Wczoraj wracałam z pracy i zajrzałam przez płot do opuszczonego ogrodu - i już trawa jest majowa, leśmianowa, już są chaszcze, burzany, łopuchy i pokrzywa, przetykana zdziczałymi narcyzami i srebrnikami judasza. Kiedy to się stało, czemu tak bardzo znienacka, w chłodzie i zmiennych deszczach, nie wiem, ale tymi zdjęciami nieodwołalnie żegna się kwiecień. Odpływają porcelanowe kwiatuszki hiacyntów i szafirków, to już ostatnie pierwiosnki i tulipany w wazoniku.
To nawet nie jest tak, że źle - tylko za szybko. Planeta kręcimi sie pod nogami za szybko, jestem jak Latarnik z Małego Księcia, nie nadążam zapalać i gasić mojej lampy.
Kwietniowe śniadania ciąg dalszy, niżej chlebek dla Elfa, podsufitowe prezenty od Edytki - dziękuję, kochana, zwłaszcza za tę serdeczną karteczkę: zrobione z myślą o Tobie.
Kocham kwiecień, jego barokową porcelanę, jego pastele i wiosnę w stylu Marie Antoinette, popudrowaną i lukrową, ale nie ukrywam, że na zdziczały, szalony maj czekam z utęsknieniem. Chcę wysokiej trawy, chcę bzów, czeremchy, mleczy pod horyzont, wiatru od puszczy i tego bezkresu zieloności, gdy pędzi się rowerem. Nie przypadkiem Leśmian pisał o Tygrysie - Maju.
Ponieważ planujemy podróż, następne wpisy będą już z innego miejsca i innej baśni. Pozdrawiam wszystkich ostatnimi pastelami kwietnia. Słońce z nami:)
Od paru tygodni jemy z Miłym wegetariańsko i bezglutenowo. Piekę chlebek z ziaren, zamieniłam mąke pszenną na ryżową, żytnią, kokosową i jaglaną. Przy okazji wiosny przyjemniej, no i w ciągu sześciu tygodni bezboleśnie 4 kilogramy mniej. Trochę pracy przy robieniu śniadań, ale o piątej już słońce, rozgwar ptaków, przyjemnie robi się owocowe szejki i można w klapkach do ogrodu po świeże kwiatki wyskoczyć.
Na zdjęciu nibysuflet na mące kukurydzianej i kokosowej, banany smażone w owsianej panierce, z makiem i granatem, serek tiramisu i rozmiate dobrocie owocowe. Wanienka na kwiatki od Noysik, talerzyk od Ciociuni.
A dzisiaj był przymrozek. Przesadzam znów pomidory dziś, pojedynczo.
Po wczorajszym wichrze zmiana pogody, bo pełnia, a pani Jadzia z Kalinowa, która ma cudny ogród i prowadzi własny almanach ogrodniczy w starym notesie mówi, że po pelni zawsze zmienia się pogoda na przeciwną.
Czyli będzie ciepło, bo ja ufam pani Jadzi i jej notesowi.
Dzisiaj zrobiłam róże drożdżowo- jabłkowe. Przepis banalnie prosty. Gotowe ciasto drożdżowe
(wzięłam to na pizzę, nie miałam czasu zamiesić swojego) kroimy w pasy, pól pasa smarujemy słodkim serkiem (wzięłam almette owocowe), na drugiej połowie rozkładamy plasterki jabłek ze skórką, podduszone minute we wrzątku z cukrem i cynamonem. Zwijamy w różę, wkładamy do formy od muffinek. Wygladają smacznie i smakują smacznie, a robi się pięć minut.
Zdjęcia na pierwszej wiosennej trawie po pierwszym koszeniu. Jak za tym tęskniłam...
Mały jedzie na wycieczkę do farmy iluzji, Średni zdał egzaminy i nawet złożył aplikację do wybranego liceum na profil matematyczno - informatyczny.
A ja czytam jego nowe wiersze i wzruszam się. A więc - od Średniego, sercom i naszym duszom. Miłej soboty!
W lesie jest tak, że na palcach się chodzi. Świątynia wiosny. Zawilców całe pola, przylaszczki jak ametysty tu i tam, Już czeremcha w kolejce, już jarzębiny otwierają malachitowe pąki. Nawet po pracy, zmęczona, z plecakiem problemów na jutro, musiałam wskoczyć na rower i pojechać do lasu, który nasza ludność miejscowa nazywa Borkiem, pod Waśki i Rybaki. Na rozstaju, skrzyżowaniu lesnych duktów jest tam zagłębie zawilcowe. Tylko patrzeć, wąchać, pokornie i z podziwem.
Po drodze strumyki, rowy i bagienka. Błyska tajemniczym złotem - kaczeńce.
Czas przyśpieszył. brakuje mi doby. Ale celebruję teraz bardziej jedzenie. Codziennie świeże szejki, soki. Potrzebuje energii, piekę te chlebki bez mąki, zbieram świeżą zieleninę. W środę sieję warzywa, za tydzień sadzenie kartofelków. Nie mam czasu na nic, ale na słuchanie kosów mam. I gapienie się na szpaki, wędrujące z godnością po trawniku. Wczoraj sójka błysnęła błękitem, rzadki gość. Świętowaliśmy urodziny Elfa- wszystkiego najcudowniejszego, kochanie.
Średni od dzisiaj zdaje gimnazjalne egzaminy.
Jestem z nim duchem i wspieram:)
Wczoraj w galerii handlowej - Średni zgarnia wszystkie kartki reklamowe, wciskane przez wędrujących rozdawaczy reklam. - Po co ci to, synu? - pytam. Patrzy na mnie dziwnie, z wyrzutem jakby. - No jak to... przecież oni nie chcą tego robić. Ale muszą. I muszą wszystko rozdać, zanim pójdą do domu, Jak można być bez litości, mamo? Średniaczku drogi. Taki czuły na głosy świata. Nie zmieniaj się.
Kwitnie dzisiaj cały ugór za domem, cały spłachetek zdziczałego ogrodu porzeczkowego, zarośniety dzikimi śliwkami, miejsce schadzek kotów, jeży i mojego zbierania ziółek.
Przyznam się, że wiosną znowu czuję się małą dziewczynką, zamkniętą w dorosłej, która dziwi się, co się stało.
Idę do ogrodu, wieszam pranie, wdycham zapach ciepłego wiatru i słucham dzikich gołębi, gruchających na topolach. Gdzie jestem, biegająca w starych juniorkach po wiosennych ugorach, zbierająca kwiatuszki taszników, te maleńkie, przyziemne, niewidoczne dla nikogo, prócz dzieci?
Czemu nie mogę przytulić sama siebie, pocieszyć, że kolejna wiosna jest taką samą wiosną, pełną dzikich śliwek, taszników i golębi. Tylko my uśmiechamy się melancholijniej, patrząc na obłoki, sunące nad kwitnącymi łąkami.
Patrzę na nie i myślę, za Joni Mitchell, że wcale nie znam chmur. Zadzierałam ku nim głowę, gapiąc się na te powietrzne zamki i wyspy, a one przepływały eony chwil, zabierając je wszystkie. Trzeba było rzucać w nie kamieniami, a nie podziwiać i kochać:)
I wcale nie znam tych kosów i drzew, tych mleczy i wiatrów. Czy zdążę? Przeżyłam tyle lat i chcę jeszcze, żeby poznać je w końcu, odwrócone jak w karuzeli...
A potem, stojąc pod drzewem i wdychając ten słodki zapach i ciesząc uszy brzęczeniem pszczół, myslę z czułością o tym, co się zyskało. O darach, innych, przeobfitych. Niezapomnianych.
Budzenie się obok kochanej osoby. Lata, cudowne, bogate, pełne. Dzieci. Od maleńkich łapek po pierwsze zdumienia na widok ślimaka. Dzisiaj Duży przyjeżdża do domu z Elfem, od wczoraj piekę i gotuję im pyszności. Dary, dary, niekończące się dary. Dom, biała kuchnia w słońcu, możliwość picia soku z pokrzyw z własnego ugoru, jeszcze raz dom, zbudowany od deski do słońca na poręczy schodów. Muminkowa siedziba, nasza własna. Kochana do najmniejszego gwoździa.
I czuję teraz, jak uspokaja się to kalinowe serce.
Nie muszę już biegać, bo już dobiegłam. Nie muszę walczyć, bo dostałam. Zakwitły drzewa, które posadziliśmy i urosły nasze dzieci. Możemy witać gości w progu i tulić ich, jeszcze szukających swoich domów i portów. Jestem mamą, dorosłą i szczęśliwą, zadzierającą w górę głowę i patrzącą na obłoki. Czekam na dzieci, które jadą do domu.
I małą Kaliną, która stoi na progu swego domu, o którym dopiero marzy. Budowanego z chmur.
Urywki i strzępy anielskich włosów
I lodowe zamki w powietrzu
I mnóstwo pierzastych dolin
Tak zawsze patrzyłam na chmury
A teraz tylko zasłaniają mi słońce
Pada z nich deszcz i śnieg na wszystkich
Tylu rzeczy bym dokonała
Gdyby chmury mi nie przeszkadzały
Teraz spoglądam na chmury z obydwu stron
Z góry i z dołu i mimo wszystko
Lepiej pamiętam obraz chmur z marzeń
I dalej wcale nie znam chmur…
Dwa dni i dwie noce deszczu. Wszystko ożyło,na brzozach zielona mgiełka, trawniki wypiły wszystko, tulipany podskoczyłydo góry o kilka centymetrów i wylazły im pąki.
Jest ciepło, bezwietrznie, ptaki śpiewaja obłędnie.
Kupiłam nowe poduszki do kuchni, błękitne i białe w różyczki.
Kwitną śliwy, mirabelki, ałyczki, wiśnie zaczynają. Jak dzisiaj przestanie padać, idę na zawilcowe i wiśniowe hanami. Idę jak pielgrzym, zachwycając się jak co roku i celebrując to kwietne szaleństwo.
W naszym zakrzątaniu, w naszym spuszczaniu głów jak cudnie jest unieśc tę biedną, pełną mysli głowę i wąchać kwitnące gałęzie. Wszystkim dobrego dnia!
W załomie muru kilka kwitnących gałęzi śliwy. Kwitną cicho dla siebie na przekór mrozowi. Widać, że nie może już być śniegu. Nie wiadomo, skąd dochodzi słodki zapach. Wang Anshi
W Kalinowie wiosna.
Upiekłam chlebek bez mąki. Przepis znalazłam TU, wyszedł cudowny, ciepły i smakowity tak, że znika błyskawicznie.
W kuchni pod oknem jaskry i tulipany. Lżej wstawać rano, gdy zanurzy się w nich zaspaną twarz. Tymczasem na łąkach i ugorach już rośnie wiosenne bogactwo. Wyszłam i naskubałam do wieczornego soku z wyciskarki co się dało.
A na ugorach ciepły wiatr i dzikie ałycze zaczynają hanami. Jeszcze dwa dni i otworzą kwiaty. Jak czekam! Nie wygonić mnie wtedy z podwórza, mogę tam nocować pod tymi białymi gałęziami, brzęczącymi pszczołami. Przeżyliśmy zimę i odeszły cienie. Przeżyliśmy zimę i jest światło, pąki śliwek, zieleń i świeża ziemia.
W ogrodzie zakwitają pierwsze fiołki. I prymulki.
Niżej: selfie z gałęzią. I obuw wiejski, ogrodowy, zwany kroksami.
Modrzewie mają takie małe, mięciutkie kitki, jak uszka rysia. Miziam się nimi po policzkach, po rękach, wędrując w ciepłym wietrze i słuchając kosów. A w szklarni wzeszła sałata i rzodkiewka.
Na kolację owocowy szejk i deserek. Szczęście.
Oto one, rosną, machają liśćmi co poranku, pachną pomidorowym, rozkosznym zapachem i jedzą światło. Posiałam dokładnie 64 nasionka, wzeszły wszystkie. Będzie co jeść latem, dziękuję, kochane dziewczyny. Jeszcze więcej zielonego:
A w ogóle nie ma mnie co dzień do wieczora, bobruję w ogrodzie, wygrabiliśmy ze Średnim trawniki, dosadziłam prymulek i bratków. Rzodkiewka wschodzi, sałata posiana, dzisiaj zabieram się za wygrabianie liści brzóz z leśnego kawałka ogrodu. Bociany latają nad głową, jest słońce i we włosach wiosenny wiatr, pachnący ziemią i trawą. O taki.
Przepraszam, nie nadążam za wszystkim, robię mnóstwo rzeczy na raz, jak zawsze. Postaram się nadrabiać powoli, bloga, Zarzecze, ale i to kusi, i to nęci, i ogród, i ziółka można zbierać, i rysowanie, w szkole dwa konkursy, ćwiczymy już akademię majową, ba, nawet Dzień Matki. Pozdrawiamy wszystkich wiosennie i pomidorowo.
Recepta na poranek sobotni.
Usmażyć nalesniki, wrzucić pyszne wiśnie, zmiksować mascarpone z 30% śmietanką. Kawa, za oknem słońce, w tle muzyka i rozgwar ptaków, jak Simona Kossak mawiała - świat uptaszony. Nic to, że góra prasowania, a rycerza brak, by z tym smokiem zawalczył. Sałata wschodzi? Wschodzi. Pomidory też. Rzodkiewka, kilka kolorów. Wyniki mam lepsze, hemoglobina wspięła się na wyżyny 10 czegoś tam przy normie 12. Cieszę się i raduję. Słucham muzyki i uśmiecham się sobie przy desce do prasowania, zaglądając w rozsłonecznione okno...
My nadal w fazie przebiśniegów, choć pewnie w innych częściach kraju wiosna na całego. U nas nie śpieszy się. Przylaszczki w lesie nie uświadczyłam żadnej, liści nie ma, mleczyki i kurdybanki, pokrzywa i szczaw młodziutki, tyle dobrego. Ale trawa już zmienia kolor - mrużąc oczy, pod horyzont widzę tę poświatę zieleni po łąkach i ugorach. I pączki nabrzmiewają już, lada dzień pękną. Kilka ciepłych dni i ruszy to wszystko, zabieli się zawilcami, przylaszczki buchną ametystem pod bezlistnymi gałęziami dębów.
Posiałam w szklarni sałatę, rzodkiewkę, jednoroczne na rozsadę. Cebulka posadzona, pomidory machają już drugą parą liści, a po naszym lesie wołają się kosy, najcudniejszym z wiosennych zaśpiewów. Kto nie wie, jak śpiewa kos, niech posłucha tu.
W pracy mam jarmagedon, po wróciwszy po zwolnieniu zastałam się na stanowisku przewodniczącej egzaminu w klasie szóstej. Do tego wystawy manuskryptów i kaligrafii, dwa konkursy recytatorskie i jeden piosenek, premierę przedstawienia i warsztaty teatralne. Dumna z wytworów swojej klasy chwalę się niżej. Młodzież produkowała średniwieczne manuskrypty metodą chałupniczą, ćwiczyła ładne pisanie i kleciła plakaty. Wszystko w celu przybliżenia im dziwnego tworu, jakim jest książka. O tempora, o mores.
A to zdjęcie niedawnej, marcowej pełni wynalazłam na telefonie i zachwycam się. Piękny był okrągły obywatel na niebie...oj piękny. Teraz już zgarbaciał, idzie do nowiu, ale nad tymi polami, w chłodzie wieczoru, wschodząca gębula księżyca była jak bajka. To popatrzę jeszcze. I następnym razem pokaże już pomidory!