30 września 2017

Dzień w kolorze śliwkowym



Kwitną marcinki. Fioletowo. Przyszła ta pora, kiedy fiolety i purpury, czerń jeżyny, liść kaliny.
Jesień, jesień już.


Rano zero. Pora szarych swetrów i szalika. Czekało się na to, bo dni dojrzały już do chłodów, do zapachu ostrego, czystego powietrza. Jesienne zawilce. Schnące baldachy hortensji. Berberys. Perukowiec. Śliwki.







Nie wyobrażam sobie jesieni bez śliwkowego dżemu. Może nie są to prawdziwe powidła z węgierek, dojrzałych od soku, słodkich, smazonych z odrobiną cynamonu. Ale rano, do grzanki, o szarym poranku będą dźwigać mnie trochę w górę, pozwolą uśmiechnąć się, smakując śliwkową tajemnicę. 






Zasypuję na noc cukrem i potem gotuję powoli, kilka razy zagotowując, aż będa ciemne i szkliste.


 

W ogrodzie coraz bardziej złociście. Tak wzruszają dziecinne, porzucone zabawki - piłka, której nikt już nie rzuca, zimna ślizgawka, stół od letnich herbatek już przytula tylko opadające na niego liście aronii i leszczyny. Jesień już. Czuję się starsza jesienią. Trochę trudniej znaleźć małą Kalinę, która zrywała latem papierówki, a teraz zgrabiałymi palcami zdejmuje ze sznurka pranie. Podobno  rzeczy ważne rzadko są pilne, ale rzeczy pilne często podszywają się pod ważne. Jesienią kilka rzeczy jest Ważnych - zrobiennie śliwkowego dżemu. Posadzenie żonkili i narcyzów. Poukładanie dzieciom w szafie swetrów, żeby miały na chłodny ranek, letnia zmiana już schowana w przepastne szafy, poczeka na przyszły rok.
Odwiedziny Mamy są ważne. Wypicie z Miłym sobotniej kawy.
Pilne jest sprawdzenie zeszytów, wprowadzenie wyników diagnozy, ale to poczeka.
Zaczyna się jesiennienie, jak nazwał tę fazę Andrzej Poniedzielski, mój ulubiony Poeta Użytkowy. Trzeba się nad tym stanem znacząco pochylić i w miarę bezbolesnie go przejść. Ataki przygnębienia bez powodu, brak światła rano, zimne stopy, niechęć do pracy, chęć do słodyczy,  stan zawijania się w kokony z koca, smutki, sentymentalne piosenki, dużo tęsknot, dużo herbaty. Oblężone pijalnie czekolady. Tak, trzeba się nad tym pochylić, wyciągnąć Muminki w listopadzie, przygotować dżem. Nie mysleć o podstawie programowej z polskiego. 
Smutno, bo odszedł Pan Michnikowski, nikt już tak jak on nie zaśpiewa Adijo Pomidory. Jesień go zabrała, zawinął się w ciepły koc Gdzieś Indziej. A u nas tak. Złoto. Szafirowo. Śliwkowo. 
Jutro październik.








Pierwszy przymrozek. Zdążyłyśmy z Elfem posadzić żonkile i narcyzy.







23 września 2017

Pierwszy dzień jesieni



Bardzo lubimy "pierwsze dni".
Pierwszy dzień wiosny. Pierwszy dzień lata. Nawet zimy! Pierwszy dzień jesieni też jest bardzo przyjemny. Jak gdyby jesień własnie stanęła w progu, z walizką, jak ciocia z Ameryki i mówi: no to zobaczymy, co my tu mamy, kochani!
Mamy mgłę. Niebo jest szare, popielate, kontury łagodnieją, a zapachy sa mocniejsze. Ryneczek z parkiem i jesionowe wzgórze z kościołem bardzo ciche, mimo poranka.  Nikt się za bardzo nie śpieszy, jest sobota, na ulicach pustawo. Gorąca herbata na pewno teraz smakuje bardzo dobrze, przy sobotnim śniadaniu.



Sto lat temu też wokół kościoła bujały jesionowe korony. Kiedyś już to zdjęcie pokazywałam, ale nieodmiennie mnie zachwyca. Zdjęcie lotnicze, prawdopodobnie ze sterowca^^ Niektóre z domków na fotografii nadal w tym samym miejscu...


Pierwszego dnia jesieni czerwieni się już dzikie wino. Pan Konstanty pewnie uśmiecha się znad obłoku, widząc ten splendor na stareńkiej chatce. Królewskie złotogłowia...


I w ogródkach Kalinowa nadal bardzo trendy jest wiejski, kolorowy bałagan, astry, tulące się do dalii i dzwoneczki jesiennych lewkonii. I rudbekie. I tak, jeszcze więcej starych chatek.







U sąsiadów jesion dokonał pierwszego desantu liściowego. Psina Basi zdziwiona trochę.


Jeszcze trochę złota, ale nawłocie już szarzeją. A w lesie jest tak. I w sadzie tak.






Brzozy dopiero się stroją. Ach, jeszcz kilka dni i będzie złociściej, coraz bardziej. Zieleń staje się passe, miedziaki i złote cekiny pobrzękują juz na wietrze. I purpurą połyskuje, to tu, to tam. Czary w ogrodzie.



Melduję, że jabłuszka w syropie gotowe. I mam pierwszojesienny bukiet w salonie.




Kot też gotowy na pierwszy dzień jesieni.





Na stole czeka stosik zeszytów, aż ogarnę pieczenie chleba i zrywanie jabłek. A tam takie smakowitości.
Czekam na słońce, ma wyjść po południu. Może pojedziemy oglądać wrzosy. Dobrego, jesiennego dnia wszystkim:)

22 września 2017

Poranek i jakoś to będzie

O szóstej budzę chłopców. Średni dojeżdża 40 km, codziennie, do swego liceum, Mały razem ze mną, trochę bliżej - te 2,5 km rowerem. Jak jest pogoda i w miarę sucho, jedziemy Wietnamem, ale od paru dni pada niemal codziennie, więc Wietnam jest godzien swej nazwy i jedziemy Stodolną, Ogrodową i Gnilicą. A potem Mickiewicza, w ramiona szkoły.

Mały trochę nieprzytomnie ubiera się - potrafi nie trafić w kolor skarpetek lub zbagatelizować kwestię włożenia koszulki na lewą stronę, więc zawijając kanapki, kontroluję jednym okiem. Wpuszczam kota, który już kręci się po parapecie, wypuszczony przeze mnie w okolicach 3 rano. Kotu chciało się wyjść, a ja od trzeciej próbowałam zasnąć dwa razy i nie szło za bardzo.

- Mamo, kot głodny?
- Nie, tylko udaje. Już dostał.
- Ale on tak patrzy na lodówkę... zrobisz mi kakako?
- Dla mnie też - Średni bardziej przytomny, ale milczący, prośba o kakao to wszystko, co usłyszę, rozumiem go, bo też zbieram siły nad obłoczkiem z kawy zbożowej. Lubię wstać tę godzinę najmniej przed wyjściem, włączyć szemrzącą muzykę, naładować akumulatory. Średni ostatni dzień do szkoły - w niedzielę jedzie na tydzień na obóz informatyczny, Podlaska Dolina Krzemowa. Mały, w dopiero co uprasowanym ubraniu włazi jeszcze do wygrzanego łóżka, nie mam sumienia go wygonić, tylko trochę, mamusiu, zimno. Widzisz, jaka mgła? W tej mgle może być wszystko. Tu jest ciepło, to się tu schowałem.
Kot dołącza do Małego. Mruczą razem. 
Muzyczka mruczy. Kubek grzeje dłonie.

Pierwsze szkolne autobusy już jadą przez wioski i wioseczki. O szóstej trzydzieści zaczyna się zerowa świetlica dla najwcześniejszych małych wędrowców, których rodzice zaczynają pracę o siódmej, lub którzy przyjadą pierwszym kursem. Dzieci są dowożone z 46 wiosek. Do jednej szkoły... jedynej w wiejskiej gminie. A i tak jest ich razem z resztkami gimnazjum nieco tylko ponad dwieście. Na pięciotysięczną gimnę. Czasem w wiosce jest jedno dziecko, czasem dwoje. Kolejna wioska 5 km dalej. Dzieci czekają pod parasolkami z babcią czy dziadkiem, na zakręcie, przy wiacie przystankowej. Kiedy przyjdzie zima, będa czekać o tej ciemnej szóstej trzydzieści, jak mała Łucja przy latarni narnijskiej na fauna. Kiedy zacznę lekcje o ósmej, połowa będzie przysypiać.
Rozumiem, nie mówię głośno, pytam o sny, wyciągamy zaspane zeszyty, sprawdzamy zeszyty. Za okienkami sali lekcyjnej mgła i szepczący, wrześniowy ranek. Sala jest obok szatni, w piwnicy, dostosowana, ma ławki, krzesła, ale okienka piwniczne i jest ciemnawo. Podłogi nowe, z wakacyjnego remontu. W wazonie glinianym wstawiłam sztuczne, wesołe słoneczniki, żeby jasniej było. Zrobiłam gazetki. 
Fantastyka i realizm w "Balladynie".
Nikt z klasy Balladyny nie przeczytał, opowiadam, jak bajkę. Słuchają. Piegowaty Kacper podnosi rękę z prośbą w oczach:
- Mogę zjeść kanapkę, proszę pani? Będę cicho jadł, jestem taki głodny...
Pozwalam. Nie jadł śniadania, nie zdążył. Balladynie to nie przeszkadza.
Wczoraj była bójka, starszych z gimnazjum, o elektronicznego papierosa. Jednemu małemu zginął podręcznik, ktoś wziął, a on był dotacyjny, mama mnie zabije, nie podpisany był, trzeba będzie zapłacić...
Zostawiłeś w domu, zobaczysz, sprawdzisz jak wrócisz, na pewno się znajdzie.
Kogoś wypchnęli z kolejki ze sklepiku. Ktoś uciekł, bo była kartkówka. Dwa telefony do babci, opiekującej się drugorocznym Kubą, bo sąd przyznał jej prawa. Adam nie zmienił butów. Proszę pani, schowali mi worek. Dyżur w szatni. Dzisiaj siedem lekcji i ósme koło muzyczne, kseruję teksty piosenek. W tym roku na bogato, dostaliśmy po ryzie papieru xero na głowę, rok temu kupowaliśmy swój. Dzisiaj wybory do samorządu. Za trzy dni wywiadówka i wybory trójki klasowej. Jak w tym kabarecie? Co tak cicho, jak na wyborach trójki klasowej?
Dyżur w szatni, powiem ze dwieście razy dzień dobry wchodzącym. Pogadam z woźną. Powspominamy, jak dojeżdżałam rowerem siedem kilometrów do starej szkoły kiedyś, w sąsiedniej wiosce. Teraz 2,5 km to drobiazg. Spodnie trochę przemokły, wyschną do ósmej...

Za oknem mgła, jest poranek, a ja się zamyśliłam, wędrując myślami do szkoły. To mój 22 rok pracy. Nie ma już mojej starej szkoły pod dębami i jesionami, gdzie nauczyciele sami palili w piecach kaflowych w klasach a na dożywianie był kubek kawy z wiadra i bułka.
Ale dzieci te same. I ranki te same. Jesienna wilgoć pachnie lasem, w sklepach zapalają się światła. Szkolny autobus jedzie przez wioski i zbiera maluchy i starszych - dojazd do szkoły trwa godzinę. Ostatni wchodzą z dzwonkiem, w mokrych kurtkach, plecaki owinięte reklamówkami, żeby nie przemokły.

Dzisiaj zakładam zielony wisiorek, ze szmaragdowym okiem. Jak w wierszu Gałczyńskiego:

Oto widzisz, znowu idzie jesień
człowiek tylko leżałby i spał
załóżże swoj szmaragdowy pierścień
blask zielony będzie miło grał


Opowiem im o tym wierszu i pokażę wisiorek.
I będziemy pisać wypracowanie o tym, co lubimy robić jesienią. I o zbrodniczej Balladynie. Drugoroczny Kuba odczyta rolę księcia Kirkora. Balladyną będzie Ewa, a Aliną Natalka. Linijka będzie nożem. Ach, ile malin... a jakie czerwone...

Jakoś to będzie:)




17 września 2017

Wrześniowa cisza i rajskie jabłuszka.

Ciszy jesiennej dorównuje tylko cisza zimowa, gdy wejdzie się w uroczysty, milczący las.
Cisza jesienna jest na swój sposób pełna dźwięków - jeszcze ptaki słychać, szeleszczą spadające licie, wiatr przegania obłoki i łaskocze trawy po rudziejących uszach.
Traktor gdzieś zapyrkocze. Piłują drzewo.
Ale jest cicho - jakby ktoś przykręcił dźwięk, jakby orkiestra przyrody zaczęła grać piano, na sygnał batutomistrza.
Mniej mam czasu na spacery, bo plany, tematy, zeszyty, ćwiczenia, ale nie mogę się oprzeć - ostatnio wyszłam, żeby sfotografować te domki.


Za tydzień, dwa, klony zaczną czerwienieć i złocić się. Chmielowe szyszki przyschną na płocie, odsłoni się biedniutka nagość dziurawego dachu. Ale teraz, jeszcze ukryty w zieleni, czeka.



Tu też nikt nie mieszka. Mech na dachówkach szepcze swoje historie o opuszczeniu. Jeszcze ktoś trochę ratuje, odmaluje, naprawi, wstawi dachówkę bez kompletu. Nie wiem, jak długo jeszcze.



Winogrona już dojrzałe.


Buraczki jeszcze trochę, trzymają się, nabierają korzenia.


Słonecznik chowa się przed huncwotami wróblami. A na dole, patrzcie - mam prawdziwy czarci krąg na trawniku! 


W ramach terapii, żeby trochę oderwać mysli od pracy, zajęłam się robieniem kandyzowanych jabłuszek rajskich. Oczywiście, chociaż pilnowałam, zeby pyrkotały powolutku i ponakłuwałam je dokładnie, popękały mi łobuzy. No to będą kandyzowane, popękane jabłuszka. Ponieważ gotuje się ze trzy dni, to zdam relację z zakończenia procesu następnym razem. Na razie ten cudowny kolor sprawia, że uśmiecham się na sam widok.





Tutaj obgotowane i popękane:


A tutaj zostawione na noc w syropie. Jutro ciąg dalszy.