Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filiżanki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filiżanki. Pokaż wszystkie posty

21 maja 2017

Narwali bzu, natargali

- Coraz to ktoś przychodzi i pyta, czy można narwać bzu - pożaliła się Mama. Piłyśmy na podwórku herbatę z Ładnych Filiżanek.
- I co? Pozwalasz?
- No gdzież narwać. Daję im sekator...
Spojrzałam na Mamę z wyrzutem.
- Ale bez TRZEBA rwać! Rwać, targać, nieść naręczem, nurzać w tym nos... tylko tak smakuje!






Naprawdę. Bez, rwany z wielkiego krzaka, z kępy rozszalałej fioletem i bielą, mokry, pachnący. To absolutnie metafizyczne. Tuwim wiedział.

Narwali bzu, naszarpali,
Nadarli go, natargali,
Nanieśli świeżego, mokrego,
Białego i tego bzowego.

Liści tam - rwetes, olśnienie,
Kwiecia - gąszcz, zatrzęsienie,
Pachnie kropliste po uszy
I ptak się wśród zawieruszył.






U nas jeszcze są dzikie, bzowe kępy. Tulą się do drewnianych chatynek, liśćmi, ptakami, słowikami, wiatrem, wieczorem, rankiem, słońcem, gwiazdami. W bez się trzeba schować, zanurzyć, zatonąć w nim.

Głowę w bzy - na stracenie,
W szalejące więzienie,
W zapach, w perły i dreszcze!
Rwijcie, nieście mi jeszcze!





Bez mam w domu, w kuchni, w pokoju, wdarł się do sypialni, pachnie wszędzie. Teraz własnie jest ten czas i dopóki trwa, żeglujemy po bzowym morzu, żaglowcami snów. Niech kwitną. Jak najdłużej. Bez nich Kalinowo nie byłoby takie same. I każda wieś. Bez jest nasz, swoisty, immanentny, własny. Wpisany w krajobraz Podlasia, jak bociany, łąki umajone i leniwe spirale rzeki między puszczą. O łąkach będzie w kolejnym poście, a teraz - teraz bzy.







28 listopada 2015

Pełnia, mróz. Trochę Larkina i Wierszalin.

Rano księżyc jest nad ściętym kasztanem sąsiadów, zahacza srebrem o kikut pnia i gałęzi, jakby współczuł  jego biedzie. Pełnia Śnieżnego Księżyca. Szron pokrył trawę, przymarzł staw, Mały pod lodem obserwuje  ciemne pływaki, żeglujące w fantasmagorycznym śnie. Zaczynamy karmienie ptaków, próbujemy wstawać dzielnie w siwym półmroku poranka, opatulamy dłonie kubkami parującej kawy i rękawiczkami bez palców. Wczoraj wracałam w zamarzającej mgle z "Wziołowstąpienia" Wierszalina, las umykał czernią przed światłami samochodu, północ jeszcze szeptała o hrybach, paprociach i szukaniu w człowieku tego kruchego miejsca, gdzie, metaforycznie, siedzi dusza. I Larkin mi się przypomniał.



Dni

Po co są dni?
To w dniach żyjemy.
Przychodzą, budzą nas
Raz za razem.
Są, aby być w nich szczęśliwym:
Bo gdzie żyć możemy, jeśli nie w dniach?

Ach, szukanie odpowiedzi na to pytanie
Sprowadza księdza i lekarza;
Biegną przez pola
W długich płaszczach.

Tak więc Larkin, Wierszalin, pełnia, chłód. Gromadzę już świąteczne prezenty, szykuję z dziećmi przedstawienie, kombinuję, z czego zrobić kostium bałwana, oglądam stare fotografie, wieszam w oknach śnieżne gwiazdki. Brakuje mi światła. Za kilka dni już grudzień. Jakbyśmy wstępowali na schody ze szkła.


12 lutego 2015

Dzień pączków i takie tam sprawy z brakiem śniegu

Zegar łaskocze wąsami minuty, już prawie przedpołudnie. Nadal szaro, kolejny dzień bez słońca, dzień pełen pączków, gorącego pieca, krzątania się w pachnącej szpinakiem kuchni.

We wtorek czekałam pod szkołą na powrót Małego z basenu, przy okazji posłyszałam cudną rozmowę tatusia i trzylatki, wychodzących z szatni.
- Czemu nie przyjechałeś po mnie sankami? - cieniutki głosik miał w sobie sporo zawodu.
- No jak, przecież widzisz, że nie ma śniegu - tatuś wskazał na chlupoczące pod nogami pośniegowe, brejowate błotko. Ale trzylatka była nieustępliwa.
- Następnym razem jak przyjdzie po mnie mama, to powie śniegowi, żeby się nie roztopił!
Skryłam uśmiech na widok miny tatusia. Bezcenna.
Tak więc tatusiowie, starać się z tym śniegiem.



Jutro bal karnawałowy, Mały zamarzył o karierze wąpierza. Skąd zdobyć zęby?
Dużemu zostały dwa egzaminy w sesji.
Średni już pyta, kiedy będą następne dni wolne w szkole i odlicza czas do Wielkanocy.
Spaliła się jedyna w Kalinowie kwiaciarnia, czarne dziury po oknach są straszliwie bolesne, stara mirabelka przy ścianie osmalona ogniem. Czy zakwitnie na wiosnę?
Dzisiaj dzień srok - pojawia się ich mnóstwo od rana, albo to ciągle dwie te same, ale w różnych konfiguracjach. Słucham bardzo ciepłej i bardzo  mruczącej muzyki, wciągam różowy fartuch od Elfa i Dużego i staram się być bardzo mocno Tu i Teraz, choć zerkam troszkę zazdrośnie na śpiącego przy kaloryferku kota, zdecydowanie będącego Gdzieś Tam Indziej.



Domowe  pączki i herbata nigdy nie smakują mi tak, jak dziś.

Ps. Dotarły do mnie gazetki od Ani z Brzeziny, jak Ci serdecznie dziękuję! Kilka najbliższych wieczorów będzie bajkowych i smakowitych, coś pięknego na szarość lutego.  I list, prawdziwy, na czerpanym papierze. I serwetka, która już się umościła na szafce dziadka. Dziękuję, i życzę zdrowia, bardzo mocno.

Od Docika i Pawła przyleciał zmarznięty, okryty śniegiem chicagowski gołąb pocztowy. Dziękuję Wam za ten wiersz, potrzebny mi był dzisiaj ogromnie.

Dzisiaj słońce wzeszło dla ciebie.
To dla ciebie załopotały sztandary światła.
Roślinki radość ci przyniosły.
Bogata jesteś, duszo moja.
Wiedza do ciebie przybywa.
Sztandar światła nad tobą połyska, raduj się!

M. Rerich


16 stycznia 2015

Czekolada o zapachu fiołków

Dostałam ją na Święta od siostry i celebrowałam każdy okruszek. Absolutnie piękna. Nawet pudełeczko było piękne, zostawiłam sobie na pamiątkę. Symbol rzeczy efemerycznych, absolutnie niedorzeczna, jak pantofelki Marii Antoniny. Teraz, kiedy styczeń przełamuje się lazurem, poranki są nadal ciemne, a wiatr porywisty, nawet wspomnienia po tej czekoladzie smakują mi fiołkami. Nie wiem jak wy, ale ja po euforii całkowitej eksploatacji siebie, świątecznego sprzątania, szykowania, dekorowania, gotowania, potem jedzenia, dojadania, znowu sprzątania, czuję się pusta w środku, a zarazem ciężka, jak balon braci Montgolfier z balastem. Chce mi się odciąć te balasty znużenia i poszybować tam, gdzie ucieka ten czysty lazur, szarpany z dołu siwymi, smętnymi chmurami. Nie dziwię się ludziom, którzy w styczniu przemalowują mieszkania na biało, zastawiają stoły ogrodem hiacyntów i robią sobie długie głodówki, także duchowe. Nic nie czytać, niczego nie oglądać, położyć się na łóżku i z zamkniętymi oczyma jeść ostatnie okruszki fiołkowej czekolady, a zza okna tylko ptaki, szum sosen i daleki szum pomykających gdzieś samochodów.  Czasem kogut u Basi zapieje, czasem zaszczeka pies sąsiadów. Czekolada znika bardzo szybko, a ja wyobrażam sobie wiktoriańskie balony, unoszące się na kartce nieba, pomalowanej odcieniem Louis Blue.
Zajmuję się teraz samymi nonszalancko zbędnymi rzeczami.
Maluję ilustracje do książki dla dzieci.
Powyciągałam wszystkie perfumy i układam z nich na szklanym blacie stołu zawiłe konfiguracje. Wącham hiacynty. Z szuflad przywędrowały kryształy - 3 lutego będzie pełnia, powinny najeść się księżyca. Karmienie kryształów księżycem jest bardzo efemeryczne i nonszalanckie, jak szalik Oskara Wilde'a.
Krokusy już wysunęły nosy z czarnej ziemi, to dobrze.
Moja bazylia doniczkowa choruje, wygląda na jakieś grzybowe paskudztwo, gubi liście. To niedobrze.


- Mamo, jak się nazywa to słowo na er - pytał Mały po powrocie ze szkoły - Takie coś, że wszystko, co robisz,  jest takie samo?
- Rutyna? 
- No. Tak właśnie się czuję - westchnął.

Zimową, mrocznawą porą rutyna stoi na werandzie jak Buka w ciężkiej, niemodnej sukience.
Pielęgnuję więc wbrew wszystkim styczniowym Bukom taką kruchą część siebie, która jest przezroczysta, rezonuje ze wszystkim wokoło, pozwalam jej z wyrozumiałością bawić się tymi bielami, kwiatami, ciszą, czekoladą, balonami, błękitem i spędzaniem wielu godzin na rysowaniu wąsów ryjówek. Wymyślam nowe dania, robię chłopcom kakao i dużo patrzę za okno. Powoli przygotowuję się do tego, by zacząć czekać na wiosnę. W pamiętnikach Agnieszki Osieckiej był taki fragment, że widziała na zboczu góry przeczucie śladu ścieżki. 
Tak właśnie się czuję. Przeczucie śladu wiosny. Gdzieś tam, za tym styczniem i lutym, za księżycami, szarością poranków, ona jest. Kiełkuje już pod ziemią, nasyca się zielenią, głosami skowronków, pierwszymi motylami, bukiecikiem przebiśniegów. Nie śpieszymy się, musimy przeżyć pięknie te wszystkie dni, które nas  od siebie dzielą. Aż tęsknota urośnie do właściwych rozmiarów. Aż będzie tak nie do wytrzymania, aż zaboli z radości, gdy ciepły, roześmiany  wiatr obejmie mnie pachnącymi ramionami.

Więc póki co, ostatni kawałeczek czekolady.
Zamykając oczy, czekam, aż rozpuści się na języku.



20 listopada 2014

Ulepimy dziś bałwana?


To mniej więcej zobaczyłam po obudzeniu się; za oknem sypialni brakowało tylko narnijskiej latarni i pomykającego między świerkami fauna. Śnieg spadł w nocy, a w tej szarości przedświtu, gdy Duży krzątał się, szykując do wyjazdu - było tak cicho, jakby cały świat wstrzymał oddech z niedowierzaniem. Jak to, już?




Co to jest, to białe? Chyba nie myślicie, że postawię na tym choć jedną łapkę? To jakiś żart, prawda?


- Ulepimy dziś bałwaaana? - podśpiewywał Mały, siorbiąc swoje kakao i rozradowanym wzrokiem popatrując przez szybę. Aż mi się gardło ścisnęło, nie, żebym nie popłakiwała na filmach Disneya, zdarzało się, ale cieniutki głosik dziewięciolatka, podśpiewujący tak ufnie -

Ulepimy dziś bałwana?
No chodź, zrobimy to...

No więc czym prędzej upakowałam ich wszystkich, z plecakami, kanapkami, zamieszaniem - mamo, dziura w rękawicy, mamo, kup mi nowe buty do szkoły!
I zostałam sama ze śniegiem, gotującymi się warzywami na pasztet, rosnącym ciastem drożdżowym i melodią Last Christmas, którą Średni włączył mi, wychodząc z domu. Jestem wyrozumiała, bo gdy  byli mniejsi, to sanki ustawiali z nadzieją tuż przy dyniach na tarasie już w październiku. Niech będzie już Last Christmas.
A to półka, listopadowy prezent od Miłego, z drewna świerkowego, sklejona pięknie, pomalowana na kolor białego wina. Duży kręci nosem, że nie zrobi zdjęcia, bo mało światła. Skąd ja mu wezmę dużo światła w listopadzie? No więc zdjęcie ciemnawe, ale widać częściowe zbiory kalinowej porcelany z różami i Cud Półkę.


Maselniczka przyjechała z Piecek, z targu staroci.

 Pachną jabłka, przymrożone pokroiłam na dżemik i zapiekam. Dzisiaj mam dużo domowych planów:) A potem pokażę wam jak zrobić prawdziwe, kresowe, cynamonowe  bułeczki drożdżowe, tu nazywane - pluszki. Nauczyła mnie mama Miłego, pyszność prawdziwa!




20 września 2014

Śliwkowa armada, czyli powidła, drożdżówka i knedle ze śliwkami.


I oto jest, oto przypłynęła, wysoko rozpinając śliwkowy żagiel. Śliwkowa, jesienna armada. A w niej kilka wyładowanych po burty karaweli, wyładowanych oczywiście cudownymi, wonnymi i smakowitymi śliwkami.

 Śliwki to jedne z moich ulubionych owoców, są niewymuszenie piękne, eleganckie w barwie, jędrne i przyjemnie łatwe w obsłudze. Drylowanie śliwek to pestka! Mają mszystą mgiełkę na sobie, jak cienie na aksamicie, uciekające, gdy przesunąć ręką. W dłoni układają się łagodnie i miękko. We wszelkich przetworach są doskonałe -   dzisiaj śpiewam śliwkom pean, tym wdzięcznym siostrom jesieni, a każde słowo niech będzie jak kropla śliwkowej słodyczy. Co zrobiłam ze śliwek?


Tradycyjne powidła śliwkowe

Śliwki drylujemy, na trzy słoiki trzeba około dwóch kilogramów. Wkładam wydrylowane połówki do żeliwnej brytfany, dolewam trochę wody i wszystko pakuję do piekarnika. Drzewiej to się w piecu chlebowym piekło, pieczone nie przypalają się, nie przystają do dna garnka,najwyżej nabierają miłego aromatu przypieczonych owoców.  W temperaturze najpierw 220, potem 180 stopni zapiekam godzinę, aż zapyrkoczą, rozejdą się w śliwkowa powidłową esencję. Bez cukru! Studzi się, zostawia na noc. Następnego dnia powtarzamy. I tak ze trzy dni najmniej. Powidła muszą zawrzeć, ściemnieć, nabrać mocy. Za ostatnim zapiekaniem dodaję cukru, kiedy znów się zapieką, przekładam do słoików, pasteryzuję. Można dodać ciut cynamonu, dobrze, jesli cukier jest brązowy, ale nie musi.



Śliwkowa drożdżówka z kruszonką maślaną

 Proste i mięciutkie ciasto, w sam raz do herbaty wrześniowej. Najlepsze śliwki węgierki, ale z innych też się udaje bez problemu. 

Na ciasto:

3 i pół szklanki mąki
15 dkg cukru
5 dkg drożdży
15 dkg masła
jedno całe jajko i dwa żółtka
szklanka ciepłego mleka
otarta skórka z cytryny


Rozrabiamy drożdże z połową szklanki mleka, dosypujemy mąki, trochę cukru, zostawiamy, by wyrosły. W tym czasie masło roztapiamy, mieszamy z resztą mleka i jajkami. Mąkę dosypujemy do drożdżowego zaczynu, dodajemy masę jajecznomleczną, wyrabiamy ciasto, zostawiamy, by wyrosło, pamiętając o dodaniu startej skórki z cytryny. Można opcjonalnie cukier wanilinowy lub wanilię:)
Gdy ciasto wyrośnie, wędruje na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, posypujemy bułką tarta, kładziemy połówki śliwek, podsypujemy śliwki cukrem, bo są kwaśnawe po upieczeniu, na wierzch robimy słodziutką kruszonkę:

Kruszonka

szklanka mąki
pół szklanki cukru lub 3/4 jak lubicie słodko
10 dkg masła

Posypujemy kruszonką, wstawiamy do ciepłego piekarnika na trochę, by urosło, jak podrośnie pieczemy bez termoobiegu tak z pół godziny do czterdziestu minut, aż się zrumieni, ale nie przypiecze za mocno.


Ciasto jest pyszne na ciepło, można podawać z bitą śmietaną. Słodkie i kwaskowate. Taka dobroć z kompotem lub mlekiem... domowo, z dzieciństwa. Jak u babci.


Knedle ze śliwkami.

Ponoć knedle są trudne do zrobienia. Ale to mit, nie wierzcie. Robi się szybko, łatwo i przyjemnie!

1. Gotuje się ziemniaki, gorące przepuszcza przez maszynkę lub praskę
2. Dodaje się dwa jajka, mąki tyle, ile ciasto "weźmie", czyli wchłonie, na oko ze szklankę na jakieś kilo ziemniaków, taki średni garnek, trochę się soli
3. Wyrabiamy ciasto na stolnicy, formujemy placuszki, do każdego połówkę śliwki (ja swoje trzymałam zasypane cukrem przez noc)
4. Wrzucamy do gotującej się wody, gotujemy jakieś 3 minuty po wypłynięciu
5. Podajemy ze słodką zasmażką(bułka tarta i masło z odrobiną brązowego cukru)
Pyszne! Idealne. Zjadłam ze sześć, słowo śliwkowego pirata:)


Ach ten dzień w kolorze śliwkowym...

18 lipca 2014

Plebania w Leaskdale - śladami Lucy Montgomery, cz. IV

Nawet dzisiaj Leaskdale wydaje się drzemać. Małe miasteczko, z prezbiteriańskim kościółkiem, skąpane w syropie złotego, lipcowego słońca, w brzęczeniu pszczół w ostróżkach, w wianku z białych obłoków na błękitnym kapeluszu nieba. To tutaj Lucy Maud Montgomery spędziła 15 lat swego życia, wychowując dwóch synów; Chestera i Stuarta, mieszkając wraz z mężem, Ewanem Mcdonaldem na maleńkiej, cichej plebanii Leaskdale. 


Oryginalny dom, z żeliwną pompą, używaną przez rodzinę Montgomery, wyposażony jest w klimacie epoki od stóp do głów, od progu po strych. Przed wejściowymi drzwiami wita nas kępa dzwonków, rumianków i ostróżek, wietrzyk trąca brytyjską flagę, farba łuszczy się z wiekowego krzesła, które aż kusi, by przysiąść, patrząc na łagodne pola, zagajniki i las po drugiej stronie rozgrzanej, asfaltowej drogi.


Gazeciarz wychyla się z okna samochodu i rzuca na chodnik "Uxbridge Times", miejscową gazetę. Idziemy za śliczną Megi z dołkami w policzkach, wolontariuszką, która oprowadzi nas po muzeum - wygląda jak Diana Barry, nieodparte skojarzenie. Witamy w Leaskdale Mansion!


Plebania została zbudowana przez prezbiteriańskich parafian w 1886 roku. Stolarzem był William Gordon Udora, dom był ceglany początkowo, w 1970 pokryto żółte cegły białym stiukiem. Teraz oglądamy go w przywróconym pięknie. Jest to piękno skromne, łagodne, wnętrza bardzo kobiece, oddychające czystością, dopracowane w szczególe. Mogłabym tu mieszkać, powiedziałam do Megi i naprawdę - nie czuć tu wcale atmosfery muzeum, dom wygląda tak, jakby gospodarze wyjechali tylko na jakiś wiejski cottage, a my wpadliśmy pod nieobecność. Lada chwila skrzypną drzwi, po schodach wbiegną dzieci, ktoś zapyta, czy nalać nam herbaty i podać kruchych ciasteczek...


Serwis w różyczki. Takiego używała Lucy, podejmując na plebanii gości...


 We wrześniu 1911 roku Lucy i Ewan zamieszkali na plebanii w Leaskdale.


 Ewan i Lucy, niżej zdjęcie z ich podróży poślubnej, rok 1911.


W tym miasteczku do szkoły chodziły jej dzieci, tu napisała 11 z 24 swoich powieści, tu gotowała z zapałem, pisała, zajmowała się rodziną, marzyła i była szczęśliwa. Tu, w 1926 roku napisała Błękitny Zamek. I wszystkie Emilki. I kilka części Ani...

Lucy z Gogiem i Magogiem, Lucy w ogrodzie:)


Zdjęcie trochę nieostre, przepraszam, ale chciałam pokazać cudowną tapetę na parterze, Megi powiedziała, że długo na podstawie zdjęć szukano takiej, która najbliższa byłaby wyglądowi tapety, którą posiadała Lucy Montgomery. Schody prowadzą na górę, do kilku sypialni. Na dole jest kuchnia, spiżarnia, jadalnia i gabinet jej męża.


Obecny Gog i Magog, obok księga gości - wpisaliśmy się z rozkoszą;)

Obecnie stowarzyszenie lokalnych wielbicieli zbiera fundusze na odnowienie ogrodu i przywrócenie go do stanu z czasów pisarki. Tu nieco późniejsze ogrodowe zdjęcie... i Maud w swojej kuchni w Leaksdale.



Wracając do losów Montgomery; mieszkała też w Norval 9 lat i w Toronto.Umiera w 1942, wcześniej, w 35 zostaje odznaczona orderem Impereium Brytyjskiego przez króla Jerzego. Oprócz wychowania dwóch zdrowych chłopaków, w Leaskdale dotyka ją tragedia; trzeci syn, Hugh, rodzi się martwy, byliśmy na cmentarzu, gdzie został pochowany, potem o tym napiszę.



 Pastor Ewan z synami


Scrapbook Lucy, niżej jej dziennik. Zdjęcia STĄD.



Maud była bardzo aktywną w Leaskdale osobą - kimś w rodzaju pani Linde:) Pracowała i w szkółce niedzielnej, była pastorową, odwiedzała parafian, zajmowała się misjami, pracowała w lokalnym Czerwonych Krzyżu, wspierając ofiary I wojny. Szydełkowała i szyła z pasją. Mnóstwo ubranek jej dzieci jej dostępnych do oglądania, wypożyczonych przez panią Wildę Clark.


Haftowano wstążką, robiono serwety i obrusy, zdobiono pościel. To replika oryginalnej, wykonanej przez Lucy narzuty.


Lucy miała pasję fotograficzną. Dzięki temu powstało mnóstwo zdjęć plebanii, pomagających teraz w rekonstrukcji. Używała aparatu Kodaka. Pisała nawet porady do gazety dla początkujących fotografów. Była też laureatką kanadyjskich konkursów fotograficznych, a raz wygrała aparat. Najchętniej fotografowała koty, swoje dzieci, krajobrazy i dom. Uprawiała ogród, robiła jego zdjęcia i dokładne zapisy księgowe, dzięki temu stowarzyszenie wie dokładnie, jak i co należy zasadzić, by odtworzyć oryginalny wygląd kwiatowego i jarzynowego raju Lucy.


 

Cudny malunek na wezgłowiu łóżka

Kandela do ogrzewania pościeli w zimne, kanadyjskie noce:)

Ciągle trwają działania konserwatorskie w budynku. Co w nim jeszcze znajdziemy? Pokój dla gości...


Sypialnię państwa Montgomery, toaletkę, przybory toaletowe, nocnik, buciki...



A jeszcze przypomniało mi się, że na zachowanych zdjęciach widać słoneczniki Maud sięgające okapu domu! Była genialną ogrodniczką. Wracając do domku. Mały sprawdza działanie Remingtona... tu powstawał Błękitny Zamek!


A to piec w kuchni Maud, maszynka do robienia lodów...


A w ogóle, to TU jest wirtualna wycieczka po domu Lucy! Wejdźcie za nami do tego niezwykłego miejsca...




Odwiedziliśmy też kościół, gdzie Średni grał na zabytkowym pianinie, Mały bobrował w ławach, a ja mogłam w ciszy patrzyć przez zmrużone oczy na kolorowe witraże i myśleć o tym, jak Lucy piekła ciasteczka, zwane tu scones i gawędziła na drewnianej werandzie z miejscowymi paniami Linde przy herbacie. I o tym, jak płynie czas, niczym wielka, chłodna rzeka. I o tym, jaka jestem szczęśliwa, będąc tu. Tak po prostu.
Mogłam zagrać sobie Amazing Grace, słuchać, jak głos się niesie nawami, dotknąć wyślizganego drzewa. Wspominać Joannę:
"Joannie podobały się proste, skromne nabożeństwa i żarliwe śpiewy. Chętnie siadywała przy otwartym oknie i patrzyła na sosnowy las. (...) Chodziła do tego kościoła, bo dobrze się w nim czuła."


Na zakończenie Megi zaparzyła nam herbatę i poczęstowała gorącymi scones ze słodką śmietanką i dwoma rodzajami dżemu. Zdjęcia i przepis załączam. A w następnym wpisie - Foster Memorial. Zapraszam!





Przepisy na scones znajdziecie TUTAJ i TUTAJ .Smacznego:)
Stowarzyszenie http://lucymaudmontgomery.ca/
Korzystałam też oprócz już wspominanych stron ze strony http://www.town.uxbridge.on.ca/
I z bloga: http://maggiemayfashions.com/sewingblog/