Jestem jak królik z Alicji nie zdążony ze wszystkim. Jestem już spóźniona, spóźniona! Lipy zakwitają, a ja jeszcze nie nazbierałam jaśminu. Dzikie róże kwitną, a ja jeszcze nie mam płatków na cukier. Nie byłam na każdej łące, nie zbierałam poziomek, nie mam syropu ze stokrotek. Czas przyśpieszył, wiosna skurczyła się, znikła pod spódnicą lata, a ja stoję z zegarkiem w reku i tylko patrzę bezradnie.
Co z tego, że wstaję o szóstej, podlewam ogród, obchodzę i inwentaryzuję, co nowego rozkwitło - dzisiaj maki od Maszki! - skoro nie nadążam z cieszeniem się i celebracją wszystkiego. Bo wszystkiego jest za dużo, za szybko znika. Musiałabym nie pracować, śledzić przyrodę całą dobę, a i to za mało. A jeszcze dom. I szkoła! Za trzy tygodnie rada, za dwa trzeba wystawić oceny! A pomidory kwitną i trzeba uszczykiwać. I ściąć rabarbar. I robić dżemy z truskawek. Jaka radość i zgroza zarazem. Chciałabym mieć wszystko, zachłannie, przeżyć całą wiosnę, całe lato, do ostatniego okruszka. I mieć czas na hamak, ognisko, wędrówki po lesie za poziomkami, robienie zdjęć dzikim bzom, zbieranie ziół na pierwsze bukiety. Sama się z siebie śmieję, taka jestem w tym zabawna, jak dziecko, próbujące objąć bukiet baloników. Ciągle mi się wymykają!
Ale próbuję. Rozciągam dobę do granic możliwości, z radością tupiąc bosymi nogami po trawie. Patrzcie, czarne bzy kwitną:) Patrzcie, maki, cały balet Degasa, całe cygańskie spódniczki świata!
Sabina nawiedza nas codziennie, dzisiaj zdybałam ją, jak zasuwała przez drogę, udając niewiniątko.
Piwonie jeszcze. Róże, coraz więcej.
Karuzela dni kręci w głowie, rozpryskując malutkie szczęścia wokoło.
Dawno nie pamiętam tak intensywnej i szybkiej wiosny, naprawdę.