16 sierpnia 2013

Drzewa, których nie ma






Urodziłam się w pożydowskim domu, chatce raczej, przed którą rosła stara jabłoń. To pierwsze drzewo, którego już nie ma. Nie ma też starej chatki, niewiele zostało ich poza centrum miasteczka, gdzie pożydowska zabudowa trzyma się jeszcze dzielnie, co najwyżej przykryta nową blachą lub obita szalówką. Właziłam na tę jabłoń namiętnie, w sierpniu spadało z niej deszczem złocistych papierówek, nawet chodnik w nich tonął, bo gałęzie sięgały daleko za ogrodzenie. Wiosną pień bielono do połowy, co kojarzyło mi się z dziewczynkami w podkolanówkach i z pochodami pierwszomajowymi. Lubiłam pochody, bo wtedy pan Drystun otwierał budkę z lodami i sprzedawał gałkę w waflu.

Drugie drzewo, którego już nie ma, rosło u moich teściów. Też jabłoń, mówiono na nią "piepieńka". Owoce były złociste, bardzo kruche, soczyste, nadzwyczaj smaczne. Może to była jabłoń landsberska, glogierówka, zwana Pepinką Litewską,  a może kronselska, a może Pepina Linneusza? Nie wiem, byłam za młoda, by to wtedy rozpoznać, a teraz, wydobywając z pamięci smak, zapach, aromat miąższu, chrupiącego pod zębami, lekko piegowatej skórki - teraz bezradnie stoję w zapomnianym sadzie. Tamte jabłonie odeszły, tak samo jak kantówki, kosztele, kalwille, renety, sztarkingi, czy Cesarz Aleksander o czerwonej skórce, tak wyborny we wrześniu, gdy mgły szeptały wieczorami o nadchodzącej nieuchronnie zimie...

Trzecie drzewo, którego już nie ma, to stara lipa przy domu moich dziadków, tym magicznym domu, który opisuję we "Wnuczce czarownicy". Runęła którejś burzy, z całym splendorem pszczelego królestwa, z imperialnym zapachem miodów lipcowych,  brzękiem, milionem liści, pniem, którego dziecinne rączki nie objęłyby, z całą moją dziecinną rozpaczą...
Każde drzewo odchodziło tak, jak odchodził przyjaciel. Topole za garażami.  Wiśnie. Brakuje mi ich nadal, gdy widzę te puste miejsca. Może dlatego namiętnie sadzimy z mężem drzewa, nasza posesja jest jednym wielkim lasoogrodem, nad czym ubolewają sąsiedzi - "tujów by nasadzili, a nie taki gąszcz robią."

A ja jak tylko zobaczę kolejne drzewko do posadzenia, to oczy mi się śmieją. Kiedyś urosną, będą wielkie i stare, a nasze dzieci i wnuki będą spacerować pod nimi i zadzierać głowę, by widzieć błękit nieba przez wiekuistą zieleń.


4 komentarze:

  1. Mi też jest szkoda każdego drzewa. Jedna z lip przy naszym domu dostała w zeszłym roku " z pioruna ", rozpękła się biedaczka. Mam zgodę na wycinkę, ale żal, żal. Przycięta jeszcze stoi...
    Pozdrawiam serdecznie
    Asia

    OdpowiedzUsuń
  2. Lipy i jabłonie jakoś wspominam wyjątkowo czule, może dlatego, że to takie "udomowione" drzewa, blisko nas. Zakreślają granicę swojskości, przynajmniej u mnie. Dalej, na samej krawędzi tej granicy stoją brzozy, modrzewie i swierki - a jeszcze dalej sosnowe lasy, topolowe jęczydusze, wierzbowe łęgi. Tak, każdego drzewa żal, Asiu. Mają dusze. Odpozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Sadź Droga Kalino, sadź! ja też sadzę, o ile pozwala areał, i nadaję imiona...mam np. 2 Motyle Kwiaty, 1 Oleńkę, 1 Józefówkę, 4 Płaczki, jednego Jacka i jedną Tereskę...a jak kiedyś doczekam się wnuków i nadal będę mieszkać w tym magicznym miejscu, to wszystko Im przekażę
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Moja babcia była Józefa, lubię to imię:) Dziadziuś mówił do niej - Józiu.
    Tez pozdrawiam, Mamusiu, znad rondla z kompotami z mirabelek :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawisz ślad :)