27 lutego 2015

Znowu Mokraczek


- Atremus - odezwał się nagle natchnionym głosem Rudolf. Wszyscy spojrzeli na niego, a mały chrząszczyk popatrzył po twarzach zebranych rozświetlonymi oczyma – Atremus! Wielki wojownik, który przebywa na wyspie wśród bagien, by w samotności doskonalić swego ducha... nikt mu się nigdy nie oparł! Musimy znaleźć Atremusa, aby z nim razem wyzwolić zamek, króla i królewnę! A potem wyruszymy na poszukiwanie twej pani, szlachetny Mokraczku! To będzie wielce szlachetna i godna podziwu przygoda!
Po czym spojrzał na Mokraczka z napięciem i nadzieją. Zapadła cisza. Mokraczek poczuł, jakby ziemia zapadała mu sie pod nogami.
- Pójdziemy poszukać Atremusa - oznajmił w końcu, gdy milczenie stawało się już nieznośne - Wyruszę z wami...
Rudolf położył mu łapkę na ramieniu.
- I ja z tobą, przyjacielu. To wyprawa, o jakiej będą śpiewać pieśni!


26 lutego 2015

O śpiącym ogrodzie i o siedmiu korzyściach grzebania w ziemi

Patrzę przez okno, pisząc ten post. Piwonie ciągle śpią; suche, brunatne liście przezimowały w sennym sąsiedztwie bodziszków, ale wiem, że pod ziemią korzeniowe karpy śnią o czerwcu, brzęczeniu pszczół i porannej rosie. Moim najprzyjemniejszym sposobem na czerwcowe i lipcowe poranki jest obejście na boso ogrodu z kubkiem porannej kawy w ręku i obejrzenie, co urosło przez noc i co rozkwita:) W zajmowaniu się ogrodem jest coś jasnego, czystego, niewinnego, jakby się wracało do dzieciństwa świata, gdzie wszystkie rzeczy były proste i dobre.
Przyjechały do Kalinowa razem z Jagodą i Pierrem fiołkowe i różowe ziemniaczki, pomidory Carbon, Gregori Altaj, Apelsin, Opalka, oberżyna i czekoladowa papryka. Jutro zostaną posadzone w doniczki i będziemy czekać na pierwsze listki. Kocham zapach liści pomidorów - skondensowane lato. Dzisiaj znalazłam w sklepie wysyłkowym Gęsią Szyję, czyli tojeść orszelinową, w której zakochałam się u Watki - mam już dla niej upatrzone miejsce, gdzie ta eteryczna, kojarząca mi się z elfimi klimatami dama zamieszka już na wiosnę.


Myślę, że dobrze jej będzie obok kokoryczy, modlących się w półcieniu białymi dzwonkami.



Co roku ogród zmienia się, coś zostaje dosadzone, coś usunięte. Musiałam wykopać miniaturową wierzbę, bo spróchniała i przełamał się jej pień, to miejsce zajęło poletko żonkili, podsypane miękką ziemią z kompostu. Czekam z zapartym tchem na ich objawienie, może już w marcu, jeśli pogoda pozwoli?
Powstał jesienią nowy ziołowy ogródek w czterech kwaterach, obrzeżony truskawkami. Przeniosłam tam też porzeczki i jeżyny, którym wiosną zbuduję podparcie na wiotkie pędy.
Zanim ogród obudzi się, chcę tez przemalować na niebiesko ławki, ta wiosna będzie wiosną fiołków, więc na oparciu ławki powstaną fiołkowe bukieciki. Moja fiołkowa polanka powiększa się systematycznie, więc i w tym roku będę mieć fiołkowy cukier i muffinki.



Patrzę za okno, z czułością. Śpią krzaki bzu, choć pączki już brzemienne przeczuciem liści, podobnie jak u porzeczek, migdałków i mirabelek. Dwa ciepłe tygodnie, tyle trzeba, by zaczęły się zmiany. Na razie czuję się jak Mary Lennox, która zwiedza tajemniczy ogród. Brunatne, na pozór zamarłe pędy, aktinidia i winorośle, róże, zbrązowiała trawa, mech na trawnikach, suche kwiatostany hortensji szepczące swoje pacierze. Ale z uporem wywieszam pranie na dwór, żeby pachniało wiatrem, wczoraj pospacerowałam w swetrze i nacięłam gałązek wiśni do dzbanka.

  Jakoś tak jest, że przy roślinach czuję się taka jasna w środku. Grzebanie w ziemi ma wiele korzyści. Po pierwsze, jest coś do jedzenia, własnego i wyhodowanego. 



Kwiaty na bukiety i do wąchania. 



Pomidory i ziemniaczki, młody koperek i inne smakowitości, jak panna fasolla i kawalerowie pasternaki. 



Po drugie, szalenie uspokaja, wprowadza mnie na wyższy poziom wyrozumiałości dla świata. Po trzecie, mam ujście swojej energii, w dodatku jest ładniej i przyjemniej.



 Po czwarte, mam wymówkę, dlaczego nie maluję paznokci i dlaczego mam takie zniszczone ręce z malowniczym rysunkiem popękanej skóry. Pracuję czasem w rękawicach, ale tylko do grubego darcia darni czy innych takich spraw. Pieleni zawsze bez rękawic. Lubię dotyk ziemi.


Po piąte, poznaję fantastycznych ludzi. Jestem zaszczycona i zbudowana rozmowami z innymi ogrodomaniakami, wymianą nasionek, waszym zrozumieniem i serdecznością.
Po szóste, czuję się spełniona. Moje truskawki, zioła i róże mnie kochają.



Po siódme, nigdy się nie nudzę. Mogę robić tak szalone rzeczy jak lepić domki dla owadów i przenosić dżdżownice.
Jeśli ktoś ma pomysł, czym obsadzić wokół oczko wodne, żeby zakryć brzeg z czarnej folii, czymś, co będzie się płożyło i zasłoni tę czarną krawędź, będę bardzo wdzięczna.



I jakiś pomysł, jak się pozbyć topinamburu, który dokonał aneksji wyspy na stawie i pobrzeży tegoż?


24 lutego 2015

Nie ma niczego dobrego poza tym co sami zrobimy

Słowa w tytule postu to cytat z niemieckiego poety, Hansa Magnusa Enzensbergera. A ja przeczytałam i moje myśli pobiegły z czułością do dziadków.
Babcia uczyła mnie tego, żeby nie obciążać innych swoimi oczekiwaniami, ale wziąć się samemu do roboty. Nie oczekuj, to nie będziesz zawiedziona, mawiała. I to bez fatalizmu czy pretensji.
Nie ma innej zapiekanki z jaglanymi płatkami, pieczonymi bananami i cynamonem niż ta, którą sama zrobię rano, przy okazji dostając gratis w postaci cynamonowego zapachu o świcie i widoku kropli deszczu na wierzbie za oknem.
Nie ma innego dobra, niż to, które robię swoimi rękoma. Bo jest potrzebne innym, tak samo, jak i mnie.
Pójdę posłać chłopcom łóżka, nakarmić króliki, kupić worki na śmieci, bo magicznie "wyszły". Ogarnąć dom, ten mały, cudowny wszechświat wzajemnej miłości. Nie ma innego domu, niż ten, który sami sobie zbudujemy, własnymi rękoma. Nie będzie innego domu. Albo inaczej: będzie taki, jakim go uczynimy. Tak jak i życie.
W Biblii jest taki piękny fragment o dzielnej kobiecie, która żwawo pracuje swoimi rękoma i : "gdy zechce mieć rolę, nabywa ją". Zawsze o nim pamiętam, mocując się z armią perzu w ogrodzie.
Gdy zechcę mieć zagonek, to go sobie uprawię. Chcę mieć dzwonki, to je posieję. I sałatę musztardową od Maszki, i ziemniorki od Jagody. Nie mam do nikogo pretensji, bo to ja chcę mieć ten ogród, ja go pragnę i ja tu walczę w pierwszej linii, generał Kalina. Nie ma innego ogrodu, niż ten, który sobie założę.
Smutne jest to, gdy ktoś zmusza innych do realizacji swego własnego pragnienia. I często nasi kochani  pomogą, z powodu wyrzutów sumienia,  uprzejmości, przyjaźni, miłości nawet - ale to jest już coś innego, niż gdy pragnienia nałożą  się na siebie i działa się wspólnie. Bo chcemy tego samego, razem.
Chcemy mieć ogród, ja i Miły, więc sadzimy. Każde drzewko na naszej działce, każdy krzaczek, każdy iglak. Chcemy mieć wilgi w maju, karmniki w grudniu, grabienie lisci jesienią, więc sadzimy, budujemy, kopiemy.
Nie ma innego dobra niż to, które sami uczynimy. Także dla innych, przede wszystkim dla innych.
Dlatego, ponieważ chcemy mieć dzisiaj na obiad buraki faszerowane limonkowym ryżem, który to boski przepis wyczytałam TU, to zabieram się do roboty.
A wiosna idzie, tak czy inaczej, cieszmy się i radujmy.



Miły latem, na zagonku. Nie ma smaczniejszych ogórków niż te, które sami posadzimy.

22 lutego 2015

Zanim przyjdzie wiosna.

Dzisiaj księżyc piękny, jak skrawek serowej skórki, jak rąbek porcelanowego talerzyka, jak  obcięty niebu paznokieć. Wracamy do domu, mijając ciemne lasy, wstające na łąkach mgiełki, wioseczki, gdzie ledwo kilka okien mruga, srebrną wstęgę rzeki pod zagubionym mostem.
Jest tak, jak powinno być, zima przełamuje się w przedwiośnie, rano ptaki śpiewają już swoje tituu - tituu, na trawie szron, a krokusy wylazły na dwa palce. Cieszę się zimnymi porankami, trochę sobie poszczę, ograniczając to i owo, pozwalam dojść lutemu do furtki, by zamknął ją spokojnie za sobą i odszedł ulicą Cichą w dół, ku rudym trzcinom i zimowym ostatkom.


Dużo się ostatnio sprzedaje wiosny w sklepach, podpędzonej, bardzo zielonej, pachnącej hiacyntami. Kupione i wstawione w doniczkę z mchem w ciągu kilku dni wybiły mi tak, że ciężkie kwiatostany kładą się, nie mając siły dźwigać samych siebie. Lubię je, są heroldami prawdziwej wiosny, ale prawdziwa wiosna u nas wygląda inaczej, przychodzi bez splendoru i puszenia się, dzika, łąkowa, przydrożna.



Ulica Cicha w kwietniu

Przychodzi późno, później, niż wszędzie. Zaczyna się od błocka, rozlewisk z ptactwem, świergotu  rano, przymrozków w nocy, bazi na wierzbach, młodego mniszka pod ścianami chat, kurdybanku i pęczniejących pączków ałyczy. Krokusy nie śpieszą się z wychodzeniem, jak sklepowe hiacynty. Rosną powolutku, ostrożnie wychylają nosy z tulipanami, bo jeszcze i śnieg może spaść, i bociany przysypać, a i mróz potrafił nawet w maju uderzyć.





Duży grabiący nasz zagonek zeszłej wiosny:)
Ludzie czują nadchodzącą wiosnę, grabią to i owo, przycinają, w soboty zamiata się chodniki i ulice. W każdym sklepie nasiona, cebulka w siatkach, folia, włóknina, wiadra, wapno do bielenia. Tu się pod Wielkanoc bieli krawężniki i robi drzewom podkolanówki. Z kościoła i cerkwi dzwony.  We wtorek targ. Kiedy wiosna ruszy naprawdę, na targu pojawią się sadzonki, rozsada, skrzynki szałwi i pomidorów, aksamitki i bratki, książęta wiosny, obowiązkowy zakup każdego domu. Sama zawsze wybieram się rowerem i wiozę w koszyku piękności aksamitne, wielkookie, złote, białe, fioletowe z czernią pod brodami.

 

Widok z naszego podwórza:)

Zanim przyjdzie wiosna, jeszcze umyje się okna, powietrzy pościele, uruchomią się wędzarki i zacznie ruch na ogrodach. Jak zwykle koło 1 maja zagrabimy swój zagonek i zaczniemy siewy, a do tego czasu już pokiełkują w rozsadniku wiosenne kwiaty i młodziutkie zioła.
W tym roku będę mieć las żonkili, posadziłam jesienią więcej niż zwykle i spoglądam z tęsknotą na ciągle zmarzniętą ziemię.  Marzy mi się żonkilowy łan. Jeszcze troszkę. Powoli, powoli, wiosna się zbliża, serce moje.


Jeszcze kilka kroków lutego do furtki, a potem wpadnie marzec, jak wesoły listonosz, z przebiśniegiem za uchem.

Ps. Garnitur ślubny kupiony. Wzruszenie, gdy patrzyłam na Dużego w tym wykwintnym odzieniu.


19 lutego 2015

Mokraczkowe ilustracje ciąg dalszy


To jest Mokraczek. Jest wodnikiem i mieszka w dolince  blisko mojej rzeki. Kiedy Duży był taki, jak Mały teraz, spisałam mokraczkowe  przygody i leżały w szufladzie. Teraz w końcu przepisuję je sobie na komputer i dodaję ilustracje, tworząc książkę nie tylko dla dzieci, marząc, by poszła w świat. A baśń  zaczyna się tak:



Mokraczek obudził się z zimowego snu, kiedy śnieg  całkiem stopniał i po błękitnym niebie pędziły wesołe, wiosenne obłoki. Ciepły promień marcowego słońca pogłaskał jego policzek, wpadając przez szczelinę między kamieniami. Jego zimowa grota była ciepła i sucha, liście dębu i lipy zachowały jeszcze resztki królewskiego zapachu.  Leżał chwilę, słuchając ptaków, a jego myśli układały się niespokojnie. A więc to znowu kolejna wiosna. Zacznie się krzątanie, bieganie i dawanie dobrych rad, cały ten zgiełk i ruch. Oczywiście, o ile ktoś go w ogóle zauważy. Mokraczka łatwo było nie zauważać. Wtapiam się w tło, pomyślał. Są tacy, którzy głośno mówią i tak bardzo istnieją, że dla tych cichszych i stojących z boku nie starcza już miejsca. Dlatego kochał zimę, mógł być sobą, ile tylko chce. Ale zima już minęła i nic na to nie można poradzić, tak jak i na wszystko inne w życiu. Czym prędzej wygrzebał się z zimowego schronienia i podreptał aż na skraj jeziorka, stukając patykiem w topniejący lód, przezroczysty i kruchy jak kryształ...




Nie będę tu Mokraczka streszczać, chcę tylko pokazać wam klimat i kilka kolejnych ilustracji:



I idę pracować dalej:) Dzisiaj powstawały poziomki:)




18 lutego 2015

O zyskiwaniu czegoś i traceniu, czyli Dzień Kota

Wczoraj Miły przyszedł z pracy i powiedział, że prawdopodobnie straciliśmy kotkę. Rozjechane ciałko leży na asfalcie przed domem.
W ciemności, potykając się na lodzie, z kołaczącym sercem poszłam za nim,  by zabrać to, co zostało z naszej pasiastej kociej księżnej. Naprawdę, nie było właściwie co zbierać, to musiał być tir albo ciężarówka. Smutne było też to, że kierowcy, widząc kocie ciałko nie zatrzymywali się - dwa samochody przejechały jeszcze nad biednym truchełkiem, przez kotkę, choć mogli ją ominąć, droga była pusta - dopiero wtedy mogliśmy zabrać to, co zostało.
Cały czas myślałam w panice: a może to nie ona? Jak to możliwe... dopiero co Mały wypuścił ją z domu na wieczorny spacer... zawsze była ostrożna...
Kiedy wróciliśmy, Mały szlochał spazmatycznie  na dywanie, zwinięty w kulkę. Kucnęłam przy nim, co mogłam powiedzieć?
Miły wyszedł jeszcze z latarką, twierdząc, że chce obejrzeć brzuszek kociego truchełka, bo coś mu nie pasowało. Przytulaliśmy się z Małym, coś mu mówiłam o kocim niebie, ale słów brakło. Nadal mi brak, gdy to piszę.
I ta chwila, gdy Miły wrócił za chwilę, niosąc w rękach kogoś puszystego, czyj pasiasty ogon zwisał z bezpiecznej kołyski jego ramion. Oniemiałam. Kocia z miauknięciem zsunęła się, żeby polecieć do miski, a Miły wyjaśnił, że coś mu z kolorem brzucha tamtego nie pasowało, więc zaczął chodzić wokoło domu i wołać ją, racjonalnie i po męsku, no i przybiegła, kocury ją wypłoszyły, gdzieś musiała się przyczaić. Ten, co zginął na szosie, to podobny do niej jak bliźniak, dochodzący absztyfikant, jeden z trzech.
A jednak jeszcze długo nie mogliśmy uspokoić Małego. Chlipał nawet przed snem, zupełnie wyczerpany.
- Jest, wróciła, znalazła się - pocieszałam go bezradnie.
- Ale tamten biedny kotek nie żyje... - szlochał, wtulając się w poduszkę i próbując ogarnąć dziecinnym sercem ten niezmierzony ból utraty.  Zasnął spłakany. I jakkolwiek to zabrzmi, cieszę się, że potrafi czuć głęboką litość i współczucie dla żywego, małego stworzenia, nie dzieląc go miłością na nasze i cudze.

W ten sposób Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina rozstania była bliska, lis powiedział:
- Ach, będę płakać! [...]
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis.



16 lutego 2015

O tym, dlaczego pan Bóg chowa nam zabawki i na co nam zakurzone szyby.



I znowu mamy mróz. Przepięknie jest. Niebo jest dzisiaj tak wygwieżdżone, że się w oczarowaniu zastyga na ganku, choć termometr biadoli, że niżej minus dziesięciu już spadło. Ogród rano okryty szronem, słońce rozjeżdża się złotym kabrioletem po błękicie, ale wiatr jest lodowaty i niebacznie zapomniawszy rękawiczek miałam wrażenie, że mam sople zamiast palców. Ale mimo to wesoło na duszy, bo ponoć bociany już lecą! I krokusy wylazły z ziemi na dobry centymetr.
Zaczęła się kocia epopeja, tabuny miauczących dzikim głosem absztyfikantów pod oknem. Przy okazji Mały dopytał się, kto to absztyfikant i używa słowa z lubością. Oznajmił też, że Średni przypomina mu pingwina Kowalskiego.
- A ty? - zagadnęłam zaciekawiona.
Rozpromienił się.
- A ja jestem uroczy jak szeregowy!



Duży odsypia sesję i fotografuje. Ostatnio głównie starą szklarnię, twierdząc, że ma tam dobre światło. Wiedziałam, że nie trzeba jej sprzątać;) Takie zabałaganione miejsca z dobrym światłem i rupieciami powinny być wszędzie, chaos jest jak się okazuje twórczy.



Stare doniczki.  Deskowe kładeczki. Konstelacje pajęczyn, folii, wiaderek i nawianych z dębu sąsiedzkiego liści. Dzika róża anektująca szparę w ścianie. Dlaczego to takie piękne, gdy spojrzeć inaczej, pod słońce, pozwalając zmysłom posmakować barw i światła? A może nie sprzątać życia za bardzo,  nie zawsze i nie wszystko? Pozwolić dotrwać na spokojnej emeryturze temu wszystkiemu, co wydaje nam się akurat zbędne, niemodne, passe? A potem powrócić jak córka marnotrawna do zapomnianych szczęść. Kiedyś tak chowałam zabawki dzieciom - w pudła i do piwnicy, przyniesione za pół roku odkrywane były z nową radością.


Niby dlaczego Pan Bóg chowa nam co roku wiosnę? Kiedy tylko widzę wyłażące z ziemi noski tulipanów i świeżą zieleń, czuję się tak, jakbym dostała właśnie takie schowane na jakiś czas pudło ukochanych zabawek.
Żonkile.
Bazie kotki. Czemu nie ma bazich myszek, mamo?
Ciepły wiatr.
Uniesienie, gdy można wciągnąć żakiet zamiast kożuszka. Radość, gdy znowu bose stopy poczują trawę.
Czy czulibyśmy to, gdyby trwało i trwało?

Tak więc dziękuję Dużemu za jego buszowanie w szklarniowej rupieciarni, przypomina mi, żeby się cieszyć na nowo tym, że pudło zimowych zabawek - mrozu, zimnych nosów, szronu i ciemnych poranków niedługo ustąpi miejsca  kolorowej, radosnej fieście wiosny. Póki co, cieszę się z tego, co mam. Z odskrobywanych szyb. Prania, zamarzniętego na sznurze. Gwiazd jak srebrnego maku. Szalika i butków z futerkiem. Następne dopiero za rok, radujmy się, póki są:)

I zrozumiałam jeszcze jedno - czasem trzeba tylko zakurzonej szyby, żeby zobaczyć, jak piękne bywa światło.






15 lutego 2015

Zimowe światła i warsztaty smakowania poezji



Teraz, kiedy po grudniu zostały tylko echa, po styczniu szepty, a luty już kładzie dłoń na klamce, by odejść, mogę nareszcie poczytać Lorcę. Teraz te wersy brzmią dobrze, są na miejscu, mieszczą się we mnie jak róże w futerale na skrzypce.

Od wschodu aż do zachodu
Noszę twe światło okrągłe
Twe wielkie światło
Co mnie trzyma
W swym natężeniu ostrym
Od wschodu aż do zachodu
Ile mnie trudu kosztuje
Dźwigać się z Twymi ptakami
I z ramionami Twoich wiatrów
Ile mnie trudu kosztuje
Dać Ci przeminąć dniu(...)


Kiedyś tak sobie marzyłam, że pięknie byłoby urządzić takie poetyckie warsztaty na smakowanie i  czytanie Poetów Sezonowo. Z konferansjerką Pana Poniedzielskiego obowiązkowo. W lutym czytalibyśmy Lorcę, zwłaszcza ten budzący dreszcz wers:  Gdy ściągał rękawiczki, z dłoni popiół mu opadł. 




W marcu i kwietniu oczywiście Eliota, Popielec i Grzebanie, z tym fenomenalnym początkiem: Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Wywodzi z nieżywej ziemi łodygi bzu...
Maj zaczniemy Gałczyńskim, a w czerwcu nadejdzie Leśmian. Dzban zielony pełen wody niosę zmarłym dla ochłody... I o dębowym organiście, o Srebroniu i cykl Łąka. Kilka sonetów Szekspira, a potem w lipcu będzie Dylan Thomas. 

Never and never, my girl riding far and near..



Sierpniowe wieczory to będą panie - Safona - I taka wiejska dziewczyna cię oczarowała, która z wdziękiem nie potrafi unieść sukni ponad kostki?
Poświatowska. I Jasnorzewska. I Emily Dickinson i Elizabeth Browning. I Sylwia Plath.

Jestem zmęczona, zmęczona.
Jak kolumna bieli w zaciemnieniu noży.
Jestem córką rzucającego noże,
która ani drgnie.

 

We wrześniu będę już gotowa na Whitmana.

Wiatry jesieni, wędrując lasem o zmierzchu
słyszałem, górą idące wasze zawodzenie(...)
Serce mojej miłej! Ciebie też słyszałem
szemrzące drobniutko w przegubie ręki,
obejmującej mi głowę.

W październiku otulimy się kocami i będziemy czytać Oskara Miłosza. 

Cicho, cicho...

Wszystkiego tego nie ma już.

Wszystkiego tego nie ma już,

synu mój, Lemuelu. 



A potem koło roku się zamknie, bo w listopadzie będziemy wzruszać się nad Franciszkiem Listopadem, Jesieninem i panem Tu Fu, który napisał: 

Flet(...) słychać u bramy miasta.

Jedna, jedyna dzika gęś wzbija się w pustkę. 

Prawda, że takie warsztaty smakowania poezji byłyby czymś właściwym? I jeszcze każdy by dorzucał własne ulubione wiersze, i można by dokonywać czynów tak szalonych i cudownych, jak czytanie haiku na zmianę z Kochanowskim, Rubbajatów i Aragona, Yeatsa i Wordswortha, a potem czeskich poetów, dosmaczonych Lundkvistem i Micińskim...
Tak sobie marzę, oglądając zdjęcia Dużego, który wiedział, jak sfotografować zimowe światła i pokazać w obrazie to, co ja muszę natrudzić się, pisząc, a i to zawsze z lekkim zażenowaniem, że proza to i tak tylko  kopciuszkowa siostra poezji. Dla tych, co nie domyślają się, co fotografował Duży - otóż dziką różę za naszą starą szklarnią. TĄ szklarnią. Poezja fotografii...



Wybaczcie mi ten rozmarzony post, wszystko przez Lorcę i przez Winter Lights. A może macie swoje propozycje do listy wierszy do smakowania na każdy miesiąc? Albo choć na luty, póki tańczą zimowe światła?




14 lutego 2015

Zaczarowana rzeka


Jedyna chyba taka rzeka w Polsce, rzeka warkoczowa, prawda, że piękna nazwa? Płynie wieloma korytami naraz, rozgałęzia się, meandruje, splata się i zaplata naprawdę magicznie. I to jest też nasza rzeka, rzeka, którą znamy od dziecka, nad która urodziłam się, wyrosłam i która zaczarowała mnie absolutnie.

Tu jest na przykład kawałek mapy, na którym widać te supły, precelki, warkocze i falbanki, które rzeka splata sama ze sobą.


Jakby co, to ja mieszkam przy letnim Gościńcu Bielskim:) A meandrujące warkocze rzeki wyglądają z góry tak. Zdjęcie ze strony Ciekawe Podlasie.



A nad rzeką jest tak, jak widać na dole, na kolejnych zdjęciach. Nad rzeką się mieszka, po rzece się pływa, zna się z tą panną rzeczną od dziecka.  Pachną wikliny, zieleń na brzegach jest ciągle jeszcze troszkę dzika, nieuporządkowana, swoja własna, leśmianowska. Z Miłym wyprawiamy się na rzeczne wyprawy...


Albo i z większą częścią rodziny, tudzież z przyjaciółmi... A gdy słońce zachodzi i głosy cichną, to kolory nieba i wody są jak baśń.


W czerwcu jest tak. Jaskry, biedrzeńce, firletki i łubin.
A potem czerwień dzikiego szczawiu wkrada się na paletę nadrzecznego malarza.


I często deszcz czy burze  krążą nad rzeką...


 A potem znowu można zanurzyć się w błękit.






Jest zdobycz! Ta mina Dużego:)
A teraz kilka zdjęć zimowych, nadrzecznych.



I letnich, też nadrzecznych.






 I mogłabym tak długo. Bo ta baśń o rzece nie ma końca.
I tak sobie odpływamy:)