Jesteśmy chwilowo w Pennsylvanii, ale dla mnie to jest i zostanie Sylwania, Leśna Kraina. Prastara puszcza, otchłanie ciemnych borów, w których po raz pierwszy zobaczyłam świetliki, tajemniczy ludek nocy. Jakie świerki o łapach ciemnych, wiszących nad ścieżkami, jakie sosny i buki o srebrnych pniach, jakie dęby... dywany mchu, zielone, aksamitne, cudowne. Miliony komarów też, dla równowagi, zapach wilgotny, ciężki, bo jeziora ogromne w tych lasach, woda napełnia puszcze jak gąbka. Wczoraj deszcz wieczorem, rzęsisty, mocny. Dzisiaj rano słońce, fotografuję plamy światła w lesie, na pniach, na gałęziach, na arabeskach paproci. Jutro będziemy może nad jeziorem Erie.
Przyjaciele zaprowadzili nas nad strumień, rzeczkę tak dziwną, że brak mi tchu - same kamienie, ale nie takie zwykłe kamienie- stąpamy po odciskach muszli, precyzyjnie wyrzeźbionych w skale. Mały i Średni natargali do pokoju kawałki tych skał, z desperackim pragnieniem zabrania do Polski, ale jak? To waży kilogramy... a tak cudne, muszelki prehistoryczne, idealne, wymyte źródlaną wodą, skamieniałe w dzieło sztuki, którego dotykała ręka samego Stwórcy.
Na pytanie, jak się rzeczka nazywa, oznajmiono nam z uśmiechem, że po prostu creek, strumień. Mały brodził z rozkoszą, ślizgał się i chlapał, rzucał kaczki, wspinał na pnie, mógł nie wychodzić by nigdy z tej zielonej gęstwy, gdzie wiatr waha się na splotach światła i zieleni, wodospadziki pluszczą jak harfy, a wysoko, w górze, przez draperie puszczańskiej selwy pobłyskuje słońce jak wielki świetlik.