30 lipca 2014

Wielka draka w chińskiej dzielnicy. I parasol.



Pojechaliśmy subwayem do toronckiego chinatown. Mały pierwszy raz w życiu jechał metrem; podróż fascynująca i niezapomniana także i dla mnie. Kogo myśmy tam nie widzieli... Indianin o budowie Goliata, z długimi włosami i naszyjnikiem z kłów na piersi, razem z nim puszysta dama w pomarańczowych spodniach i wieńcu hawajskim na szyi. Otworzyli sobie duże piwo i spędzali wesoło czas, nie zwracając uwagi na pasażerów. Ciemnoskóra lady z włosami ufarbowanymi na kolor jajecznicy. Pan w butach owiniętych taśmą. Drugie wcielenie Jake'a Gylenhaalla. On i ona w ćwiekach, tatuażach, gotyckich strojach, z kolczykami w ustach. Całe mnóstwo panów w wygniecionych koszulach i z laptopami, oraz z udręczonym wyrazem oczu ludzi wracających z pracy. Taki wygnieciony, cichy i skośnooki dżentelmen usiadł koło nas - Mały siedział mi na kolanach i ponieważ Średni go łaskotał, rzucał się jak wesoła ryba, chichocząc na cały wagon metra. Ponieważ z drugiej strony ugniatała mnie dorodna Afroamerykanka, dyskretnie napominam
 swoich chłopaków:
- Przestańcie się łaskotać, bo ciągle wpadam na tego pana obok i go przyduszam, a on chyba wcale nie ma na to ochoty!
- A skąd wiesz? - zapytał rezolutnie Mały, przekonany, że cały świat podziela jego entuzjazm.


No ale, dotarliśmy, naszą przewodniczką po chinatown była siostra Miłego, Dorcia, która mieszkała w Toronto parę lat i tu skończyła studia. Wrażenia... intensywne. Tym bardziej, ze trwały roboty drogowe i nieustannie waliły pneumatyczne młoty. Kolory; krzykliwe, jaskrawe, wszędzie. Kalejdoskop zapachów. Napisy we wszystkich możliwych językach,  wieża Babel doprawdy, proszę, znaleźliśmy nawet: PARASOL.


Rowery. Mnóstwo rowerów. Od razu mi się Katie Melua przypomniała i milion bicyklów.

Riksze...
Tłok na ulicach, na chodnikach, nieustanny ruch, perpetuum mobile miasta... rzadkie chwile oddechu, gdy auta staną na światłach...
 

Sklepiki z jedzeniem, wychodzące na i tak zagracony chodnik - wszystkie sklepy wylewały z siebie towary na zewnątrz, pączkowały skrzynkami, pudłami i półkami, krzyczały stosami kukurydzy, rogatych owocostworów, różowymi klapkami, natrętnymi propozycjami masażu, malowania paznokci, tatuaży, naprawy butów. 



Robiłam zdjęcia, ale nie potrafię chyba uchwycić na nich tego kolorowego szaleństwa, przysypanego pyłem z rozbijanego asfaltu, w rytmicznym  huku pneumatycznych młotów. Były też chińskie smoki na słupach, nie mogłam sfotografować, bo pod słońce - gorące, obojętnie prażące te ciasne uliczki.


A to już Fashion Discrit.

Budynek telewizji, z samochodem, wystającym ze ściany.


Jedzeniobusy.

A jak chińska dzielnica, to jeszcze chińska restauracja. Nazywa się Mandarin, płaci się 24 dolary za wejście i można jeść do woli, co się zechce, z udekorowanych jaskrawo stołów, nad którymi powiewają kolorowe flagi.



Mały pożarł cztery różowe waty cukrowe... 
Powinien rozboleć go brzuch. Ale nic mu nie było. I jeszcze karmił wesoło gołębie, co widać na załączonym obrazku:)


Zdjęcia dla odmiany robiłam ja, nie Duży, dlatego jakość nie powala, ale starałam się:)

29 lipca 2014

Oliwio, czy to bardzo trudne, zachowywać taki wyraz twarzy?

Miałam wiktoriańskie fascynacje od dawna, śniły mi się te koronki, muśliny, porcelanowe filiżanki, róże, niezapominajki, kapelusze i pióra, woalki, buciki, tapety... wszystko balansujące na cienkiej granicy jeszcze piękna, choć już blisko przesady.  Anioł wiktoriański ma rysy Oliwii Stirling i nosi jej suknie.



"Oliwia zawsze będzie wyglądała pięknie i nieprzyzwoicie zdrowo, jak gdyby mówiła swą wspaniałą postacią: po co robicie tyle szumu wokół tej zwiędłej Buby, skoro macie mnie?"



"Spojrzała przez stół na Oliwię, którą zawsze, odkąd sięgnęła pamięcią, stawiano jej za wzór urody, zachowania i powodzenia. Dlaczego nie trzymasz się prosto, jak Oliwia, Bubo? Dlaczego nie mówisz tak wdzięcznie, jak Oliwia, Bubo? Dlaczego się nie starasz, Bubo? Bujne, brązowozłote włosy, wymyślnie ułożone i podtrzymywane lśniącą przepaską, wielkie, błyszczące, błękitne oczy, ocienione gęstymi, jedwabistymi rzęsami, twarz o różanej cerze i alabastrowo biała szyja. Wielkie, perłowe kolczyki w uszach i niebieskawo połyskujący brylant na smukłym palcu. Piękne ramiona prześwitujące przez zielony szyfon i koronki. Wysoka, pewna siebie. Oczywiście są i dołeczki na policzkach i w brodzie. Już jako podlotek otoczona była tłumem adoratorów i tak zostało do dziś.(...) Ona sama zaś któregoś dnia zwierzyła się Joannie, jak będzie wyglądała jej ślubna suknia: jedwab w kolorze kości słoniowej ozdobiony koronką, biały tren na podszewce z seledynowej żorżety, welon z brukselskich koronek pozostający w rodzinie od dziesięcioleci. "


Idę śladem Oliwii, myszkuję po internetowych forach, po wiktoriańskich stronach, by znaleźć te własnie kapelusze z woalką i różami, brukselskie koronki i seledynowe żorżety. 


 Welon z brukselskiej koronki na głowie Estelle Mannville, popodziwiajmy:) Niżej wycinek z gazety, więcej tu:



Oliwio, odchodząca we wspomnienia, przegrywająca batalię o szczęście i miłość ze szczerą, zuchwałą, skośnooką Joanną - na swój sposób ci współczuję. Epoka wiktoriańska kończyła się już, jesteś jej pogrobowcową córką, a jednak starasz się nadal zachować pozory, nosisz swój sztuczny uśmiech jak kapelusz, wysoko, pisząc w liście do Roberta Price'a: 

"To oburzające, że dzikie wybryki Buby skończyły się w taki sposób. Można pomyśleć, że przyzwoite zachowanie nie ma sensu..."


Tak pewnie Oliwia pisałaby swoje listy do narzeczonego...



Nadchodził czas Joanny, czas szczupłych chłopczyc w kapelusikach cloche hat, czas secesji i art deco, czas automobili, rewolucji, poezji Whitmana, czas mężczyzn w koszulach o podwiniętych rękawach.
Współczuję Oliwii, ale jestem po stronie Joanny, wychylającej się z auta, w kapelusiku nasuniętym na oko, otulonej kurtką Edwarda i pytającej z księżycową, migotliwą ironią:

- Oliwio, czy to bardzo trudne?
- Co?
- Zachowywać taki wyraz twarzy...


Ale Oliwia na swój sposób poradziła sobie. Z wdziękiem unosząc wiktoriańską suknię przestąpiła wartki strumień czasu, zostając na zawsze w koronkach, bzach, konwaliach i aromacie dusznych pokoi. Siedzą tam i grają w karty, pani Fryderykowa jak zwykle szachruje.



 Cii, zostawmy je.  Niech opadną aksamitne zasłony. Niech śpią.

Korzystałam:

http://thealbumarchives.tumblr.com/archive
http://www.1920s-fashion-and-music.com/1920s-fashion.html
http://www.pinterest.com/fiftiesgirl/victorian-ladies/
http://www.pinterest.com/katwill70/unique-victorian-images/
http://www.pinterest.com/idez94u/beautiful-victorian-ladies/




28 lipca 2014

Zapach czereśni przy Monterrey i magnezja pamięci.



Pomidory dojrzewają, od południowej strony, lubię zapach ich liści, domowy, jasny tą czystością znanych, dobrych zapachów. Stół na backyardzie zastawiony, popołudnie niedzielne, cień parasola wydłuża się, muska misę dojrzałych czereśni. Zapach czereśni przy Monterrey, zapamiętam go, obiecuję sobie.
Zapamiętam też rodzinkę sześciu szopów, przychodzącą wieczorem nad strumyk. Sąsiada, joggingującego rano, tego, w którego ogrodzie jest kamera, podglądająca ptaki. Ptaków ma wyjątkowo dużo, bo nieustannie szemrze tam ogrodowa fontanna, są ptasie budki, dużo, jak na tutejsze standardy kwiatów i krzewów, a złocisty milin otula płot za domem. Zapamiętam kanadyjską gęś, która przeleciała nam nad głowami, gdy biesiadowaliśmy na trawie. Zapamiętam Humber River i wędrówki z Watką gliniastymi ścieżkami. Za dwa tygodnie wylatujemy na Florydę - muszę zapamiętać jak najwięcej, bo dni przesmykują się między palcami jak pąsowe czereśnie i niedługo wszystko to będzie tylko moją pamięcią, kłującą w serce jak czuła igła. O tej igle to Stasiuk napisał:

To, co minęło, powraca. Wchodzi jak czuła igła w serce. Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila. Dostrzegasz coś kątem oka i minione powraca z niespodziewaną siłą.(...) Szary kolor cegieł i piachu sprawia, że cofam się o czterdzieści lat i na kilka sekund znika teraźniejszość, by zrobić miejsce letniemu porankowi u dziadków na wsi. To jest oślepiające jak delikatna magnezja. Dzieci, szary piasek, szary mur. Tak działa pamięć. Nie sposób odgadnąć jej praw. Trwało chwilę. Taksówka wiozła nas na dworzec. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek czasu utraciła swoją władzę. Tak.

No więc siedzę na ogrodowym fotelu, bawiąc się bosymi stopami z kłującą trawą, pozwalając, by drapała mnie tą swoją kochaną trawiastością, jak mały, zielony jeżyk, podjadając czereśnie i śledząc wzrokiem tańcującą na białej sośnie wiewiórkę. Szarą. Samoloty przelatują nad naszymi głowami, niedaleko jest lotnisko. Widzimy ich obłe brzuchy, okienka, senne skrzydła, mruczący grzmot co kilka minut zakłóca rozmowę, ale nikt już nie zwraca na nie uwagi. Poza rzuconym mimochodem:
- O, LOT leci, pomachajmy!
- Air France..
- Teraz kanadyjskie...

Po lewej stronie mam gąszcz różowych groszków, czasem zapach przyleci z wiatrem, zmiesza się z czereśniową słodyczą. Od zachodu napływają chmury, za dziesięć minut deszcz wygoni nas do domu. Ale póki co, są czereśnie, niedzielne zawieszenie w hamaku czasu, powracający refren Stasiuka, koleżeństwo z trawą i ta czuła igła w sercu, gdy wspominam inne czereśnie, te od dziadziusia, z Włostowa, gdy miałam dwanaście lat i niebieską sukienkę po starszej siostrze, a wszystkie rzeczy były jasne i dobre.

Zdjęcie zrobił mi Duży.

25 lipca 2014

Anima Urbis, CN Tower i koralowe rafy.



Dusza Miasta przyglądała się nam spod ciężkich powiek brązowookich kobiet, które mijaliśmy na ulicy, kobiet przeniesionych tu chyba ze Stambułu Pamuka, wędrujących o krok za swymi mężczyznami przez wykoszone parki, ulice, pełne reklam europejskich, amerykańskich, chińskich, arabskich, wielorakich. Dusza Miasta obserwowała, gdy wchodziliśmy po szerokich, tarasowych schodach CN Tower, by zobaczyć Miasto z góry; to, co niewidoczne z dołu miało odkryć tajemnicę Duszy. Kiedy winda mijała kolejne piętra, Dusza Miasta oddychała w głębi betonowej aorty tej monumentalnej wieży. Patrzyłam na twarz śniadoskórego, młodego chłopca, który był naszym przewodnikiem w windzie i w tym ścisku próbował spokojnym, monotonnym głosem powtórzyć tyle razy recytowane zdania: wysokość, ilość pięter, data powstania wieży, i tak dalej, i tak dalej... Wyglądał jak młody Echnaton. I myślałam o europejskich miastach, tak innych, na przykład naszych, jak w wierszu Miłosza:

Miasto było ukochane i szczęśliwe
zawsze w czerwonych piwoniach i późnych bzach
pnące się barokowymi wieżami ku niebu
Powrócić z majówki i stawiać w wazonach bukiety,
za oknem widzieć ulicę, którą szło się niegdyś do szkoły(...)


Nie wiem, czy mogłabym pokochać tutejsze Miasto. To nie jest łatwe, być obcym, przybyszem w Mieście, które  jest palimpsestem, gdy trzeba odkopywać jego kolejne warstwy, deszyfrować znaczenia, obrazy, sny, migawki wspomnień, tym trudniejsze, że nie moich. Byłam tu obca i Miasto to czuło. Tyle milionów istnień, tak różnych. A jednak czułam się obok nich.


Piętrzące się budynki, wyżej i wyżej, układ krwionośny ulic,  nieustanny ruch,   robaczki aut, pociągów, białe skrzydła statków na jeziorze. Przypomniało mi się jezioro Tibigan z książki Zajdla. Zupełnie jak Ontario, choć Zajdel opisywał ponoć Chicago, nie Toronto, co rozpoznał już Ziemkiewicz. Ale podobne...


Jezioro tutaj też było oazą ciszy, spokoju dla oczu, taflą z szafiru, do której uciekał wzrok i serce, podczas gdy za plecami napierał tłum japońskich turystów, robiących sobie radosne zdjęcia na tle niekończącej się perspektywy. My też zrobilismy zdjęcia. A ja myślałam o Anima Urbis i o tym, że Miasto żyje na swój sposób, jest organizmem, jakimś mechaniczno - architektonicznym symbiontem, żywiącym się snami, emocjami, wykradanym ludziom czasem. Tylko dzieci były swobodne, siedząc na posadzce, ignorując Miasto za plecami, grając na tabletach, jedząc cukierki i paplając międzynarodowo. Uśmiechnęłam się do nich, odpowiedziały uśmiechem. A kiedy zaszło słońce, poszliśmy oglądać rafy koralowe w pobliskim akwarium.



Coś cudnego; falujące światło, setki żywych stworzeń, kolory, dźwięki, szelest wody, ruchomy chodnik, niosący nas przez kolejne akwaria, nawet takie, będące nad naszymi głowami- wpatrywaliśmy się w przepływające nad nami rekiny czy ławice skalarów niczym rozradowane dzieci.


Zapomniałam o Duszy Miasta, ale potem, na koniec, gdy weszliśmy do przepompowni i zobaczyłam gigantyczne filtry i pompy, zasilające akwarium w te tysiące ton wody i powietrze, zrozumiałam, że ona była tu cały czas, okazując nam teraz swoje sny o koralowych rafach i łagodnych zatokach, o uśmiechniętych dzieciach i wesołych zabawkach w sklepie dla turystów. No więc śniliśmy. Właśnie tak, z Miastem.