Jagodzianek mi się zachciało. Takich z kruszonką, jeszcze ciepłych, z blachy. Ale jagód nie miałam, nasze jagodowe babcie z okolicy jakoś w tym roku nie przynosiły do domu, a młodym się zbierać nie chce - no to chcąc nie chcąc, wybrałam się na jagody sama. Moje ulubione jagodowe miejsce jest kilka kilometrów od Kalinowa, więc rower. Czterdzieści na słońcu. Cudowna, rozprażona, pachnąca sianem kanikuła. A nas zakręcie, koło lotniska, złapał mnie zapach dzikich róż.
Nikt nie napisał o dzikiej róży piękniej, niż Gałczyński. Stała się synonimem... sama nie wiem czego. Wolności? Tajemnicy, jak Pani z Jeziora, innego życia, herbu Włóczykij, stanu ducha, gdy świat staje się tęsknotą i marzeniem?
Dzika dusza lata.
Dzika róża.
Za Dzikiej Róży zapachem idź
na zawsze upojony wśród dróg —
będzie cię wiódł jak czarodziejski flet
i będziesz szedł, i będziesz szedł,
aż zobaczysz furtkę i próg.
Na błękicie szybowce i bociany, w zgodzie. I obłoki. Ścieżka prowadzi przez zboża, a w zbożu mak - leśmianowski, zawsze całuję mak, mijając, bo kto całował mak w zbożu, nie zazna niedoli:)
Krzyż przydrożny, otulony kocankami, dziurawcem i schnącą trawą. Lubię nasze podlaskie krzyże, z tymi akcentami jaskrawych błękitów, wstążkami i sztucznymi kwiatami. ktoś ich zawsze dogląda, ktoś zmienia wypłowiałe wstążki. Pachnie siano, szosa spokojnie snuje się pod kołami, szumią olchy. W głowie śpiewa mi się Dzika róża.
Wjeżdżam w małą wioseczkę, kilka domów, może ze dwa to lokalni, reszta - domki przerobione na letniskowe, wygolone trawniki, przyjezdni w hamakach, odmalowane, nawet pieczołowicie, z odrestaurowanymi okiennicami, ładne samochody i tuje w szpalerze. Ale ja zaglądam do okien tych stareńkich, tych z jabłonkami parchatymi i studnią, z kundelkiem, zjedzonym przez porosty płotem i kurkami na schnącym, wiejskim trawniku. Kocham.
Dla Dzikiej Róży najcięższe znieś
i dla niej nawiewaj modre sny.
Jeszcze trochę. Jeszcze parę zbóż.
I te olchy. Widzisz. I już —
będzie: wieczór, gwiazdy i łzy.
A za wioską już las. I znowu Gałczyński - nie ma lasu bez Gałczyńskiego. Po lewej las iglasty, męska tragedia, po prawej liściasty, kobiecy buduar. A potem mieszają się, w jeden cudowny wiersz, w zapachy żywicy, traw, gorącej ściółki i ziół.
Kiedym przez las sosnowy szedł,
pojąłem, że w nim jest coś z męskiej tragedii.
A kiedym w las liściasty wszedł,
to jakbym słyszał śmiech i flet,
jakbym wstąpił do pokoju kobiety.
(...) i gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie,
czy ma lat pięćdziesiąt, czy dziewięć,
patrzy w las jak w śmieszny rysunek
i przeciera oślepłe oczy,
dzwonek leśny poznaje, ćmę płoszy
i na serce kładzie mech jak opatrunek.
I są, one, jagody! ( I komary też są...)
Pamiętam taką książeczkę z dzieciństwa, z cudownymi ilustracjami - "Na jagody". Kto nie pamięta panien Borówczanek? I te obrazki, jadłoby się je jak jagody. Więc czułam się jak w tej ksiażeczce. Bór zielony. Jagody. Ja. Jagodzianki w głowie i marzeniach... trudno, wytrzymam komary.
Nie nazbierałam dużo. Niepełną krobkę. Ale na jagodzianki starczyło.
I kocanek narwałam, będzie wianek lipcowy.
I już. One. Jagodzianki lipcowe.
(Przepis stąd)