27 sierpnia 2013

Wieczorem

Słońce dzisiaj zachodziło z fanfarami, czerwone, na połowę nieba rozlały się te szkarłaty, jak malarzowi farby. Stoję z kubkiem gorącej kawy w drzwiach, z aureolą lampy za plecami. Zimno. Pięknie.
To ostatnie dni sierpnia.
Aronie przejrzały, Duży rozpalił własnie w kominku, a ja wyciągnęłam ciepłe skarpety. Melancholia się kluje, bociany odlatują i jaskółki, a podróżnicy wracają do domu.Tak być powinno, wszystko ma swój czas.
Błękit nieba przewiany jest fioletem, od południa płyną chmury jak chińskie smoki, połykające ciemność. Wszystkie głosy wyostrzone; szczekanie psów, świerszcze,  samotne ter ter ter traktora, wiozącego ostatnie bele siana z łąki.
Układałam już dzisiaj papiery, wyrzucałam stare klasówki; przyjdzie czas na nowe. Segregatory. Notes. Trzeba będzie zapisać w nim nowy plan lekcji, a marzenia o statkach o czerwonych żaglach, lagunach i liliach przy księżycu staną się tylko echem lata. Trociny się zagrabi, basenik schowa, rolki w pudło. Siądziemy za stołem w aureoli lampy i pijąc herbatę, będziemy z dymków pary splatać herbaciane galeony, żeglujące ku Cynamonowym Wyspom.
Jakoś ciepło mi z tą myślą, mimo wszystko.

Pożeglujemy razem ku jesieni?


Mamy z Bullerbyn

Uwielbiałam tę książkę. Nigdy mi się nie nudziło czytać o przygodach gromadki z Bullerbyn, o ich domach, wyprawach, sekretach, nocowaniu w stogach, zrywaniu wiśni czy innych cudownościach. Z czasem, gdy przybyła nam nasza trójka, nieco zweryfikowały mi sie poglądy, a Bullerbyn zaczęłam wspominać jak  Atlantydę Platona. I nabrałam szacunku do mam z Bullerbyn.
Gdzieś tam, w tle, gotowały obiady, szorowały miedziane rondle, cerowały podarte na kolanach spodnie, rozpalały w piecach. Domy były czyste, a śniadanie na czas. Zupa gorąca, a na fartuszku wyhaftowany kwiatek. Dzieci mogły sobie bobrować po łąkach, tatusiowie rąbać drzewo w lesie i  planować interesy, a mamy z Bullerbyn grzały wodę na kąpiel i karmiły kury.
- Mamo, idę do Bartka! - oświadcza moje dziecko z Bullerbyn o ósmej rano.
- A czemu idziesz do Bartka? - pyta mama z Bullerbyn, pakująca ubrania do pralki i szukająca dwóch brakujących skarpetek. Jedną znajduję w nogawce, a druga pożarł skarpetkowy potwór. Nie ma.
Sto lat temu dziecko z Bullerbym odpowiedziałoby: idę zawołać go, żeby poszedł ze mną bawić się w stogu siana w Indian. Mały śmigając gołymi łydkami odkrzykuje mi zza okna:
- Idę powiedzieć, żeby się zalogował na mój serwer, bo samemu mi się nie chce szukać diamentów w minecrafcie!
Aha.
Mama z Bullerbyn idzie do kuchni, wyjąć naczynia ze zmywarki i zapakować nowe, pozbierane po pokojach. Chwila zadumy, jak zużytkować wczorajszy makaron i kotlety z fasoli, oczywiście, zrobimy zapiekankę, jak zaleję sosem... cebulka, papryka do tego...
- Mamo, a dlaczego ludzie skaczą z mostów? - wpada Mały, sadowiąc się przed laptopem.
No ładnie, chyba Sklep dla samobójców Duzy mu pokazał. Dużemu wczoraj tłumaczyłam, że pora pomysleć o szkole, bo ma tylko dwie książki kupione, a on na to:
- Założę się, że połowa klasy nie ma jeszcze żadnej. I umów mnie do dentysty, dobrze?
I ze stoickim spokojem znów wyciągnał się na leżaku na tarasie, zawijając w koc.
Zadzwoniłam do dentysty.
Umówiłam Dużego.
Zrobiłam jedzenie, posprzątałam, popatrzyłam na stos ubrań do prasowania. Niech ktoś przyjedzie i mi poprasuje, no... nie cierpię tego.
Wyrzuciłam stare bukiety, wymyłam wazony.
Sprzątnąć w komodzie. Dokończyć pielenie ogrodu. Zrobić zakupy na Wielkie Przyjęcie na mężowy przyjazd. Poskładac ciuchy w szafach. Wynieść słoiki do piwnicy. Zamieść. Zmyć. Posłać. Siąść z Małym na tarasie i posłuchać świerszczy. Poczytać, gdy  zapiekanka będzie się dopiekać. Patrzeć na brzozy, jak gubią zielone sukienki i  migają złotymi halkami od spodu.
W piątek do pracy... rada.
Muszę kupić nową torebkę. Jaki kolor? Zamyślam się nad kolorem torebki, jak Platon nad swoją Atlantydą.
Do codzienności się dorasta. Najpierw się jej nie zauważa, tej cichej pracy w tle, bez której dom nie działa, ogród nie kusi wypielonymi rabatami, a dzieci nie mają szarlotki do pałaszowania.
- Masz ładny ogród - pochwaliła mnie sąsiadka, u której tylko trawnik i rachityczna jabłonka. - Dużo pracy, taki ogród...
- Jakieś dwie taczki zielska dziennie - wyjasniłam.- 90% pracy w ogrodzie to usuwanie zielska.
Składamy drewno do garażu, które Duży rąbie. Średni burczy pod nosem, wolałby czytac Pratchetta.
- Jak nie zadbamy o drzewo na zimę, nie będziesz mieć ciepłej wody i ciepłych kaloryferów - tłumaczę Burczymusze. I myślę sobie; kiedy dorasta się do tego, by to zrozumieć? Że nie będzie szarlotki na porcelanowym talerzyku bez zagniatania ciasta i mycia stolnicy z mąki, czystej koszuli bez włożenia jej do pralki... tego nie robi enigmatyczny Ktoś. To sie nie robi samo. Uczymy chłopaków pracy całą rodziną, gdy sadziliśmy ziemniaczki, nawet mały pomagał, gdy składamy drzewo, pomagają wszyscy. Tłumaczę im, że wtedy ogień lepiej smakuje w kominku, a obiad na talerzu. Że jest satysfakcja. Póki co, tylko Duży chyba to już rozumie. Zresztą, nie dziwię im się. Gdy byłam mała, wszystkie wakacje spędzałam u babci z rodzeństwem; swoim i ciotecznym. Razem było nas sześcioro dzieci, co rok, przez dwa miesiące. Dla mnie był to cudowny czas zabaw w starym pałacu, parku i ogrodzie.
Dzisiaj rozumiem, że moja babcia miała rok w rok gotowanie obiadów dla dziewięciu osób w sumie przez dwa miesiące, a do tego ukochane przeze mnie szarlotki, wielki ogród na głowie, zrywanie porzeczek do skupu i ogarnianie domu... nie zauważałam tego. Ale gdy wracałam z ogrodu, z nazbieraną żywicą, z liśćmi we włosach, opalona, szczęsliwa, to obiad był, a w piekarniku świeże ciasto, a w kubku kompot z gruszek. Jak to się działo? Czemu nie przyszło mi do głowy, by podziękować jej, wtedy? Czemu teraz juz jest za późno, a ja sama obieram jabłka na szarlotkę, patrząc jak Duży z koleżanką, Średnim i Małym zaśmiewają się na tarasie, wśród pelargonii, a koło się zamyka?
Kiedyś czytałam "Mały traktat o wielkich cnotach", André Comte-Sponville, i zadumałam się nad trafnością wypowiedzi autora:


"Jeżeli można uczyć cnoty, w co wierzę, to raczej dając przykład niż pisząc książki. Po cóż więc taki traktat o cnotach? Być może po to, by próbować pojąć to, co powinniśmy czynić, kim być lub jak żyć, i w ten sposób ocenić, przynajmniej rozumowo, jak daleka dzieli nas od tego droga. Zadanie skromne, niewystarczajace, ale potrzebne."

Szczęście jest ciche, skromne. Podoba mi się to "próbowanie pojmowania tego, co powinniśmy czynić." Idę poszukać drugiej skarpetki i nakarmić króliki.


25 sierpnia 2013

O czym szumią topole


Topole.  Ludzie ich tutaj nie lubią, bo drewno do niczego i ponoć to "zimne" drzewo, nieprzyjazne ludziom, słyszałam juz, że wodę z ziemi wyciąga, że bóle głowy sprowadza. A ja lubię topole, bo jedna topola to już jak morze, a kilka ich, cały ocean szumu. Żadne drzewo tak nie szumi, jak topole, na miedzy za naszym domem wyrosły jak rząd królowych. Potężne, Miasta Liści, o zachodzie podbarwiane złotem, nieustannie w ruchu, płyną nad rżyskami, polami mgieł, ostów puchatych, jesiennych łąk jak dostojne, wzdymające zielone żagle okręty.
Jechaliśmy dzisiaj z Małym rowerami, wioząc worki z zielem dla królików, a nad nami rozszumiały się te tajemnicze ballady. Aż stanęłam, zadzierając głowę. Czy tak las Sherwood szumiał, takim tęsknym zaspiewem? Nie, topole są chyba bardziej nasze, kresowe. Znam białoruską piosenkę o topoli i utraconej miłości, topola rymuje się z niedola, topola szumi o nieznanych smutkach, sękatymi ramionami chwytając skrawki błękitu. Biedne topole, jakoś tak niekochane. Pylą. Nikt ich nie sadzi na podwórkach ani w ogrodach, a jak sama się zasieje gdzieś na miedzy czy za płotem, to najszybciej ją zetną. Te topole na zdjęciu Basia, sąsiadka, też chce wyciąć, będzie na zimę, mówi, no i ile mniej śmiecia.
Kiedy z liści opadnie szum, a same liście z gałęzi, stają się tylko śmieciem, o zapachu goryczki, jesieni, gnijącym w wysokich trawach i na ściernisku. Biedne topole.
To już koniec sierpnia, nieuchronnie. Maliny są słodkie, a ranki zimne. Rosa do kolan. Chłód na policzkach, na palcach. Za cztery dni wraca Miły, a w sobotę zacznie się wrzesień. To było najdziwniejsze lato dla mnie, pełne zamyslenia, pracy, bycia sama ze sobą. Tempo moich wpisów niestety spadnie, ilośc też, wybaczcie, nowymi bucikami tupie już szkoła z tornistrem na plecach. Ale zaczną się nowe cuda, wrześniowe, jabłkowe, ogrodowe, a potem nadejdzie pora kominkowa, pora koców, gorącej herbaty i książek. Na swój sposób cieszę się z tego, że znów jesień pracowita wprowadzi nam się do domu jak gromada myszy z węzełkami.
I mam nadzieję, że nie zostaną ścięte szumiące, sąsiedzkie topole.
Brakowałoby mi ich szumu.



23 sierpnia 2013

Ocalić od zapomnienia

Kocham pasjonatów. Nie w sensie choleryków, ale entuzjastów, robiących coś, bo uważają, że ma to sens, bo warto, bo trzeba. Bez wynagrodzenia, z miłości, z pasji właśnie. Często nierozumiani.
U nas takim pasjonatem jest pan Marian, prowadzący domowe muzeum rzeczy. Z zawodu fotograf i organista, z zamiłowania; wielbiciel starych przedmiotów i kolekcjoner. Jego kolekcja zajęła już kilka budynków, wszystko schludne, tematyczne, zadbane, co się da, przeszło renowację, co się nie dało, czeka jeszcze. Najbardziej niesamowite dla mnie są stare fotografie Kalinowa, pokazujące miejsca, których już nie ma. I opowieści pana Mariana o przedmiotach; może tak godzinami. O płaszczu syberyjskiego zesłańca ( o, patrzy, tu jeszcze plamy krwi), o walizce listonoszki ( tu jej list, patrzy, tu niemiecka pieczątka), o kobiecie, wyświetlającej po wioskach filmy ( tu szpule, ona objazdowe kino robiła), o patelni ( wykuta z jednego kawałka, to był jej cały majątek, ta patelnia)...
Pan Marian ma szlacheckie pochodzenie, kiedyś malowałam mu jego herb rodzinny, ale mieszka w skromnym domku z zadbanym ogródkiem, a cały czas poświęca swojej kolekcji. Ludzie przynoszą mu lub sprzedają straszliwie zaniedbane sprzęty domowe, rolnicze, a on je dopieszcza, czyści, maluje... stare sanie, warsztaty tkackie, maselnice, łyżki, sprzęt medyczny, fotograficzny, kościelny - niesamowity zestaw kluczy, nożyce do owiec, pułapki na szczury, stare pralki, kredensy, garnki, rzeźby, paszyna do wafli, hełmy niemieckie, menazki... wszystko. Silva rerum.
Jeśli kiedyś zawędrujecie w okolice Kalinowa, pójdziemy do pana Mariana, posłuchać opowieści o ludziach i rzeczach. Bo choć ludzi już nie ma, to rzeczy nadal opowiadają ich historie. Najpierw kilka fotografii z kolekcji pana Mariana.



Stara szkoła, do której chodziłam, już nieistniejąca






Most trójczłonowy na rzece, też go już nie ma




Stara synagoga...


... która spłonęła w  1973 roku, gdy ja się rodziłam. Pan Marian uwiecznił moment pożaru.


Walizka

To chyba wyżymaczka do prania?

Akcesoria kuchenne. Moja babcia miała taki kredens :)


Warsztat tkacki


Fragment wypowiedzi pana Mariana z wywiadu TU

Przyjechałem do Narwi niemal pół wieku temu z Wyszonek koło Wysokiego Mazowieckiego.
        W domu nie było bogato. Dowiedziałem się, że tutejsza parafia poszukuje organisty. Ksiądz był życzliwy i zgodził się przyjąć osiemnastolatka, który niewiele jeszcze umiał. Ożeniłem się tutaj i związałem z Narwią na stałe.
         Chwytałem się wielu zawodów. Byłem organistą, ale i kierowcą karetki, fotografem -założyłem nawet w Białymstoku zakład, kamerzystą, który uwiecznia śluby i wesela, taksówkarzem.
         O gromadzeniu i eksponowaniu zbiorów myślałem od dawna. Widziałem, ile rzeczy na wsiach niszczeje i że młodzi nawet nie wiedzą, do czego które przedmioty służyły. A ja miałem czas, cierpliwość, potrafiłem przywrócić im dawny wygląd i sprawność. Czyściłem, naprawiałem, odnawiałem.
         Dawna obora i letnia kuchnia to teraz pomieszczenia wystawowe. Są tu maszyny rolnicze -siewniki, kosiarki, brony, jest wóz drabiniasty i sanie, jarzmo, które zakładano wołu i uprząż, narzędzia do mielenia, cięcia, wytłaczania, ubijania, kowadła i siekierki, kosze, lampy i makatki, kredens i krzesła, forma do robienia opłatków i żelazko na duszę. Doceniłem też wartość muzealną pierwszych elektrycznych sprzętów gospodarstwa domowego - jest pralka i prodiż, są maszyny liczące, poprzedniczki kalkulatorów, i motocykl SHL. Są ubrania chłopskie i mundury.
        Wszystkich gości sam oprowadzam. Wstęp do Muzeum Wsi jest wolny. Nikt też nie dał ani złotówki dotacji.
        Nie wiem, jaka będzie przyszłość moich zbiorów. Nie oglądali ich fachowcy, nikt nie oceniał ich etnograficznej unikalności, ale też i nie jest ona najważniejsza. Zgromadziłem je, by przypominały ludziom, zwłaszcza najmłodszym, świat, który rozpadł się na moich oczach.
        Zapraszam. Proszę tylko wcześniej uprzedzić telefonicznie (85-681 60 50), bym na pewno był w domu.

                                                                                                          

Marian Święcki

22 sierpnia 2013

Co tu robić kiedy pada deszcz, czyli Mały maluje

 

Średni przespał deszcz  i brak prądu. A lało od rana do okolo 14, po 14 też włączyli nam prąd. Po liściach żółknących jaśminów, po sosnowych gałązkach, po daliach i  astrach szemrało, spływało, chlupotało, sennie, przyjemnie...  Przyznam się, przedrzemałam pod kocem pod okiem Jarzębinowego Anioła. Obiadu nie było, ale było mleko i chrupki, a w zachmurzonej sypialni Mały z zapartym tchem Malował Obraz. Dałam mu pusty blejtram, farby akrylowe, pędzle i tak oto powstało dzieło. Na obrazie Małego jest błękitne niebo, rzeczka, pagórek z drzewem ( Średniemu przypomina kurhan), drzewo ma dziuplę, kwiaty są, a jakże, trawka zielona i naprawdę miło na duszy. Zwłaszcza, gdy podpatrywałam jego przejęcie. Nic nie może równać się ze skupieniem małego Malarza, który wyczarowywał, eksperymentował i co chwila pokrzykiwał:
- Mamo, zrobiłem kolor ametystowy!
- Mamo, pędzel się wygina! Jak malować, jak się wygina? Nie da się!
- Mamo, a wodę już zmienić? ( minutę wcześniej zmieniał)
- A jest kolor trawowy, mamo? A niebowy? A jaki kolor ma dziupla? Dziuplowy?

Dziękuję ci za uśmiechy tego dnia, Malutki.
















Nowe sukienki na krzesła w salonie

Tak jak w tytule, krzesełka dostały nowe, krótkie sukienki. Falbanki i kokardy z brązowego lnu, siedzisko żakardowe, kremowe w kwiecisty wzorek. I paski.  Tak po namyśle to stwierdzam, że mi się wiktoriańsko robi, tzn. chyba dużo wszystkiego, wzorów, materiałów i bibelotów, ale nic nie poradzę, dobrze się z tym czuję. Moim mężczyznom w domu absolutnie nie przeszkadza nic, co wymyślę, kwiatki na tapecie? proszę bardzo, dywan? Żaden problem, pokrowce? A jak najbardziej. Nikt mnie nie powstrzymuje, a ja lubię, jak dom obrasta w miłe rzeczy, przytulniej wtedy, eksperymentator ze mnie żaden, gust mam wybitnie tradycyjny. Trochę ratuje mnie przestrzeń, salon ma 5x7 metrów, czyli jest gdzie upychać te lalki, bukiety i serwetki :)

Owalny stół jest z odzysku, nogi i dół stare, a blat dorobiony na nowo. Krzesła dokupione, drewniane. Podłogi świerkowe, polakierowane na jasno. Ściany jak widać, zestawienie wiśni z kremem bardzo lubię.

Nowe sukienki uszyła zaprzyjaźniona krawcowa w cenie 30 zł za jedną, nie wiem, czy to dużo, czy mało, ponieważ w okolicy mam jedną jedyną krawcową, wyboru nie ma. Ale zadowolona jestem ogromnie, szczególnie len mi tak jesiennie już pasuje. Teraz szukam brązowego obrusa - ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, podrzućcie link, co by mi pasowało na stół?















21 sierpnia 2013

Indian summer w Kalinowie

Barwy końca sierpnia nieodmiennie mnie zachwycają. Jakby wszystkie pigmenty koncentrowały się w tych burgundach, śliwkowych fioletach, bursztynie słoneczników, kobaltach borówek... Łagodzą je zielenie schnących hortensji, baldachy kopru, przekwitające nagietki. Każdy zakątek domu jest udekorowany, zastanawiam się, gdzie jeszcze mogę jeden bukiet wetknąć... może ganek? Może parapet w salonie? Kątek w sypialni?
Jabłka pachną, gotuję dżemy.
Ostatnie ogórki wynalazłam dzisiaj, jutro będzie sałatka z kurkumą.
Dzisiaj zmokliśmy z Małym w deszczu i to było jak pieszczota.
Mokra pszczoła na słoneczniku.
Mokre wrotycze przy drodze.
Aronie.
Indian summer.









20 sierpnia 2013

O sarkazmie, dołujących felietonach i końcu wakacji.

To Stanisław Tym powiedział, że jedno zdanie Boya pchnęło go na właściwą drogę życia. A zdanie owo brzmiało:

"Im dłużej żyję na świecie, tym bardziej inteligencja, dowcip bez dobroci wydają mi się niesympatyczne i niezajmujące”.

Tak mi się skojarzyło, bo siedziałam dłuższą chwilę, wpatrując się w ekran laptopa, po przeczytaniu paru błyskotliwych, sarkastycznych felietonów Znanej Osoby, opływających w humor, raz wyszukany, raz brutalny, w szokujące i trafne metafory, popisy elokwencji, popularne treści, trafne pointy, bezlitosne obnażanie słabości Tych i Owych, a nawet - jakże świetnie podkreślające klimat wulgaryzmy, niczym rodzynki w intelektualnym cieście. Tak... takie felietony. Znakomite. I tak mi się smutno zrobiło. Nie, żebym pierwszy raz takie rzeczy czytała. No więc czemu mi smutno? Może dlatego, że pamiętam, że słowo sarkazm z greckiego znaczy “przygryzam wargi z wściekłości”. Dużo tego gniewu, niechęci było w tym mądrym pisaniu.Widać, że ktoś zauważa zjawiska, analizuje, poddaje ocenie, wyciąga wnioski, wykonuje sporo umysłowej pracy, a potem, niby lekko rzuca złośliwą pointą - no i teraz się śmiejemy.
Czuję się jednak trochę zdołowana. I zażenowana, jakby ktoś okazał złe maniery w autobusie na przykład. Ostatnio jadąc ze  Średnim tłumaczyłam mu, że głośne rozmawianie przez komórkę w autobusie to nie są dobre maniery. Chcąc nie chcąc ze Średniakiem wysłuchaliśmy skomplikowanej historii organizacji czyichś urodzin, którą dzieliła się młoda mama z córeczką jedno siedzenie dalej. Dzieliła się nie z nami, ale z kims po drugiej stronie słuchawki, ale niestety, słuchaliśmy.
A wracając do felietonu; zabolał mnie, bo  zostawiał okruch szkła w sercu, jak w baśni Andersena. W tym felietonowym świecie kobiety były męczenniczkami, udającymi, że spełniają się w życiu domowym, a sekretnie nienawidzące wtłoczenia w stereotyp, marzące o wyrwaniu się z kajdan, albo odwrotnie, wyzwolone i ostentacyjnie odrzucające żałosne społeczne role. Sarkastycznie wspomniano "pomidorówkę", niedzielne obiadki, pretensje do intelektualizmu i zmarnowanie życia. Na koniec poklepano czytelników po plecach, że to tylko felieton, nic się nie stało, osoby fikcyjne i zmyślone.
 I tak myślę sobie  o tej brakującej  dobroci, życzliwości. O Stefanii Grodzieńskiej np. , która w czarujący sposób balansowała między  satyrą a uśmiechem. A też pisała felietony. W jej świecie byli jednak dobrzy ludzie. Prawdziwi, tacy, jakich znam ze swego życia.  Nawet jak ktoś przegrał życie, lub popełnił błędy, nie chichotano nad nim z pogardą.Ona nie chichotała.
Nie zgadzam się na cierpiętnicze gotowanie pomidorówki. I kreowanie takiego gotowania.  Lubię oka w rosole i wzór niezapominajek na talerzu. Czytam Zagajewskiego, czekając, aż dopieką się kartofle z tymiankiem. Nie ubolewam nad tym, ile to "kosztują mnie" dzieci. Nie zgrzytam zębami,  pakując zielsko do taczki, bo zwyczajnie lubie pracę w ogrodzie. Nie uprawiam marketingu rodzinnego, kreując Wizerunek Szczęśliwej Rodzinki. Wzruszają mnie dzieci i błękit nieba. Czasem mam złe sny i smutniejsze dni. Jak wszyscy. Przypomniały mi się słowa Korczaka, mądre słowa:

"Kłamie ten, kto mówi, że się dla czegoś lub kogoś poświęca. Jeden lubi karty, inny kobietki, jeden nie opuszcza wyścigów konnych, a ja kocham dzieci. Nie poświęcam się wcale, robie to nie dla nich , lecz dla siebie. Mnie to jest potrzebne. Nie wierzcie panie słowom o poświęceniu. Są kłamliwe i obłudne."

To, co robię, robię dla siebie. Mnie to jest potrzebne, do życia,  te filiżanki, piosenki, sny, domowe konfitury, spacery po lasach, bajki o zmierzchu. Magda Umer  napisała o sobie; że nie ma skrzydła nienawiści. Ja chyba też nie mam.
Gdyby ten felieton był w ksiażce, odstawiłabym go na półkę,  sio z tym sarkazmem, które odbiera smak pomidorówce i śmiechom dzieci o poranku. A tak zamknęłam laptop i poszłam posiedzieć na schodach, pooddychać powietrzem przed deszczem. I z wolna robiło mi się lepiej. Słońce zachodziło, u Basi gdakały kury, Mały chlipał, bo odkryto jego kryjówkę  w chowanego i został "zaklepany". Pomyślałam o książkach, które muszę zamówić Dużemu, o tym, że za 3 dni wróci z obozu i że Miły wraca w przyszłym tygodniu. O tym, że muszę  nakopać ziemniaczków, poskładać pranie i dokończyć czternasty rozdział bajki.
Wiatr niósł z łąk i pól zapachy, które przychodzą dopiero w końcu lata; siana, zoranej ziemi na rżysku, woń lasów, dojrzewających śliwek z sąsiedniego sadu.
Zapachy końca wakacji.

„Życie – stary sposób na zbieranie zdziwień“ - napisał Andrzej Poniedzielski.


Zaczarowane drewno

Kiedyś  odwiedziliśmy niedaleko mieszkającego rzeźbiarza, od którego nabyłam trzy figury.
Dwie z zakupionych figur to Adam i Ewa, Ewa trzyma w dłoniach gołębia, a Adam patrzy gdzieś tym wszystko i nic widzącym spojrzeniem. Witają gości u mnie na werandzie razem z bukietem złotej nawłoci w dzbanku z kogutkiem.  Dzisiaj popołudniowe słońce nadało im barwę miodu. Stałam i patrzyłam w milczeniu, a potem zrobiłam zdjęcia, cichutko, żeby nie spłoszyć tej miodowej, bursztynowej chwili, gdy lato zastygło w powietrzu jak płynna żywica.