30 czerwca 2014

Sylwania, świetliki i strumienie.



Jesteśmy chwilowo w Pennsylvanii, ale dla mnie to jest i zostanie Sylwania, Leśna Kraina. Prastara puszcza, otchłanie ciemnych borów, w których po raz pierwszy zobaczyłam świetliki, tajemniczy ludek nocy. Jakie świerki o łapach ciemnych, wiszących nad ścieżkami, jakie sosny i buki o srebrnych pniach, jakie dęby... dywany mchu, zielone, aksamitne, cudowne. Miliony komarów też, dla równowagi, zapach wilgotny, ciężki, bo jeziora ogromne w tych lasach, woda napełnia puszcze jak gąbka. Wczoraj deszcz wieczorem, rzęsisty, mocny. Dzisiaj rano słońce, fotografuję plamy światła w lesie, na pniach, na gałęziach, na arabeskach paproci. Jutro będziemy może nad jeziorem Erie.


Przyjaciele zaprowadzili nas nad strumień, rzeczkę tak dziwną, że brak mi tchu - same kamienie, ale nie takie zwykłe kamienie- stąpamy po odciskach muszli, precyzyjnie wyrzeźbionych w skale. Mały i Średni natargali do pokoju kawałki tych skał, z desperackim pragnieniem zabrania do Polski, ale jak? To waży kilogramy... a tak cudne, muszelki prehistoryczne, idealne, wymyte źródlaną wodą, skamieniałe w dzieło sztuki, którego dotykała ręka samego Stwórcy.


Na pytanie, jak się rzeczka nazywa, oznajmiono nam z uśmiechem, że po prostu creek, strumień. Mały brodził z rozkoszą, ślizgał się i chlapał, rzucał kaczki, wspinał na pnie, mógł nie wychodzić by nigdy z tej zielonej gęstwy, gdzie wiatr waha się na splotach światła i zieleni, wodospadziki pluszczą jak harfy, a wysoko, w górze, przez draperie puszczańskiej selwy pobłyskuje słońce jak wielki świetlik.



Nie udało mi się jeszcze sfotografować tańca świetlików wieczorem, ale pracuję nad tym:)




27 czerwca 2014

Hip hip, hurra, matura!

Dzisiaj były wyniki matur - Duży zdał maturę, poszło mu bardzo ładnie:) Piątka z polskiego, angielski na sześć, a matematyka całkiem dobrze, na 48%. Rodzina się cieszy, raduje i weseli.

Hip hip, hurra, maturra!



26 czerwca 2014

Baklava, falafel i kanadyjski deszcz

Ponieważ pada deszcz, bardzo onirycznie i wytrwale, zamieniając uliczkę za oknem w szepczącą symfonię z plumkającą harfą kropel w tle, napiszę wam o baklavie i falafelu (falafelach?)
Baklavę odkryłam dzisiaj i bardzo pasuje do deszczu, to ciasteczka niezwykle słodkie, klejące i przepyszne, które nabyliśmy drogą kupna w sklepie o swojskiej nazwie Adonis.


Cyprydo!  Piękny Adonis umiera!
Bijcie się w piersi dziewczęta
i rozerwijcie szaty!

 Listkowe warstwy ciasta poprzekładane orzeszkową masą, z akcentem  pistacji i sezamu, z syropem miodowym. To zabawne ciasto nazywa się tu filo, masa jest pyszna, potwornie chyba kaloryczna i naprawdę, podjadać baklavę, popijać kawą z mlekiem i patrzeć na deszcz, robiący ze zwykłej ulicy balet i deszczową baśń, to coś niesamowicie przyjemnego.
Falafel to smażone kuleczki z pikantnie przyprawionej ciecierzycy, poezja.
Deszcz doszedł do wniosku, że ma swoją chwilę chwały i do baletu kropel dołączył werble, a nawet rynnowe fanfary,  woda spływa na sztywne, zielone liście host, wodą wypełnia się żeliwna fontanna u sąsiada Słowaka, a mokre klony zarzucają czuprynami jak rasowi rockmeni, gdy deszczowe preludium zmienia się nagle w Riders on the storm. Deszcz jest szamańskim terapeutą, zmusza ludzi do zrzucania masek pozorów, gorsetów konwenasów; przyglądałam się, jak ulicą wędrują nagle wolni, swobodnie zmoknięci ludzie, chlapiąc po kałużach jak Gene Kelly w "Deszczowej piosence". Puszysta dziewuszka o karnacji kawy udekorowała afroczuprynę żółtą reklamówką, a dziarski staruszek wędrował w samej koszuli i słowo honoru, niemal wymachiwał laską. 
Teraz deszcz pędzi w dół ulicy, podjadam ostatnie baklavowe ciasteczko i dopijam kawę, uśmiechając się nie wiadomo do kogo. Może do myśli, że deszcz wszędzie jest taki sam, a w jego szeleście tańczą metafory subtelniejsze niż te najlepsze, które uda mi się wymyślić? Uśmiecham się też do kropel deszczu, orzechów i dziewczyny z Adonisa, która podziękowała mi po angielsku, że pomogliśmy jej pakować zakupy w reklamówki.
Za dwa dni mamy być nad jeziorem Erie.
Odezwę się, gdy wrócę:)

 
Obrazek baklavy stąd



25 czerwca 2014

Frontowe wejścia



Pomieszkujemy przy spokojnej, zadrzewionej uliczce, gdzie domki wypływają ku asfaltowej wstążce drogi maleńkimi, zadbanymi trawnikami, nieoddzielone od siebie żadnymi ogrodzeniami czy płotkami, a poranne słońce odbija się w szybach frontowych wejść.
Każde z tych drzwi wydają się mówić: jesteśmy ładne, lśniące, uroczo mieszczańskie, niektóre mają kołatki, jedną widziałam nawet w kształcie lwiej głowy. Gdzieniegdzie błyśnie witrażowa, dostojna szybka, wiktoriański łuk, smukłe okienko, tu czy tam wspina się dzikie wino, wystrzyżone jęzorki trawników czy krzaczki róż dyskretnie dopowiadają refren o miłym zaciszu. 
I wędrując tą cichą, przyjemną uliczką nagle zatęskniłam za baldachami podagrycznika, za kępami koniczyn, niewystrzyżoną łączką, brzozami, ugorkiem z sosnami. Zamykam oczy i czuję się jak w sklepie, gdzie ustawiono dekoracje. Brak mi rozgardiaszu naszej wsi, biegającego po podwórkach psa sąsiadów, starej huśtawki, sterty drewna, choć wszędzie widać  dbałość i swoisty urok.
- Jakie ładne te ceglane i kamienne domki - mówię do wiozącego mnie Daniela.
- To tylko fasady, szkielet jest drewniany, popatrz, właśnie budują jeden z nowych, przyjrzyj się, jak to wygląda.
Rzeczywiście, konstrukcja jest lekka, od zewnątrz domki okładane są dowolną elewacją; cieniutka warstewka cegieł, siding, sztuczny kamień, cokolwiek. Przy starych drzewach, ocieniających te drobinki, jak wiktoriańskie domki dla lalek, budyneczki wydają się nierealne, razem z cieniem klonów na wieżyczkach, balkonikach, z szarymi wiewiórkami, flagami i wystrzyżonymi kilkoma tujkami czy jałowcami. Czasem na tarasie siedzi hinduska rodzinka, czasem mignie starsza pani z koneweczką, na podjazdach samochody, wiewiórka przeharcowuje niemal pod naszymi kołami, dzieci wracają ze szkoły, ciemnoskóre, śmiejące się. Potem cisza.
- Jedno, dwa pokolenie, tyle wytrzymają.
Patrzę na frontowe wejścia, na słońce w szybkach. Żeby obejrzeć piękny krzak piwonii wchodzę z Małym  na trawnik jednego z domków, przy którym Daniel parkuje. Za chwilę mamy telefon.
- Dżoana dzwoni i pyta, co to za kobieta z dzieckiem chodzi po jej backyardzie - śmieje się Daniel.
Szara wiewiórka swobodnie przeskakuje po drucie, potem wspina się na drewniany słup, Mały pokrzykując:
- Jaka słodka! - próbuje ją złapać. Puszyste zwierzątko  zmyka na klon i już jej nie ma.
Myślę o starych domkach w Kalinowie, o piwoniach, jaśminach i pokrzywionych sadach, gdzie żółciutkie antonówki spadają w nieskoszoną trawę i każdy może tam wejść, by je nazbierać. I o słowach Miłosza:

"Zakorzenienie jest zapewne stałą potrzebą natury ludzkiej. Może łączy się to z prawami ludzkiego organizmu, a ściślej z prawami rytmu. To, co znane i swojskie, pozwala utrzymać ten sam rytm wewnętrzny, o którym mało wiemy, co nie znaczy, że nie istnieje..."

24 czerwca 2014

Gęsia Zatoka i farma truskawek

Samolotowy lot Mały zniósł całkiem dobrze, mieliśmy miejsca w 29 rzędzie, te prawie 9 godzin lotu minęło znośnie. Miejsce przy oknie zajmował chłopak o anielskim usposobieniu, bo wytrzymał przez wszystkie godziny Małego, który pchał mu się ciągle do okienka, pakował na oparcie, podziwiał piętrzące się, fantasmagoryjne chmury, mlecznoszafirowe morze, wszelkie widoki nieziemskie, pierwszy raz w życiu oglądane. W ogóle Mały zaaklimatyzował się najszybciej, już pierwszego dnia bawił się na placu zabaw z tutejszymi dziećmi. Latał w samolocie na tył do stewardess i dopominał się batoników, a celnikowi przybił piątkę na lotnisku, po przejściu przez bramkę.
W czasie lotu poza filmami w ilości hurtowej najbardziej podobała mu się aktualizowana mapa, pokazująca pozycję samolotu, z lubością odczytywał nazwy nieznanych miast, mórz i zatok. Mnie z kolei spodobała się Goose Bay, bo brzmi tak miło, a gęsi tu mnóstwo, łażą po mieście i już rok temu Miły mi pokazywał na filmie  stadko pasące się na skrzyżowaniu dróg, na trawniczku.

Miasto jest olbrzymie. Przestawić umysł na większe rozmiary, na obce języki, obce twarze, wszelkie rasy, to trudne. Czuje się ten oddech z piersi olbrzyma, gorący, gargantuiczny; gdy wylatywaliśmy, było 13 stopni, tu na miejscu, lądując, dwadzieścia pięć i wielka wilgotność powietrza. Parno. Duszno. Gdy czekaliśmy na samochód, głosy omywały mnie jak wielosetosobowy chór, niezwykła pentatonika, z akcentami trąbiących samochodów, buczeniem lądujących samolotów, nieustannie, jakbyśmy byli w brzuchu Lewiatana.


 Rozglądam się, choć mi mówią, że nie wypada. Człowiek w turbanie na motorze, turban biały, motor biały, ciemne, palące oczy jak z powieści Pamuka. Muzułmanki okryte do ziemi. Grupa czarnoskórych, jedna, druga, trąbią taksówki, ciężarówki zabawne, jak radzieckie ziły, z długimi nosami, miasto dyszy nad nami, zagarnia, oszołamia. Tylko zieleń drzew daje wytchnienie oczom.

Po dziwnej nocy, gdy budzę się o tutejszej czwartej rano, ale u nas dziesiąta, dzień łaskawy dla zmęczonego ciała i umysłu, jedziemy za miasto, na farmę truskawek.


Nagle cisza, gdy wyjeżdża się w krajobraz łąk, pól, podobnych jak w Kalinowie, a tak innych. Niskie domki, bez płotów, trawniki, spadające w dół, ktoś jedzie wielką kosiarką, wystrzyżone alejki, flagi kanadyjskie na balkonach, bezkres nieba, leniwe obłoki. Farma nazywa się Andrews Scenic Acres i uśmiecham się na widok pojazdu, którym pojedziemy: traktor z przyczepą, wyładowaną kostkami słomy i tabunem dzieciaków. The Berry Bus. Nasz kierowca nazywa się Ben, Mały wtapia się w wielojęzyczną gromadkę, wszystkie dzieciaki w takich samych koszulkach, jedziemy na zbieranie truskawek. Co nazbieramy, to nasze, a najeść się też można do syta.


Pysznie smakują truskawki z waflami z klonowym syropem, jest też plac zabaw, gdzie dzieci mogą się ubrudzić niemiłosiernie i wybawić do woli, są kozy do karmienia, króliki, lody, malutka winiarnia, budki, w których mieszkają Meksykanie, pracujący na farmie. Krzaki borówek, malin, truskawek ciągną się po horyzont, ludzi niewiele, spacerują sobie, zbierają truskawki, matki z dziećmi, całe rodziny, jedni w szortach, inni okryci do ziemi, barwne, wesołe towarzystwo. Spotykamy sympatyczną Polkę, targającą cztery koszyczki, mówi nam, że nieopodal jest farma z pysznymi ciastami, 10 minut dalej, musimy spróbować!
Ale to może jutro, dzisiaj wracamy jeszcze do miasta z przelotną wizytą w jakimś olbrzymim centrum handlowym; surrealistyczne wrażenie,  wszystkie sprzedawczynie uśmiechają się do nas, gdy wchodzimy, how are you, hi girl!, wciskają nam jakieś kupony, nic nie chcę, tylko wyjść na dwór, z tego klimatyzowanego piekiełka, w końcu wychodzę tam,  gdzie Mały tarza się z innymi dzieciakami po sztucznej trawie, na spodenkach ma plamy z truskawek, jest szczęśliwy.
Niebo błękitne, widzę kołujące nad jeziorem mewy, gdy wracamy.
Palce pachną truskawkami, jutro na obiad będą pierogi.
Jak w domu...


17 czerwca 2014

Śladami Lucy Maud Montgomery



Od niedzieli będę tęsknić za Kalinowem, a zarazem już cieszę się na myśl o podróży. Bowiem wakacje Kalina z rodziną zamierza spędzić w kraju Lucy Montgomery, zobaczyć na własne stęsknione oczy jezioro Muskoka, gdzie Edward Redfern  miał swoją tajemniczą wyspę, a Joanna Błękitny Zamek.  Kto wie, może i uda się odwiedzić Wyspę Księcia Edwarda i krainę Ani Shirley? Marzenia się spełniają...
 Postaram się pisać, choć pewnie mniej regularnie, oglądać wszystko oczyma swoimi i całej reszty, bo będziemy tam całą rodzinką. Przydrożne zioła, swojski ogród, zagajniczki sosnowe, wszystko poczeka na nas aż do września. Zacznie się podróż czarów. Do zobaczenia:)

"Każdy chyba ma swój Błękitny Zamek - tylko każdy nazywa go inaczej"  

— Błękitny zamek  

14 czerwca 2014

Przydrożni.



Droga wiedzie w dal i w dal, zakręca w spirale miedzianego piasku, jak bransolety, inkrustowane klejnotami wszystkich barw, od szmaragdów traw po topazy łąkowych strumieni. Zwykła droga, nazywana tutaj Wietnamem, którą idę do mamy, zawijając na nieco zziębłe palce niewidzialne  nici wiatru. Idę i fotografuję, rozmyślając o małych, dzielnych nomadach, roślinnych wędrowcach, obieżyświatach polnych, którzy właśnie teraz podejmują czerwcowe pielgrzymki.



Przytulia. Słodko pachnąca, jak wanilia, zmieszana z zielenią i zmierzchem. Przytuliowy kobierzec rozpościera się pod stopami traw i jest to znak, że ostatnie szepty wiosny ucichły, a z dzwonkami, tamburynem i cygańskim taborem nadciąga Ona, Pani Lato.


Maleńcy, szafirowi rycerze ostróżeczek, dzielny wilczomlecz, makowe panny, rumiankowa drużyna, żółta komonica, którą nazywałam jako dziecko Panem Jajeczniczką...



Droga snuje się w dal, a oni wędrują, w zielonej pielgrzymce, przez łąkowe sanktuaria: wesołe wiesiołki, pajęcze pajęcznice, blade krwawniki, nieulękły czarcikęs łąkowy, bojaźliwa wyka, pięciorniki,  biała lepnica, zapylana przez ćmy...





Mały ludek, przyziemny, nie roszczący sobie pretensji do bukietów, fanfar, arystokratycznego rodowodu. Przydrożni obieżyświaci spod znaku błękitnego podróżniczka. Moi drodzy, serdeczni, znajomi od dziecka.
Orszak lata, wędrowne ciury, ciągnące za królewskim splendorem.
Czym byłoby Lato bez nich?