Kilka chwil, łagodnych, ciepłych, bardzo spokojnych, zanim słońce schowa się za kędzierzawe czupryny drzew.
Ziemia oddycha, świerszcze grają jak największe solo skrzypcowe świata.
Jeszcze nie zrywam mietlic, czarcikęsów i innego drobiazgu - nie zaczęłam jeszcze suszyć zbiorów, wędruję bezinteresownie, glaszcząc zioła ręką, mierzwiąc trawom czupryny.
Nigdzie mi się nie śpieszy.
Nic mi się nie chce, poza tym wędrowaniem, słuchaniem świerszczy.
Ogród mi zarósł, trawnik udaje hipisa z zieloną grzywą, wszystko czeka, a ja sobie wędruję.
Muszę. Przez kilka dni chyba własnie tak - nic nie robić, nic wielkiego, nic ważnego.
Pozwolić sobie na oglądanie zachodu słońca i bose pięty. Szum rzeki, patrzenie na wodę, na szafir ważek, po prostu. Chciałabym się przytulić do świata, bardzo mi brakło tego ostatnio, za dużo było zakrzatania.
Chciałabym przytulić tę małą Kalinę w środku i powiedzieć jej, że tak, może zjeść czereśnie z gałęzi, pochodzić w kapeluszu i w niebieskiej sukience. Odpocznij. Należy ci się.
Więc przytulam.
I odpoczywam.
Zmierzcha czerwcowo.
Myślę, że nieśpieszne godziny są najcenniejszymi godzinami życia :)
OdpowiedzUsuńTak właśnie trzeba, odpocząć, pomimo że tyyyyle jest do zrobienia (zawsze jest)... Dziękuję za Twojego niespiesznego bloga
OdpowiedzUsuń