Mały ma w końcu trampolinę do skakania, na której nie może skakać.
Ale od początku.
Kurier z siódemki, niczym Hermes o poranku zjawił się nonszalancko hamując przed naszą niebieską bramką, dał mi coś do podpisania, pewnie cyrograf, nie czytałam, po czym równie nonszalancko zapytał, czy jest ktoś do wyniesienia paki. Owszem, był ktoś, ja i on. Wytaszczyliśmy ważącą z tonę skrzynię, w której była zamówiona trampolina ogrodowa, po czym zostałam sama ze skrzynią i entuzjastycznie skaczącym wokół mnie i skrzyni Małym. Trampolina, trampolina! Tak, ale w częściach. To złóż, mamo! Hm, nie umiem... chyba. Zadzwonię do pana Marka. Pan Marek umie wszystko. Pan Marek odbiera i mówi, że może dopiero wieczorem, bo go nie ma. Małemu juz łzy świeca w oczach, z powątpiewaniem otwieram więc sama skrzynię, pomna na Winnetou i wszystkich bohaterów. Dasz radę, mamo, zagrzewa mnie Mały. Wyciągam milion części trampoliny, układam na trawie, patrzą na nas króliki, z nadzieją, że ta wielka paka to cos do jedzenia. Zaczynam składać rury, czytając instrukcję w dialekcie mandżurskim albo baskijskim, nie pojmuje nic, obrazki odbite marnie na ksero. Do internetu, klik klik, montaz trampoliny, symbole, instrukcja. Patrzę na obrazki, nie mogę wynieść komputera na dwór, więc zaczyna się latanie: trochę poskładam, do domu, popatrzeć na obrazki, znów troche poskładać, które to nogi, te duże, te małe, jak wcisnąć rurę w rurę...
Udaje się. Zaczynam naciąganie sprężyn. Połowę się udało, druga nie daje się. Mokra jestem jak mysz, dzwonię do pana Marka. Halo, próbuję naciągać spręzyny, jest na to jakis myk? Będe wieczorem, mówi pan Marek, zobaczę. Łzy w oczach Małego, jestem nieodporna, klik klik, do netu, jest, musi być klucz do naciągania sprężyn, szukam w pudle, znajduję coś dziwnego, jakby literę T z ogonkiem, naciągam sprężynę, zapierając się nogą o stelaż, myśląc o Winnetou, zagrzewana okrzykami Małego: dasz radę, mamo!
Potem montaz rurek, siatki i trampolina jest. Siedzę na tarasie, serce mi wali, pot się leje, a Mały skacze na trampolinie. Nadciąga chmura, włócząc granatowym brzuchem, też ciekawa tych skoków, uciekamy z Małym, a chmura skacze po naszej nowej trampolinie milionami kropel deszczu, Mały ryczy, patrząc z okna, że nie moze... Będziesz mógł, jak wyschnie, pocieszam, teraz mokra, ślisko... ale ja chcę! Poślizgniesz się. To nic, ja chcę...
... nie posłuchał. Wywinął na mokrej trampolinie takiego kozła, że przyszedł z płaczem, mówiąc, że bolą go plecy. Masowałam, leżał, odpoczywał, płakał, a teraz drugi dzień i nie za bardzo może skakać. Za to skaczą wszystkie dzieci z okolicy plus dwóch nastolatków, a Mały lezy na leżaku obok, obserwuje ich i roni krokodyle łzy.
Dzisiaj rano czytałam Hildegardę z Bingen i zrywałam szałwię na herbatę. Wczoraj była siostra i z zainteresowaniem obejrzała króliki, zgłaszając akces na pasztet jesienią. Kroliki słuchały, żując kapuściane liście, słońce zachodziło, szałwia pachniała, a trampolina na tle złocistego nieba żeglowała dumnie ku nowym dniom.
Dzisiaj rano Mały wstal i poszedł skakać, po czym wrócił ze szlochem, że nadal plecki bolą. Wzięłam go, przytuliłam i poszliśmy skakać razem, przypominało to taniec dwóch misiów, objętych ramionami, powolutku, powolutku...
- Będzie dobrze, plecki odpoczną, dasz radę jeszcze skakać, trampolina nigdzie nie pójdzie. Pogrzejesz sie na słonku. Dobrze jest? Nie boli?
- Nie boli - chlipał.
Króliki dostały marchew i gałązki brzozowe. Mam nadzieję, że nie zrozumiały rozmowy o pasztetach.