Pojechaliśmy subwayem do toronckiego chinatown. Mały pierwszy raz w życiu jechał metrem; podróż fascynująca i niezapomniana także i dla mnie. Kogo myśmy tam nie widzieli... Indianin o budowie Goliata, z długimi włosami i naszyjnikiem z kłów na piersi, razem z nim puszysta dama w pomarańczowych spodniach i wieńcu hawajskim na szyi. Otworzyli sobie duże piwo i spędzali wesoło czas, nie zwracając uwagi na pasażerów. Ciemnoskóra lady z włosami ufarbowanymi na kolor jajecznicy. Pan w butach owiniętych taśmą. Drugie wcielenie Jake'a Gylenhaalla. On i ona w ćwiekach, tatuażach, gotyckich strojach, z kolczykami w ustach. Całe mnóstwo panów w wygniecionych koszulach i z laptopami, oraz z udręczonym wyrazem oczu ludzi wracających z pracy. Taki wygnieciony, cichy i skośnooki dżentelmen usiadł koło nas - Mały siedział mi na kolanach i ponieważ Średni go łaskotał, rzucał się jak wesoła ryba, chichocząc na cały wagon metra. Ponieważ z drugiej strony ugniatała mnie dorodna Afroamerykanka, dyskretnie napominam
swoich chłopaków:
- Przestańcie się łaskotać, bo ciągle wpadam na tego pana obok i go przyduszam, a on chyba wcale nie ma na to ochoty!
- A skąd wiesz? - zapytał rezolutnie Mały, przekonany, że cały świat podziela jego entuzjazm.
No ale, dotarliśmy, naszą przewodniczką po chinatown była siostra Miłego, Dorcia, która mieszkała w Toronto parę lat i tu skończyła studia. Wrażenia... intensywne. Tym bardziej, ze trwały roboty drogowe i nieustannie waliły pneumatyczne młoty. Kolory; krzykliwe, jaskrawe, wszędzie. Kalejdoskop zapachów. Napisy we wszystkich możliwych językach, wieża Babel doprawdy, proszę, znaleźliśmy nawet: PARASOL.
Rowery. Mnóstwo rowerów. Od razu mi się Katie Melua przypomniała i milion bicyklów.
Riksze...
Tłok na ulicach, na chodnikach, nieustanny ruch, perpetuum mobile miasta... rzadkie chwile oddechu, gdy auta staną na światłach...
Tłok na ulicach, na chodnikach, nieustanny ruch, perpetuum mobile miasta... rzadkie chwile oddechu, gdy auta staną na światłach...
Sklepiki z jedzeniem, wychodzące na i tak zagracony chodnik - wszystkie sklepy wylewały z siebie towary na zewnątrz, pączkowały skrzynkami, pudłami i półkami, krzyczały stosami kukurydzy, rogatych owocostworów, różowymi klapkami, natrętnymi propozycjami masażu, malowania paznokci, tatuaży, naprawy butów.
Robiłam zdjęcia, ale nie potrafię chyba uchwycić na nich tego kolorowego szaleństwa, przysypanego pyłem z rozbijanego asfaltu, w rytmicznym huku pneumatycznych młotów. Były też chińskie smoki na słupach, nie mogłam sfotografować, bo pod słońce - gorące, obojętnie prażące te ciasne uliczki.
A to już Fashion Discrit.
Budynek telewizji, z samochodem, wystającym ze ściany.
Jedzeniobusy.
A jak chińska dzielnica, to jeszcze chińska restauracja. Nazywa się Mandarin, płaci się 24 dolary za wejście i można jeść do woli, co się zechce, z udekorowanych jaskrawo stołów, nad którymi powiewają kolorowe flagi.
Mały pożarł cztery różowe waty cukrowe...
Powinien rozboleć go brzuch. Ale nic mu nie było. I jeszcze karmił wesoło gołębie, co widać na załączonym obrazku:)
Zdjęcia dla odmiany robiłam ja, nie Duży, dlatego jakość nie powala, ale starałam się:)