09 maja 2017

Reykjavik. O kolorowych domkach, braku zorzy polarnej, smacznych rybach i wietrze. Część II

Z trzech stron miasto oblane jest morzem. Czuć ten wiatr, targający czupryny, widać portowy charakter miasteczka w kolorowych domkach, w wąskich uliczkach, w kontraście bieli i czerwieni, błękitu nieba i wody.


Miasto nie jest duże, trochę ponad sto tysięcy, po dwóch dniach centrum znamy na pamięć. Wiemy, że od katedry Hallgrímskirkja biegnie długa, prosta ulica, od której odbiegają, jak strumyki, boczne zaułki. Przy jednym jest nasz hotel, przy drugim naleśnikarnia, gdzie spotykamy sympatycznego kelnera z Gorzowa. Kolorowe domki urzekają - prostotą, odcieniami czystych, głębokich barw, skromnością ogródków. Tu odkrywamy drzewa, małe trawniczki, ogródki tak skromne, że wystarcza donica z szafirkami na całą dekorację. Stare, drewniane meble, drewno ze spełzłą farbą. Okienka. Błękit, rdzawa czerwień. Mnóstwo murali. Nie ma typowej starówki, na placach młodziez jeździ na deskorolkach, turyści sennie wędrują chodnikami. Bardzo mało dzieci. Swetry kosztują po  30 tysięcy koron - 1000 koron to jakieś 36 złotych. Wełna jest piękna, z witryn kuszą rękawiczki, koce, renifery i misie polarne.
W porcie wiatr od morza się nasila, przyzywają nas reklamy wypraw na oglądanie waleni czy maskonurów. Bardzo niebieska woda, szafirowa, zimna. Bardzo niebieskie niebo. Biel, czerwień. Reykjavik.



















Pierwszą osadę tutaj podobno założył wiking Ingólfur Arnarson, w 870 roku. Przed wjazdem stoi baner - town of vikings. Mimo wszystko, Reykjavik jest dla mnie ulotny, ledwie przycupnięty na tej surowej, niegościnnej ziemi. Niezakorzeniony, jakby tymi kolorowymi domkami niczym zabawkami bawili się dawni nordyccy bogowie. Nawet w porcie stoi statek Odyn. Spotykamy kawiarnię Loki. Wzruszają mnie małe, drobne akcenty ludzkiej codzienności - rama okna, donica, ławka. Ale to niewiele, choć mimo wszystko, miasto jest najbardziej przytulnym miejscem, jakie ujrzymy, poza szklarniami geotermalnymi:)  Pozwala odetchnąć, choćby w przyjemnej restauracji, w gwarze wielonarodowościowych rozmów, w zapachach smażonych ryb, kawy, w cichym tle muzyki.
Jemy zupę kokosową z kawałkami homarów i ryb, łupacza, grillowane karczochy z ziemniaczkami, skusiłam się na panna cottę, która tu smakuje zupełnie inaczej, jak dobre zakończenie bajki.
Miasto zwiedzamy ze starszym bratem Miłego, jego żoną i córką. Niezapomniany klimat rozmów z polskimi kelnerami - znowu spotykamy kolejnego, studenta z Krakowa, który doradza nam z islandzkim menu.











Wieczór spotka nas chłodem, wiatrem, ale zorzy polarnej nie zobaczymy. Jutro Golden Circle, gejzery i Gulfos, wodospad.



3 komentarze:

  1. Moi młodzi sąsiedzi prze kilka lat pracowali w tym kraju. Są nim zachwyceni.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie dziwię się- przepiękne miejsce. Surowe ale piękne.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jest pięknie.Tak trzymać.Polaków,chyba tak jak i Żydów,można spotkać na całym świecie.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawisz ślad :)