszy, co pirwszy, nie?
Jakoś żal mi babuli. I zła jestem na młodego lekarza, który z werwą i rutyną rozdziera zasłonę milczącego porozumienia kaszlącej poczekalni. Czy zauważy męskie buty? Stare adidasy? Oczy kobiety od indyków, pełne niepokoju? Pewnie nie.
Wychodząc, ze zwolnieniem na kolejne dni, widzę ametysty krokusów, otwierające się ku słońcu.
Wiosna. Przecież to w końcu wiosna.