...nawet porą deszczową
gdy leśniczy wieczorem
zapala lampę naftową...
Nie było nas, odwiedzaliśmy, jak co roku, Jezioro.
Jezioro jest dzikie, jeden jedyny ośrodek przy brzegu, szuwary, las, cisza.
Ani motorówki, ani silnika, tylko trzciny, sosny, bardzo powolne dni. Drewniane domki rozsiane między drzewami, trochę dzieciarni przy brzegu - niedaleko Rospuda, po której odbył się wiekopomny spływ, na którym Średni osobiście zbadał, że woda jest mokra, a Mały nauczył się wiosłować. Przeczytałam pięć książek, siedząc i słuchając sosen i Jeziora.
Rano chodziłam na kijki, a wieczorami patrzyłam, jak Idzie Noc. Minęliśmy Annę, minęliśmy pierwsze zimne ranki, dożeglowaliśmy do końca lipca. Przyszła pora na lipcowe fado i pożegnanie Jeziora - zostały zdjęcia i ten miły jedwabisty dotyk wspomnień, że już, kolejne lipcowe Jezioro za nami.
Wróciliśmy do ogórków, cukinii, pomidorów i stęsknionego ogrodu i kota. Jak inaczej pachnie dom po powrocie. Takim samotnym domem. Jak szybko zarastają trawniki i jak bujają pomidory. Ile nas nie było, jak bardzo nas nie było - jak dobrze się wraca. Nawet z niedaleka. Nawet z tego 1,50 nad ziemią. Czemu 1,50?
Mój ulubiony poeta Andrzej Poniedzielski napisał kiedyś w wywiadzie:
"Dość twardo stoję na ziemi, choć czasem potrafię się unieść. Bezpieczną wysokością wydaje mi się 1,50. Bo i widać troszkę więcej, a i rodzina patrząc na to myśli: wróci, wróci..."
Moje pierwsze kroki w kajakarstwie też stawiałam w tamtym rejonie :)
OdpowiedzUsuńTen wpis obudził tęsknotę za zapachem szuwarów, za kolorami wody, za innym niebem nad głową :) Piękny czas i pięknie opisany...
OdpowiedzUsuńTeż myślę, że to bezpieczna odległość.;)
OdpowiedzUsuńCudnie snują się Wam wakacje.