Poranek, koniec lipca, imieniny Heleny i Ignacego, żniwa się zaczynają. Dwa dni temu było Marty, a na Marty ze żniwami już nie żarty. Chodziłam sobie ścieżką między polami i przypominałam, jak Miły kiedyś żniwował i jak Duży(który wtedy trzech latek nie miał) z tatusiem sobie pojechał kombajnem. I jak zasnął po paru godzinach w rzeczonym kombajnie na podłodze, wykazując tym cierpliwość kosmiczną, bo hałas w kombajnie jest straszliwy. Duży w ogóle miał specyficzne upodobania, raz zatrzasnął dziadka w traktorze, spał z młotkiem pod poduszką, ewentualnie zabawkową wiertarką, a nawet spożywał mrówki.
Teraz Duży jest Dużym Studentem i robi piękne zdjęcia. Na przykład takie.
Ta żniwna pora, kiedy przechodzą burze,a potem upał suszy ziemię w godzinę i nawet kałuż nie ma, żeby poskakały wróble... Ta pora, gdy w misce cukrzą się jagody, pomidory czerwienią, a człowiek nagle patrzy na swoje ręce, z coraz bardziej widoczną fakturą czasu... I jakby się Miłosza czytało:
Znów czas obrócił granitowym kołem,
znowu śpiewały ptaki, ale nie tak samo
Czasem tęsknię za dzieciństwem. Trudno jest być dorosłym. Są chwile, gdy chciałabym przeżywać swoje lato z Bullerbyn, swoje lato Muminków, biegać znowu po ogrodach, leżeć pod krzakiem porzeczek i patrzęc na plamy słońca na liściach, pisać dziecinne wiersze. Ale zamiast tego krzątam się jak ta mrówka , noszę w koszach ogórki i nastawiam chleb, żeby rósł. Bo tak trzeba, teraz moja kolej. To jest lato Mamy Muminka, kiedy dzieci przyjechały do domu, gdy wiesza się pranie za praniem, smaży naleśnik za naleśnikiem i czasem maluje na ścianach kwiaty.
Ale mamy Muminka też chodzą czasem popatrzeć na burze i czują się wtedy, jakby siedziały na grzbiecie tych gniewnych, pędzących chmur. Aż mrużą oczy...
I mamy Muminka mają swoje własne zakątki, do których dzieciom wstęp wzbroniony. Swoje tajemnice, zagubione ogrodowe polanki i marzenia. Nie myślcie sobie:)
Pozdrawiam wszystkie mamy Muminków, zwaszcza Mamę Maminka:)
Poranek, wczesny. Śpimy sobie z Małym razem, bo Miły w podróży, Mały budzi się, przeciaga i siada. Minę ma radosną, jasną czuprynkę rozczochraną. Za oknem słońce.
- Mamo, lubisz się obudzić rano i wiedzieć, że masz ten cały nowy dzień tylko dla siebie? I że możesz z nim zrobić, co chcesz?
No więc... lubię. I właśnie idę z tym dniem zrobić, co chcę!
Będa poziomki, robienie pikli, wyprawa do mamy, chodzenie boso i wieczorem festyn nad rzeką.
Też tak kiedyś łaziłam po trzepaku:)
Dzisiaj jest mój prywatny dzień Walta Whitmana. Po nocnej burzy wyszłam boso na ciepły, mokry trawnik i poczułam to. Tak, dzień wykrzykników, zachwytu, dzień, w którym rozkwitła wodna lilia i jaskółki krzyczą nad dachami: kapitanie nasz, kapitanie!
Z gardeł ptaków ukrytych w listowiach, tryskają okrzyki, kiedy wstaje słońce,
Podmuchy lądu i miłości wieją z żywych wybrzeży do was na żywych
morzach, do was, żeglarze! Czujecie to? Ach Whitman, ach radość, kiedy drą się koguty sąsiadów, kiedy słyszę warkot śmieciarzy, jadących po nasze worki, a na sklepie pana Pączka powieszono ogloszenie, że jutro będą zawody straży pożarnej i to o puchar wójta! Podmuchy wiatru, ciepłe światło, czerwone wozy straży pożarnej, wiejskie chłopaki w cięzkich butach, dzieci z watą cukrową, koncert nad rzeką. Tak, dzisiaj jest dzień Walta Whitmana. Od rana idealny. Nasza kotka przegoniła kocura sąsiadów, kupiłam lepy na muchy do szklarni, a lepy te są jak jęzory jaszczurów, zwykłe cuda codziennego dnia spełniają się tak szybko, jakby wróżka chrzestna usiadła na wiśni, machając od niechcenia różdżką.Będę robić ogórki, tak. O wy, zielone ogórki, łodzie Indian, płynących w dół rzek tęsknoty, wzywam was, opiekuńcze, chętne, wspólnie razem uczyńmy twórcze dzieło!
Lilia jest lilią, jest lilią, jest lilią.
Wierzę, że źdźbło trawy jest nie mniej ważne, niż kunszt gwiazd,
A mrówka jest tak samo doskonała, jak ziarnko piasku i jajko strzyżyka,
A rzekotka jest arcydziełem kulinarnym dla najdostojniejszych,
A pnąca jeżyna mogłaby ozdobić salony nieba,
A najdrobniejszy staw mojej dłoni może lekceważyć całą maszynerię,
A krowa pasąca się z pochylonym łbem, przewyższa każdy pomnik,
A mysz jest cudem, które wystarcza, aby potrząsnąć sekstylionem niewiernych,
A ja chciałbym przychodzić co wieczór, aby zobaczyć dziewczynę
gospodarza, parzącą herbatę w żelaznym czajniku i wypiekającą kruche ciasteczka.
Najbardziej wakacyjna i whitmanowska piosenka, jaką udało mi się znaleźć.
Bardzo lubię leniwe niedziele. A najlepsze leniwe niedziele są w cienistym ogrodzie mamy, kiedy jest tak ciepło, że przyjemnie jeść na dworze, ale nie aż tak ciepło, by nie cieszyć się pogawędkami z rodziną, pieczonymi ziemniaczkami i marcinkiem... ale po kolei.
Świętowaliśmy na zapas Annę, bo ilość Ann w rodzinie jest bliska masy krytycznej. W tygodniu nikt nie ma czasu, dalekie miasta, praca i urlopy już powybierane, tak więc zostaje niedziela. A ta była wyjątkowo piękna.
Opanowałam leżak. Nikt mnie z niego nie ruszy, bo obok miałam klematis, a w lipach gruchały gruchacze. Czasem jest tak, że człowiek prawie nie czuje samotności, że zawijają się sciany świata i w cieple bezpiecznego gniazda można przymknąć oczy, zwinąc się w ufny kłębek i być. Tak po prostu...
Jak w Mistrzu i Małgorzacie:
"Oto twój dom, oto twój wieczysty dom, który otrzymałeś w nagrodę. Widzę już okno weneckie i dzikie wino, które wspina się pod sam dach. (...) Wiem, że wieczorem odwiedzą cię ci, których kochasz, którzy cię interesują, ci, co nie zakłócą twojego spokoju. Będą ci grali, będą ci śpiewali, zobaczysz, jak jasno jest w pokoju, kiedy palą się świece."
Lubię te rodzinne rozmowy z łatwością przeskakujące od kuzyna cioci Jadzi po Titanica i wymieranie niedźwiedzi. Księżyce Jowisza z najlepszą zgodą towarzyszyły antycznym potworom ze szczególnym uwzględniem Lewiatana. Trochę podsunąć się musiały tematy genealogicznego drzewa, żeby zmieściła się niesamowita historia o próbie wskoczenia tłustej kotki Mamy na zlew w celu wypicia wody z kranu, ale wszystko skończyło się dobrze. W towarzystwie było dwóch historyków, dwóch socjologów i dwie polonistki więc trudna sprawa z odebraniem głosu komukolwiek. Zresztą, jadło się i gadało przepysznie. Ziemniaczki pieczone ze skórką, sałatka z rzymskiej sałaty nieziemsko smaczna, a biegające po ogrodzie maluchy były jak jasne promyki. Nowe pokolenie, radujące serce.
I Mama z bukietem róż.
Muszę to zapamiętać, tę ciszę, głosy dzieci, łagodne półcienie i śmiech, na zimowe, surowe poranki.
I dzielę się piosenką, która mnie zauroczyła. Tak po prostu.
Po zgiełku i pospiechu czerwca uczę się na nowo nie śpieszyć. Nie jest łatwo, bo sama narzucam sobie reżim, żeby szybciej pielić, szybciej pierogi, szybciej, bo ogórki, bo wiśnie, bo dzieci, bo...
Na szczęście dawno przeszły mi już chęci na bycie kobietą wszechstronnie utalentowaną. Taką, co po pracy wróci, wrzuci fartuch, zaczyni chleb, zrobi sto dżemów, ogarnie dom, napisze dziesieć rozdziałów powieści godnej Pulitzera, a zanim słońce zajdzie, jeszcze będzie ćwiczyć jogę, grając na okarynie. Jeśli ktoś ma siły, to nic złego, ale ja już nie potrafię.
Na okarynie grać nawet trochę umiem, fartuszków mam sporo, chleb lubię robić i dżemy też, ale nie da się wszystkiego na raz. I nie na akord. I nie dlatego, że cokolwiek się musi. Tak więc uczę się tego, by po prostu robić to, co trzeba, a jeśli starczy czasu, to jeszcze coś gratis, żeby było piękniej.
Od sąsiadki Kasi wyprosiłam stare drzwi. Jeszcze nie wiem, co z nimi zrobię, są cudnie odrapane i ładnie przy nich hortensjom.
Pomidorki zaczęły się. Mam rozmaite, feeria kształtów i kolorów, ale znów w szklarni są mączliki i łapki mi opadają. Porozwieszam lepy, no bo co.
Na łąkach jest tak. Zbieramy kocanki i wrotycz.
Celebrujemy suszenie prania na dworze. Nigdy nie pachnie piękniej, niż na takim pachnącym latem wietrze.
Kot celebruje nic nie robienie.
Pierwsze pomidorki. Bukiet z tego, co wyrosło w ogrodzie.
I tak mija dzień za dniem, to świt, to zmrok. Bardzo przyjemnie, pracowicie. Wieczorem na tarasie można siąść i oglądać takie spektakle. Kwitną rudbekie, dla mnie to już przełom lata. I imieniny Anny niedługo, a od Hanki zimne poranki i ogórki przestają rosnąć. Jest dobrze. Czyta się Cummingsa i Trakla. I "Sklepy cynamonowe", bo tak:)
(...)Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek. (...) Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia.
Rozogórkowało się. Sypnęło obficie, po deszczach,ogórki są grubiutkie, krępe, soczyste. Trzeba wybierać co dwa dni, bo przerastają w formę zeppelinów, a z tych to tylko pikle.
Pikle z curry też robię, z tego przykładowo przepisu.
Dwadzieścia cztery słoiki kiszonych. Teraz dwunastka konserwowych, z marchewką. I tak dzień za dniem, robi się rzeczy miłe i przydatne.
Tak dumam sobie, dlaczego robi się właśnie to, a nie coś innego. Robię ogórki, bo Babcia robiła. Dodaję liście wiśni, bo tak robił Tato. Mogłabym nie robić, jak pani Celina, która ostatnio w sklepie oznajmiała głośno przy wędlinach, że ona w tym roku nie, koniec, dość powiedziała, dokąd będzie ogrody zakładać, czy ona chociaż na starość na odpoczynek nie zasługuje, a to wiecznie - to pielenie, to dżwiganie, a potem słoiki i słoiki...
Ale przyjemnie jest mi napełniać słoiczki swoim, wyhodowanym dobrem. Znam te ogórki od nasionka, od pędu, od liścia. Taszczę je dodomu w wiaderku, w ubłoconych gumowcach. Lubię zapach angielskiego ziela i octowej zalewy. Więc... nie moge inaczej. Imperatyw lubienia, oprócz pożytków. Borges powiadał: powinnością wszystkich rzeczy jest dawanie szczęścia. Jeśli go nie dają, są bezużyteczne albo i szkodliwe. Tak więc ogórki dają mi szczęście, są zrehabilitowane:) Swoją drogą, wiśnie też. Oberwaliśmy je z całą ekipą domową i przytaszczyli do domu. Tak się prezentowały na ławce:
Słoiczki pełne dżemu stygną teraz ogacone pod białą ściereczką. Jutro napiszę etykietki, powędrują do piwnicy na zimowe wieczory, na smutki i chłód.
Pomidory zaczynają kraśnieć.
W kuchni zawisł żyrandolek, o taki:
A kiedy popołudnia przychodzą, ze światłem bawiącym się w jaśminie za oknem, z głosami kosiarek od sąsiadów tudzież kur sąsiednich, z ksiązką u boku, zmęczonymi stopami... to jest tak:
Wstałam rano, po siódmej byłam już na ogrodzie. Po deszczach warzywniak stał się mokrą, zachwaszczoną dżunglą. Prawie tydzień nie dało się wejść. I nagle odkrywam, że ogórki przerastają, fasolki dwa krzaki do wyrzucenia, bo spleśniały, a resztę trzeba zrywać natychmiast, szpinak postanowił sięgnąć księżyca, cukinie za chwilę zmienią się w armaty, jednym słowem- zakasuj, Kalino, rękawy.
Ale to jutro. Dzisiaj narwałam dobra ogrodowego tylko na obiad, bo dzieci przyjeżdżają i fasolka, młode ziemniaki, mizeria, to jedzenie bogów. I wlokąc te cuda do domu, myślałam o Babci.
Ta panna z prawej, z uśmiechem od ucha do ucha to młoda Kalina. Widać tudzież Dziadziusiów i kalinowe siostry. Robiliśmy najazd do Dziadziusiów co roku, na całe wakacje. I Babcia ogarniała całe to towarzystwo- oprócz nas jeszcze trójka dzieci wujków - i dorośli. I lato, zrywanie porzeczek, agrestu, kopanie ziemniaczków, lepienie pierogów, kto zje więcej, ja dwadzieścia, ja dwadzieścia pięć...
Pamiętam te ziemniaczki. Myła je pod kranem na dworze, do którego zlatywały się pszczoły, pić wodę. Ugotowane, wyrzucała z garnka w trawę, by odparowały. Z koperkiem.
Nigdy nie myślałam, że trzeba je najpierw wykopać, umyć, cierpliwie oskrobać z młodej skórki, ugotować, by dać na obiad naszej czeredzie...
Ciasta. Z kruszonką, z morelami, porzeczkowe, szarlotka. Trzeba było na stolnicy wałkować ciasto, fartuch umączony, uśmiech na twarzy, babciu, a gdzie kompot z gruszek, a idź se przynieś z piwnicy, duszko...
Wlokę do domu mokre warzywa, w gumowcach.Myślę o Babci, tak bardzo czule. Posługi miłości. Nigdy nie wypominane. Nigdy nie było: a ja dla was upiekłam, a macie być wdzięczni, a...
Posługi miłości są z wiersza, który bardzo lubię i już go tu pokazywałam. Absolutnie cudowny Hayden, w tłumaczeniu Barańczaka.
Cóż ja wtedy wiedziałem, cóż ja mogłem wiedzieć
o surowych, samotnych posługach miłości?
To słowo: wtedy. Cóż ja mogłam rozumieć wtedy? Cóż wiedzieć? Nic wtedy o bolących stawach, o cieżkiej głowie, wczesnym poranku, problemach z tym, skąd wziąć i na talerz włożyć, i ta przeszłość w sobie, w sercu, te wojenne wspomnienia, te borykanie się, to mozolne budowanie domu, ogarnianie wnuków pod skrzydła, modlitwa rano, jaskółki, lipa, pergaminowe, starutkie dłonie.
Ja miałam parujące ziemniaczki, pierogi, szalotki i najcudowniejsze lipce świata.
Cóż ja wtedy wiedziałam...
Ale wiem teraz. I dlatego wstaję rano, by przynieść z ogrodu fasolkę dla dzieci, bo przyjadą do domu na obiad.
W ogrodzie doświadczalnym Uniwersytetu Jagiellońskiego pierwsze kursy ogrodnicze przeprowadzano już w 1890 roku. Profesor Edward Janczewski i Józef Brzeziński byli pierwszymi wykładowcami, czytam w artykule pana Stanisława Mazura. Profesor Janczewski szczególnie interesował się sadownictwem. Cytuję za artykułem:
Teren doświadczalny na krakowskim Prądniku Czerwonym otrzymał nazwę Ogrodu Warzywno-Owocowego i Pola Doświadczalnego. W 1924 r. profesor Janczewski zainicjował dwuletni kurs ogrodnictwa przy Wydziale Rolniczym UJ, przekształcony następnie w 1938 roku w trzyletnie studia ogrodnicze. Po II wojnie w 1945 roku Katedra Ogrodnictwa UJ wznowiła działalność, a jej kierownikiem został profesor Stefan Ziobrowski. Był on znanym społecznikiem, upowszechniał wiedzę ogrodniczą i botaniczną, organizując kursy doszkalające dla ogrodników, także amatorów.
Dlaczego szukam tych informacji, dlaczego szperam po archiwalnych numerach Ogrodnika z roku 1938? Dlatego, że znalazłam stare zdjęcia Dziadziusia z czasów kursu ogrodniczego w Krakowie. Właśnie te. Czy to możliwe, że jest to kurs właśnie tam? Jeśli ktoś dysponuje informacjami o ogrodnictwie z tamtych czasów, o Krakowie, kursach ogrodniczych lub cokolwiek, ewentualnie może pomoc z lokalizacją miejsc na zdjęciu- bardzo proszę:)
Nie znam pozostałych osób na zdjęciach, poza moim Dziadziusiem (Feliks Lipko). Podpisane z tyłu: Kraków, 1938 rok. Szklarnie i inspekty. Szukałam informacji na stronach Towarzystwa Ogrodniczego w Krakowie, znalazłam tylko coś o tym, że istniał zakład "Glinka", gdzie były szklarnie. Czytam o sadach wzorowych, o pokazach, o odmianach jabłek... i przypominają mi się sady, antonówki, kosztele, kronselskie, kantówki. I kolejne numery Ogrodnika. Dzisiaj boli mnie głowa, za oknem deszcz, nie moge wybierac ogórków, nie mogę zrywać wiśni, oglądam więc fotografie i myszkuję w dawnych czasach. To był świat, w zupełnie starym stylu, to był świat, zza szyb automobilu...
To były czasy. Z nostalgią sięgam do życia ogrodniczego w Polsce i na świecie - jaką piękną polszczyzną były pisane te artykuły w prasie ogrodniczej...
Rok 1938 proszę państwa. Kto by chciał sam sięgnąć oryginału, link TUTAJ.
Poranek, lato. Jest bardzo cicho, tak cicho, że słysze tykania zegarów z różnych pokoi. Każdy chodzi inaczej i bimba o innym czasie, poza tym, zapominam je nakręcać, ale zwyczajnie lubię to zegarowe tuptanie, dźwięk odmierzanych sekund, kiedy JEST spada zwężeniem klepsydry w BYŁO. Dziadziuś nakręcał swoje zegary i chodziły idealnie, ale nie umiem być taka jak on, więc zadowalam się zegarowymi hippsami ze wskazówkami na cyferblatach rozwianymi przez swawolny wiatr.
Jest tak cicho, bo Mały spi, Miły ze Średniakiem wyjechali na montaż mebli, a kot na podwórku. Gdyby był w domu, to siedziałby tak jak na zdjęciu przed świątynią Lodówki.
Poranek, lato.
Jeśli myślicie, że na wakacjach jest więcej czasu, to nieprawda. Czasu jest tyle samo, ale rzeczy do zrobienia więcej, a dodawszy te zaległe, o których mysli się, że się je nadrobi i te nowe, niespodziewane, takie jak: Obrywajmy Wiśnie Dzisiaj Bo Szpaki Już Je Znalazły, no to... no to okazuje się, że z czasem mamy pod górkę.
Wstaję rano, zrobię gofry, oblecę ogród, ogarnę dom (a do Małego przychodzi oprócz standardowego zestawu kolegów jeszcze dwóch bliźniaków, którzy "przyjechali do babci", wszyscy chcą gofrów z czekoladą, kompotu i tak dalej) - tak więc wstanę, oblecę, ogarnę, a tu już wieczór.
Przepraszam wszystkich, którzy cierpliwie czekają na jakieś moje aktywności.
Aktualnie jestem w fazie- tylko dokończę ten wpis, a lecę na ogród wybierać ogórki, bo przerosną.
Jutro jedziemy na chrzciny do rodziny i zobaczę dom dziadziusiów. jeździłam tam na wakacje dwadzieścia lat bez jednego roku co rok. Znam każdy wąs zegara, każdy zielony zakręt winogrona, każdy zaułek wspomnień. Nie martwię się, że nie będzie tak, jak zapamiętałam. Wiem, że nie będzie. Ale żyjemy bardziej we swoich wspomnieniach, niż rzeczywistości, więc...bez obawy. Pratchett napisał:
Owszem, planety są może tym miejscem, gdzie ich ciało wchłania herbatę, ale żyją całkiem gdzie indziej: we własnych światach, bardzo wygodnie orbitujących wokół środków ich głów.
A skoro już o czasie wakacyjnym piszę, to zdradzę, że nie umiem wypoczywac w organizowanym czasie. Muszę sama go sobie wypełniać, w cudzych ramkach męczę się straszliwie. Na wycieczce na Białoruś cierpiałam, drepcząc za wycieczką- zwiedzałabym co innego i w innym tempie. Chciałam zaglądać do piwnic, a pani przewodnik prowadziła na strych. Chciałam robić zdjęcia lodziarniom i tajemniczym zakątkom, a pokazywano nam pałace i frontowe wejścia. A jak Niania Ogg powiada, przez frontowe wejścia człowiek przechodzi trzy razy w życiu, a i wtedy go przenoszą. Więc nie bylo mi komfortowo.
Poza tym, ponieważ pracuję w systemie straszliwie szatkującym czas: dzwonki, przerwy, godziny, zaczynanie w punkt, kończenie w punkt, odjazdy, przyjazdy, szybko, szybko, pies Pawłowa- wakacje czuję dopiero wtedy, jak moge marnotrawić czas po swojemu, pozwalać mu przepływać przez palce.
Pisałam, że kocham Alejo Carpentiera? Między innymi za to:
(...)wyznaczona nam została era Człowieka-Pszczoły, Człowieka-Zera, kiedy dusz nie sprzedaje się diabłu, lecz Księgowemu albo Dozorcy Galerników
Podróż do źródeł czasu, moja prywatna.
Tak jak teraz. Lato, poranek. Siedze w pościeli, piszę, wąsy zegara przede mną wskazują ósmą trzydzieści. Słońce za zielonym oknem sypialni, słońce na kołdrze. Czas jak bańka mydlana, rozciąga się tęczowo. Zaraz zjem śniadanie. Pójde po ogórki. Może będzie obiad na dwunastą, a może nie.
Skosić trawniki. Zerwać groszek.
Posłuchać Emily.
Zamknąć oczy, wpuścić oknem zapach ogrodu. Lilie św Józefa z wazonu tak pachną...
Czereśnia jest Stefanią Grodzieńską wśród drzew w ogrodzie. Dama. Po prostu. I z klasą.
Liście są suche, pachnące, papierowe w dotyku, jak zielone origami. owoce to poemat. Jednocześnie twarde i soczyste, słodkie, ciemne, burgundowe tym szczególnym odcieniem, na widok którego każdy z naturalistów zawyłby z zachwytu. Kora jedwabista wyżej, w dole zdobiona koralikami żywicy. I teraz Mały jak ja kiedyś ściąga te złociste bursztyny czereśniowe, dywagując o prehistorycznych morzach. I dostępności złóż bursztynu pod naszym domem ewentualnie ogrodem.
Nadeszła wiekopomna chwila i musimy zrywać czereśnie, kompoty już się robią, druga porcja czeka na przygotowanie. Szpaki i kwiczoły jak chytra banda subiektów lata wokoło, zachwalając towar. W gąszczu zielonego origami zrywamy i zrywamy. Uch. Mały wytropił mrówki na gałęzi i wita się z nimi pogodnie:
- Nic się nie bójcie, mrówki, ja jestem człowiekiem, który rozdeptał najmniej mrówek w życiu!
Jak nastanie spokojniejszy wieczór powrzucam więcej zdjęć, tymczasem biegnę do kompotów, celebrować czeresniowy dzień.
Jutro będzie dzień wiśniowy, coś czuję, bo trzy drzewa czekają. Albo ogórkowy, zaczynają się sypać...
Jakie cudowne nasze lato;)
Rano, przez muślinowe firanki wpada światło, bardzo łagodne, przefiltrowane zielenią. Niemal czuje się upał za oknem, o piątej rano już 26 Celsjusza. Zaczęła się kanikuła, zaczęły się czereśnie, spalona słońcem trawa i codzienne podlewanie ogrodu, wielogodzinne.
Ale o świcie jest jeszcze błogo, cicho, sennie, zamykam oczy i mam swoje katharsis.
Drugą od lewej lalkę przywiozłam dopiero co z Mińska. Dostała na imię Larysa:)
W kuchni brzęczy jakas uparta mucha, dostała się tu mimo firanek w drzwiach. Pieczemy gofry, zajadane z czereśniami. Pojawiły się też mrówki faraonki, które mają u nas swoją amnezyjną historię. Kiedyś mężowa mama nie mogła sobie przypomnieć ich nazwy i oznajmiła nam, że w kuchni po podłodze chodzą napoleonki.
A dzisiaj ja zapytałam Miłego z namysłem:
- Jak mama nazywała te małe mrówki? Stalinki?
Elf obronil pracę magisterską i świętujemy pierwszego magistra wśród dzieci.
Średni dostał się do wymarzonego liceum, profil mat-inf.
Nie wiem, czy czujecie ten miły chłód domu, patrząc na zdjęcia i ten żar za oknem - zdjęcia w kuchni robiłam przy 36 na termometrze za szybą...
- Mamo - oznajmił poważnie Mały, wracając znad zalewu, gdzie się kąpał z wujkiem i ciocią - Wymyśliłem nowy styl pływania. Leżę i nie ruszam się...
Tez bym chciała kolejne dni leżeć i nie ruszać się, ale trzeba zrywać wiśnie i czereśnie.