Lądujemy w Keflaviku. Wiem o nim tylko to, że mogą tu lądować promy kosmiczne NASA, gdyby z jakiegoś powodu nie udało im się wylądować w Stanach. Lotnisko zbudowała armia amerykańska podczas II wojny, jest niedaleko Reykjaviku i stąd musimy dostać się do Błękitnej Laguny, czyli Bláa Lónið. Język islandzki urzeka już w samolocie, podczas lotu - lecą z nami dwie skośnookie, inuickie dziewczyny, a poza tym chyba wszelkie narodowości świata. Jowialni Amerykanie, jakiś chudy Austriak, słyszę za głową język niemiecki, z przodu te islandzkie, przedziwne słowa, mowa Bjork, mowa sarodawnych sag, niezmieniona praktycznie od XIII wieku. Jakby Islandczyk się uparł, to by taką sagę spokojnie przeczytał i zrozumiał. Na przykład Eddę poetycką, czy Heimskringla. Ja, urzeczona, nie rozumiem nic i zastanawiam się, czy rzeczywiście okaże się na miejscu, że wszyscy tam znają angielski.
Okaże się, że znają.
W Keflaviku wynajmujemy samochód. Sama procedura jest przyjazna, dostajemy kluczyki do ręki, sami sobie mamy auto z parkingu zabrać, oddać kawałek dalej po wszystkim. Męczymy się z angielskim, a potem okaże się, przy oddawaniu, że w firmie wypożyczeniowej pracuje trzech Polaków... Polaka odkryjemy też w naleśnikarni, w cooltowej knajpce obok portu. Polką okaże się pracownica lotniska i dziewczyna w samolocie. Gdyby ktoś się wybierał na ziemię lodu i ognia, warto najpierw zagadywać po polsku - rodaków tam podobno 3%, co na populację lekko ponad trzystutysięczną to całkiem sporo.
Droga z Keflaviku na Błękitną Lagunę wygląda tak.
Ani krzaczka, ani drzewka - niedługo odkryję, jakim rarytasem są tu drzewa i poznam anegdotę o islandzkim lesie. Czarne pola lawy, pokryte jakimś zielonym mchem. Zapach siarkowych źródeł. Kłęby pary na horyzoncie. Niebieska woda - bardzo, bardzo niebieska. O temperaturze ponad czterdziestu stopni. Mamy nie otwierać szeroko drzwi od samochodu, bo wiatr je urwie, wpatrujemy się w księżycowy krajobraz i nie chce się wierzyć, że tu jesteśmy. Jeszcze cię tam nie było, załamała ręce Mama.
No więc jestem. Poopisuję wam partiami moje kilka dni na Islandii - zaczarujmy się razem.
W tej niebieskiej wodzie można siedzieć godzinami, dostaje się picie, nie wychodząc na zimno i wiatr, można robić maseczki z białego błota, wygrzewać się i lenić do woli.
Dokonawszy tego wszystkiego, wsiadamy w samochód i jedziemy do Reykjaviku.
O tym w części drugiej.
(...)Zauważywszy ląd, zbliżyli się doń od południa. Lecz ostry wiatr zacinał i fala ogromna o brzegi bijąc, nie pozwalała dobić do brzegu, przeto opłynęli ziemię wzdłuż wybrzeży piaskowych w kierunku zachodnim. A gdy pogoda uspokoiła się nieco i fale zelżały, dotarli do ujścia wielkiej rzeki. Skierowali łodzie w jej górę i przybili do wschodniego jej brzegu. Rzeka ta zwie się Thjorsa;
Fragment sagi Skalla-Grimssona w tłumaczeniu Jacka Godka pochodzi STĄD
Cudna wycieczka, ach poleżałabym w tej niebieskiej wodzie !
OdpowiedzUsuńPIĘKNE!!! Więcej......"koksu". Tak trzymać. Jakbym tam z Wami był.
OdpowiedzUsuńOkropny kraj, najwięcej ludzi tam choruje na depresję, prawie w ogóle nie ma słońca. Kto może to ucieka stamtąd do bardziej przyjaznych miejsc. Ale w celach turystycznych można Islandię odwiedzić oczywiście i pozachwycać się niedolą Polaków zmuszonych pracować w takim miejscu.
OdpowiedzUsuń