30 września 2014

Robimy grusztardę i sok z czarnego bzu, a w tle Gałczyński i Beethoven.



Grusztardę odkryłam na blogu jadłonomii i zapragnęłam z miejsca zrobić taką samą. Sama nazwa! Bajkowa. I opis, taki smakowity. Taki, że czujesz zapach - a ja na zapachy bardzo czuła i łakoma jestem. Oskoma mnie naszła na grusztardę i już. Więc zrobiłam.

Na 1 kg gruszek takich dojrzałych i słodkich dałam około 1/2 szklanki octu winnego. Nie miałam 2 paczuszek gorczycy, więc dałam jedną i dosypałam kurkumy i odrobiny curry. Cukru brązowego trzy dobre łyżki. Pieprz, goździki, ziele angielskie, laurowy liść - wedle przepisu jadłonomii. Jak się ten ocet gotował z przyprawami - poezja! Pachniało tak, że Gałczyński zza chmury wyglądał i oblizywał się, bo to był zapach jak czarodziejski flet, wiódł i wiódł na pokuszenie...

— Niczego — mówił głos — nie żałuj,
nawet piccolo-fletu, nawet cierpienia,
a rozpyl wzdłuż szyb zapachy winne,
niech ściany sal będą co chwila inne,
aż do znużenia(...)

O tak, Gałczyński, liryczny, absurdalny, melancholijny, zaplątany w zapachach i kolorach dzikiego wina, w jesieni,  w galilejskiej fletni... I zapach grusztardy. Tak. Nie mogłam wymarzyć sobie niczego lepszego na koniec września. Może z wyjątkiem soku z czarnego bzu...

Sok robi się tak.
Zrywamy baldachy czarnego bzu, te dojrzałe, opalizujące infernalną czernią i glamourowym fioletem, te dekadencko jesienne, jak kawior, jak perły wieczoru. Ponoć niektórzy obsupłują owocki z gałązek widelcem - ja wolę palcami, jestem sensualna, lubię czuć. Cóż, że ręce potem fioletowe. Owocki wpakowałam do żeliwnej brytfanny, bez cukru, trochę wody na dół tylko i w piekarniku zapiekłam, aż puściły sok, całe mnóstwo czarnopurpurowego soku, pachnącego cudownie.... przetarłam przez sito, dodałam kilo cukru na jakieś dwa litry soku, znów zagotowałam i gorący w buteleczki. Tych małych, od soku Kubuś wyszło mi osiem.

Grusztardę jedliśmy z pasztetem z selera, grzankami i chrupiącą papryką.
Sok z bzu został wypity już częściowo, bo mieszkańcy Kalinowa zaziębili się i pilna potrzeba kuracji nastąpiła. Nie ma nic lepszego na przeziębienie i gorączkę niż esencjonalny, cudnie obsydianowy sok. Jeśli macie jeszcze możliwość zdobycia owoców bzu czarnego - zróbcie tę dobroć koniecznie:)

A na deser Beethoven:)




26 września 2014

Rocznicowy bonus numer dwa - ilustracja i wspomnienie

Wspominam nadal założenie bloga.  Z tej okazji, zainspirowana pracowitym rysowaniem gruszek u Dzikich Kur też postanowiłam popełnić rysunek i powstała taka reminiscencja sprzed paru lat. Mały był jeszcze bardzo Mały, Duży miał taki wyraz twarzy przez pół życia, a Średni trzyma Jedzenie Dla Wilków.  Reszta rodziny w mojej osobie oraz Miłego jak widać próbuje sobie poradzić z rzeczywistością:) Muszę jeszcze dorysować kota.


A oto wspomnienie. Październik 2006 i okolice. Miejsce akcji: Kalinowo.



- Co by było, gdyby ślimaki miały pióra? - zapytał Średni.
- Nie wiem. - westchnęło mi się, bo wiedziałam już, jak się potoczy rozmowa. Średni był wielbicielem ślimaków.
- A gdyby miały pazury?To kto by im obcinał pazury, mamo? A co by było, gdyby miały zęby, mamo? Mamo, a co jedzą ślimaki? A czy ślimaki są gadożerne? Czy można hodować ślimaki? Mamo, no powiedz. Można? - potok pytań nie miał końca,
- Można. Na mięso. - mruczę, w nadziei, że się zniechęci. Nic z tego.
-  A jakby były mięsożerne to co?A czy ślimaki atakują czy nie?
- Nie, ślimaki są nastawione pacyfistycznie. No chyba, że kapustę, owszem, kapustę atakują. Ale aksamitek nie.
- Aha. mamo…a co to znaczy pacyfistycznie?
-  Pokojowo. Są pokojowo nastawione.
-  A jakby atakowały to co?
- No nic chyba. Tak myślę.
-  A co ślimak mógłby zrobić dla człowieka??
-  Nic chyba. Może niestrawność, jakby go kto zjadł, kochanie.
-  A ty mamo? Czy zjadłabyś ślimaka?
- Nie. Nie sądzę. Możemy skończyć o ślimakach? Zobacz jaki mostek, jaki strumyk śmieszny, brązowy… - chytrze odwracam uwagę. Daremnie. Temat jest niezwykle interesujący.
- A gdyby ślimak miał skrzydła to co, mamo? Co by było jakby miał skrzydła?
- Latałby. Dość śmiesznie. No i chyba kapusta byłaby zagrożona bardziej…no wiesz…dolecieć szybciej, niż pełznąć. Ale to nierealne. Ślimaki nie mają skrzydeł.
-  A gdyby miał cztery nogi to co??? - zastyga Średni w nagłej wizji.

…a szliśmy ze szkoły, ręka w rękę, moja dłoń w pulchnej łapce przedszkolaka. Zatrzymaliśmy się przy strumyku i patrzyliśmy, czy wodnik wylezie. Nie wylazł. Nigdy nie wyłazi.
- Ale jeszcze go złapiemy, co nie mamo?
-  No pewnie, któregoś razu. Popatrz na liście.
-  Ale ładne. Jutro kupisz mi na wycieczkę wszystko co chcę do jedzenia?
- A co chcesz?
-  Pączka, bułeczkę, gumę, baton i picie niegazowane.
-  Dobrze, kupię. Tylko nie jedz w teatrze.
-  A gdzie mam jeść?
-  No…w autobusie na przykład. Ale w teatrze nie, zdecydowanie nie.
-  Dlaczego?
-  Bo to nieładnie. Aktorzy grają, a ktoś szeleści papierkami. Pójdziemy na skróty, dobrze? Obok tego domku, gdzie rosną topole. A w domu napijemy się herbaty.
- W Ładnej Filiżance, co nie, mamo?

 Ładna Filiżanka stoi na kredensiku, w odróżnieniu od Kubków Pospolitych w szafce nad zlewem.

- No pewnie, że w Filiżance, mały.
- Jestem Średni.-  powiedział Średni z urazą.
-  Aha. Przepraszam. To daj łapkę.

 I poszliśmy dalej.

*

Średni siedzi na tarasie i pracowicie obdziera ze szpilek gałązkę świerku koreańskiego.
Podchodzę zaciekawiona.
- Co robisz? - kucam koło niego.
- Jedzenie dla wilków. - mówi poważnie.
- Ale wilki nie jedzą tego. Iglastych gałązek, ani wcale roślin...
- A co jedzą?- marszczy czoło z konsternacją.
- Mięso.

Patrzy na mnie ze szczerym zafrasowaniem:
- No to będą niezdrowe!


*

…muszkieterowie odmówili grzecznie ale stanowczo zupy i zażądali placków. Zupa jest niegodna, by była jedzona ich szlachetnymi usty. Jeden muszkieter miał pomarańczowy płaszcz, dziwnie przypominający moją zasłonkę z Orientu. Milczałam godnie i dyskretnie. Drugi był zły, co zapewne spowodował brak płaszcza. Niechcący zapomniałam na krześle w kuchni starej firanki, co skwapliwie wykorzystały nieczyste siły, firanka znikła. Ale kiedy dostrzegłam przez okno zaciętą walkę na żwirze koło garażu, jeden z muszkieterów miał na sobie coś w rodzaju…hm…hmmm…firanki, drugi migał na pomarańczowo.


- …a czemu ślimak ma oczy na patykach?- zapytał muszkieter w firance, przebiegając obok po jeszcze jednego placka.
- A odkąd to muszkieterowie interesują się ślimakami? - chytrze odbiłam cios.
- Haha! - zaśmiał się drwiąco muszkieter, poprawiając firankę - Ty podstępna… mamo!


I pobiegł walczyć. Szpada wyglądała jak kij , na który nadziano pokrywkę od słoika. Ale to dobra broń, pomyślałam, widząc, jak przegrały dzielne maliny, odważne jeżyny i zuchwałe, uschnięte oregano na skalniaku.

I tak nie lubię suchych badyli oregano, zaczepiały mnie za spódnicę, jak zrywałam maliny.

Dobrze im tak.



Mały polubił metodę aplikowania antybiotyku strzykawką.
Co za genialny człowiek to wymyślił!
Na łyżeczce pluje,  ze strzykawki nie pluje.
Skończył się antybiotyk, niepocieszony maluch stracił rozkosze  siorbania ze strzykawki.
 Ale mały rozumek pracuje, przydreptał dzisiaj , ściskając butlę lecytyny dziadka, wyciągniętą sprytnie z dziadkowej szuflady.
- Chory, siropu!- oznajmił triumfalnie, wyciągając butlę w moją stronę.

25 września 2014

Osiem lat z Kalinowem

Osiem lat temu zaczęła się moja internetowa historia i pisanie. Jest zwyczaj, że blogi obchodzą urodziny, że rozdaje się prezenty nawet, a że celebrowanie codzienności i niezwykłości lubimy w Kalinowie bardzo, więc też mamy prezent. Pierwszy film Dużego, w dodatku z jego muzyką, kompozycją i wykonaniem. W tle cudownej muzyki wałęsamy się my, robimy niepraktyczne, ale miłe rzeczy, są liście, świece, jesień i koteczka, dobrotliwe kolory, pogodna nostalgia i ogólnie prowincja.  Oglądajcie, smakujcie kalinowe nastroje - dziękuję, że jesteście i czytacie:) I życzę sobie i wszystkim spokoju, wzruszeń, stu pociech, jarzyn i miłości.

Koniec września



Nadchodzi koniec września i ogród za domem wygląda tak, jakby cierpiał na pogodną nostalgię. Trawa taka nieuczesana, brzozy jakby dopiero wstały z łóżka, stara szklarnia bez makijażu - gratka dla jesiennych paparazzi. Zawsze możemy robić dobrą minę i twierdzić, że to taki vintage, a te liszaje odrapanej farby to nowy trend w sztuce ozdabiania świata. Ale nie oszukujmy się, to czas.

Miejsce, gdzie z cienistego ogrodu wychodzi się na jasny ugór, wygląda tak. Brzozy podfruwajki już się złocą, pasma cienia zostają z tyłu, jesienny chłodek też - tu jeszcze mamy złudzenie, że to ciągle lato, zamknąć oczy, wystawić twarz do słońca, oddychać ciepłym powietrzem, lecącym z zaoranych pól, z wrzosowisk, z pobliskiej wyżynki...

Jeszcze ciągle coś kwitnie, jeszcze łąka ma szafirowe kolczyki, jeszcze miedze wpinają we włosy traw białe mydlnice... 

Topole trzymają fason, ale ich zielone mundury nabiegają brązem, gorzkawy zapach spadających liści nie ukryje nic - tak, to już jesień. Wczesna jesień w dolinie górnej Narwi. w dolinie szumiących topoli.

Nigdy tak pięknie nie pachnie pranie, jak w jesienne popołudnie. Teraz powietrze ma kilkanaście różnych zapachów w ciągu doby, trawa tak  samo - zapachy spadłych liści, zapachy wiszących jeszcze liści, zapachy ciepłe, zapachy chłodne, zapachy słodkie i tęskniące, zapachy goryczne i senne, zapachy  świerków, butwiejących aronii, winogron... 




Porzuciłam już szczytne myśli o wysmakowanych ogrodowych aranżacjach. Nie chce mi się, z nostalgią popatruję na stare, cynowe balie, wiadra, na kolor drewna... Może jarzębiny pęk w to wiadro wsadzę, może dziką różę. I tyle. Tak ładnie jesieni z samą sobą, bez ozdóbek...
Koniec września smakuje słodyczą winogronowego soku, pachnie lasem, trawami, nostalgią. Dobrze mi z tym. Łagodnieje się w środku, jesiennieje. I ma się czas na rzeczy naprawdę ważne - na przykład drylowanie dzikiej róży:) I głaskanie kota.

Zdjęcia - ta sama ekipa co zawsze, Duży, Średni i Elf. A na rocznicę bloga już w październiku Duży przygotował filmik z Kalinowa - niedługo zapraszam więc na wędrówkę:)

24 września 2014

Moi uczniowie. Falusia.

Arek jest w drugiej klasie. Ma piękny plecak, nic seryjnego z Lidla, ale stylowy i w stonowanych kolorach, z mustangiem na prerii. Zawsze ładnie ubrany, kiedy rozmawiamy, nie patrzy w oczy, wyślizguje się, wykręca, żeby splunąć na kolegę czy kopnąć kogoś. Nie chce kontaktu fizycznego, odtrąca rękę. Mama i tata martwią się - Arek ma ładny dom, małą siostrzyczkę, rower, deskorolkę,  plac zabaw,  trampolinę, wokół domu wypieszczony ogród, w oknie jego pokoju firanki z Ikei, drewniane zabawki, żaden plastik czy tandeta. Mama i tata nie wiedzą, co mu jest. Może to wina nauczycieli? Jest taki inteligentny, inteligentniejszy niż reszta dzieci. Nie wiadomo, dlaczego nie odczuwa empatii. Na zajęciach z klockami Arek zabiera wszystkie klocki dla siebie, nic nie dają negocjacje.
- Nigdy się nie podzielę! - syczy do mnie - I to przez panią się nie podzielę!
Dostaje od mamy kosztowne klocki lego, by bawić się na przerwach i tym sposobem czymś zająć, może wtedy nie będzie bił innych dzieci.  Ostatnio zamiast klocków przyniósł do szkoły organki. Przeraźliwy dźwięk organków niósł się po korytarzach cały dzień.

Kamil mieszka w domku, na którym siding przybrał trupi odcień zieleni od pleśni, razem z rodzicami i siostrą. Na lekcjach Kamil  milczy. Ma trochę za dużą głowę, oczy ciemne jak agaty, rzęsy jak dziewczynka. Dzieci przezywają go Kosmitą. Tata Kamila długo nie pracował, ale teraz znalazł pracę, chyba w agencji ochrony, bo chodzi ubrany na czarno, w skórzanych czarnych butach i ciemnych okularach. Zdarzało się, że pił i bił, ale Kamil nic nigdy nie opowiada. W ogole prawie nic nie mówi.  W sklepie stoją przede mną, w koszyku są cztery piwa dla taty, tata mówi do Kamila sucho: idź, weź coś dla siebie. Kamil przynosi chińską zupkę i wkłada do koszyka. Płacą i wychodzą.

Nusia ma 6 lat i bardzo lubi ładne ubrania. Codziennie ma jaskrawą sukieneczkę z lumpeksu albo z darów, w weselnym stylu, ze sztucznego atłasu lub nylonu, z trochę zabrudzonymi halkami, przeważnie bardzo różową. Rude loczki nie dają się rozczesać, ale spinek jest w nich dużo, też różowych. Nusię ubiera babcia, bo mama zostawiła ich bardzo dawno, jak Nusia się urodziła, Nusia ma starsza siostrę, która ma upośledzenie w stopniu średnim i brata, który nabije wszystkich, którzy Nusię zaczepią. Nusia na placu zabaw tarza się w piasku, w klasie kładzie się na podłodze i krzyczy, głośno i długo, bez powodu.

Karola przezywają Spadochroniarzem. Powtarza pierwszą klasę gimnazjum, jest krępy i uśmiechnięty, uśmiecha się nawet wtedy, gdy nauczyciele krzyczą na niego, bo rzuca po klasie plasteliną, obrywa liście z kwiatów czy dziurawi nożyczkami buty koleżanki w szatni. Nie pisze, bo mu się nie chce, gdy dostaje jedynkę, wzrusza ramionami i uśmiecha się.
- Czemu się uśmiechasz? - pytam go.
- Bo jestem szczęśliwy - odpowiada, jednocześnie pokazując koledze obok środkowy palec.

Michasię dwa lata temu szukała cała okolica - nie wróciła do domu po zakończeniu roku szkolnego. Znaleziono ją po kilku godzinach wieczorem, w jej własnym domu, siedziała w piwnicy. Okazało się, że bała się przyznać rodzicom, że nie ma świadectwa z czerwonym paskiem. 

Gabryś też powtarza rok, w szóstej klasie. Nie ma książek, mówi, że będzie miał w grudniu, po dopłatach. Nie ma dnia, aby nie prowadzono go do gabinetu dyrektora lub do pani pedagog na rozmowę. Raz nabił czwartoklasistkę za to, że zgasiła na korytarzu światło, które on zapalił. Kolegę z klasy uderzył metalową kratą.
Na przerwie bardzo chętnie roznosi mleko dzieciom z przedszkola. Odprowadza z autobusu szkolnego pięciolatka, synka sąsiadów. Bardzo delikatnie zdejmuje mu plecak i sam niesie. Plecak jest bardzo ciężki.

Zdjęcie stąd

Piszę ten post, patrząc na topinambur pod brzozami, na liście topoli i na szarą kotkę, która przygląda mi się szmaragdowymi oczyma z parapetu, z przeciwnej strony okna. Kotka przyszła dwa dni temu i nie chce odejść. Ociera się o nogi, gdy dostaje mleko, a Mały oznajmił dzisiaj, że ją kocha, i że będzie się nazywać Falusia, dobrze, mamo?

No i już nic nie poradzę, niech będzie Falusia.

23 września 2014

Pierwszy dzień jesieni

Przyszedł pierwszy dzień jesieni. Wypiłam kawę z mlekiem, patrzę na szarość za oknem, brzozy we mgle, z czerwonym akcentem traktora pod garażem - drzewo wozimy.
Przeczytałam rano o emerytkach, próbujących przeżyć miesiąc za 1200 złotych emerytury.  Moja mama nauczycielka po 30 latach pracy ma taką samą. I połowa wsi, taką samą, a druga połowa mniejszą, bo rolniczą. Ja pewnie będę mieć mniejszą, jak jeszcze dwadzieścia cztery lata przepracuję, ale jakoś nierealnie o tym myśleć w popielaty poranek, w złoto brzóz, w pierwszy dzień jesieni. Jak się jeszcze Hansa Carla Artmana przeczytało: stałam w trawie i bluszczu, jeszcze nie zaszło słońce, gdy tajemniczy nadszedł stróż, podając mi z czarki gorzki łyk cienia...
Przeczytałam też o dziewczynach na siłowni u Kretowatej i się zamyśliłam. Nigdy nie byłam na siłowni, to doświadczenie mnie ominęło, ale dzisiaj mam osiem godzin lekcji plus wszystkie przerwy dyżuru na korytarzu, myślę, że to też na swój sposób straszne. No i oddam dzisiaj kartkówki z Kochanowskiego, będzie płacz i zgrzytanie zębów.
Przeczytałam też o paskach i kaloszkach u Asi i zatęskniłam za chodzeniem w gumiakach. mam takie w róże, wyjdę dzisiaj na grzyby, jak dożyję powrotu ze szkoły. Pierwszy dzień jesieni uczczę grzybami, czarnym bzem i obejmowaniem mokrych brzóz. Za to, że są.
Bardzo łatwo jest miło spędzać czas, jak powiedziała Mała Mi:)
Wam też dziękuję, że jesteście.

Zdjęcie zrobił Elf


22 września 2014

Czy Jan Kochanowski był trendy?

Plon pierwszych, wrześniowych kartkówek.

Gdzie urodził się Jan Kochanowski?
Odpowiedzi: w Sycylinie, na Sycylii, w Lublinie, na Sycynie, w Sycu.
Jak się nazywała żona Poety?
Odpowiedzi: Dorota Kochanowska, Podlowska, Poleska, Podlodzka, Polodoska, Podelska, Połowska, Dąbrowska, Tyrlikowska.
Jaką funkcję pełnił na dworze króla?
Odpowiedzi: posła, prawnika,  lekarza, żadnej, bo pisał wiersze.
Co to jest fraszka?
Fraszka to utwór. To krutki utwór. To takie krótkie linijki. To liczne zebranie słów w wierszu. To gałązka z drzewa poetycznego. To jest coś jak dramat. Różni się tym, że ma więcej epitetów. To Utwór Liryczny.
Podaj przykład utworów Jana Kochanowskiego.
Salmy. Powieści żałobne. Trendy. Freny. Opowiadania. Tłumaczył sobie cytaty. Pisał o poduszce.


O Janie, Janie z Czarnolasu... Nie porzu­caj nadzieje, ja­koć się kol­wiek dzieje!

Rysunek stąd

20 września 2014

Śliwkowa armada, czyli powidła, drożdżówka i knedle ze śliwkami.


I oto jest, oto przypłynęła, wysoko rozpinając śliwkowy żagiel. Śliwkowa, jesienna armada. A w niej kilka wyładowanych po burty karaweli, wyładowanych oczywiście cudownymi, wonnymi i smakowitymi śliwkami.

 Śliwki to jedne z moich ulubionych owoców, są niewymuszenie piękne, eleganckie w barwie, jędrne i przyjemnie łatwe w obsłudze. Drylowanie śliwek to pestka! Mają mszystą mgiełkę na sobie, jak cienie na aksamicie, uciekające, gdy przesunąć ręką. W dłoni układają się łagodnie i miękko. We wszelkich przetworach są doskonałe -   dzisiaj śpiewam śliwkom pean, tym wdzięcznym siostrom jesieni, a każde słowo niech będzie jak kropla śliwkowej słodyczy. Co zrobiłam ze śliwek?


Tradycyjne powidła śliwkowe

Śliwki drylujemy, na trzy słoiki trzeba około dwóch kilogramów. Wkładam wydrylowane połówki do żeliwnej brytfany, dolewam trochę wody i wszystko pakuję do piekarnika. Drzewiej to się w piecu chlebowym piekło, pieczone nie przypalają się, nie przystają do dna garnka,najwyżej nabierają miłego aromatu przypieczonych owoców.  W temperaturze najpierw 220, potem 180 stopni zapiekam godzinę, aż zapyrkoczą, rozejdą się w śliwkowa powidłową esencję. Bez cukru! Studzi się, zostawia na noc. Następnego dnia powtarzamy. I tak ze trzy dni najmniej. Powidła muszą zawrzeć, ściemnieć, nabrać mocy. Za ostatnim zapiekaniem dodaję cukru, kiedy znów się zapieką, przekładam do słoików, pasteryzuję. Można dodać ciut cynamonu, dobrze, jesli cukier jest brązowy, ale nie musi.



Śliwkowa drożdżówka z kruszonką maślaną

 Proste i mięciutkie ciasto, w sam raz do herbaty wrześniowej. Najlepsze śliwki węgierki, ale z innych też się udaje bez problemu. 

Na ciasto:

3 i pół szklanki mąki
15 dkg cukru
5 dkg drożdży
15 dkg masła
jedno całe jajko i dwa żółtka
szklanka ciepłego mleka
otarta skórka z cytryny


Rozrabiamy drożdże z połową szklanki mleka, dosypujemy mąki, trochę cukru, zostawiamy, by wyrosły. W tym czasie masło roztapiamy, mieszamy z resztą mleka i jajkami. Mąkę dosypujemy do drożdżowego zaczynu, dodajemy masę jajecznomleczną, wyrabiamy ciasto, zostawiamy, by wyrosło, pamiętając o dodaniu startej skórki z cytryny. Można opcjonalnie cukier wanilinowy lub wanilię:)
Gdy ciasto wyrośnie, wędruje na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, posypujemy bułką tarta, kładziemy połówki śliwek, podsypujemy śliwki cukrem, bo są kwaśnawe po upieczeniu, na wierzch robimy słodziutką kruszonkę:

Kruszonka

szklanka mąki
pół szklanki cukru lub 3/4 jak lubicie słodko
10 dkg masła

Posypujemy kruszonką, wstawiamy do ciepłego piekarnika na trochę, by urosło, jak podrośnie pieczemy bez termoobiegu tak z pół godziny do czterdziestu minut, aż się zrumieni, ale nie przypiecze za mocno.


Ciasto jest pyszne na ciepło, można podawać z bitą śmietaną. Słodkie i kwaskowate. Taka dobroć z kompotem lub mlekiem... domowo, z dzieciństwa. Jak u babci.


Knedle ze śliwkami.

Ponoć knedle są trudne do zrobienia. Ale to mit, nie wierzcie. Robi się szybko, łatwo i przyjemnie!

1. Gotuje się ziemniaki, gorące przepuszcza przez maszynkę lub praskę
2. Dodaje się dwa jajka, mąki tyle, ile ciasto "weźmie", czyli wchłonie, na oko ze szklankę na jakieś kilo ziemniaków, taki średni garnek, trochę się soli
3. Wyrabiamy ciasto na stolnicy, formujemy placuszki, do każdego połówkę śliwki (ja swoje trzymałam zasypane cukrem przez noc)
4. Wrzucamy do gotującej się wody, gotujemy jakieś 3 minuty po wypłynięciu
5. Podajemy ze słodką zasmażką(bułka tarta i masło z odrobiną brązowego cukru)
Pyszne! Idealne. Zjadłam ze sześć, słowo śliwkowego pirata:)


Ach ten dzień w kolorze śliwkowym...

17 września 2014

Światła jesieni

Jasny ten wrzesień, pełen słońca i światła, jak nigdy. Powietrze przezroczyste aż do niebieskawych borów na horyzoncie, niebo jak zakrzepły lazur, wiatr polatuje nad sosnami, brzozami, wrzosowiskami  i gra na złotych trąbkach. Całe mnóstwo pająków wygrzewa się na schnących w cieple łąkach jak na Riwierze. Sąsiedzkie koty włóczą nam się sennie po ogrodach, wygrubasiły się, myszy dostatek.  Jutro zwozimy drzewo, wyschło ślicznie przez lato. Jutro też ścinanie ziół- pachną intensywnie, słońce wygrzało miętę i tymianek, estragon wybujał przepysznie. 15 września było Nikodema, a według przysłowia od Nikodema deszczu cztery niedziel nie ma. Nie miałabym nic przeciw, jeszcze będzie czas na pluchy i chłody.

Sieć ze światła, pająk - didżej gra jesienne fado , goryczne zapachy płyną z pól. Wrotycz przysycha, piołuny, nie mogę się napatrzeć na te szafiry, szmaragdy, złoto. Splendor i światło. Czuję blask nawet opuszkami palców. Pozwalam myślom dojrzewać, nie zatrzymuję ich kurczowo, gdy opadają jak jabłka w trawę pamięci. Dobrze mi jechać rowerem starą, asfaltową szosą, łapać wiatr we włosy, nie bać się tego, że przesypuje się klepsydra czasu, obraca koło roku i oto już po Nikodemie, już Ireny było, już Mateusz idzie, a na Mateusza doda się chłodu i ostatni raz wybierze miodu. Tak musi być, tak się dopełni ta jasna pora.



 
Dni idą słodkie jak klonowy syrop, jak pigwa w cukrze, jak śliwkowa konfitura. Króliki wygrzewają się w smugach światła, pogryzając kukurydzę, cała przyroda nasyca się, tężeje jak słodycz w szkle, cieszy mnie obfitość wszystkiego - tyle jarzyn, owoców, winogrona, jabłka, hojność ogrodu, dynie, dalie, astry, marcinki, nurzam się w tym pomonowym bogactwie, przeszczęśliwa. Chyba w sobotę w końcu do jesiennych dżemów się zabiorę, w końcu ogarnę plany, arkusze i dzienniki i pożegluję po głogowoberberysowym morzu śliwkową karawelą o żaglach z najcudniejszych zapachów. Pralka już naprawiona, piorę jak szop pracz, w pełnej ekstazie, suszą się na sznurkach prześcieradła, zbierając światło i błękit. 
Średni był u fryzjera, Mały znalazł na drodze - normalnie na drodze mamusiu! - bryłkę węgla kamiennego i zamierza ją zataszczyć do szkoły w celu zdobycia szóstki, bo omawiają bogactwa naturalne. Wczoraj mnie pytał, do czego zamierzam używać gazu ziemnego. Duży robi zdjęcia i prawo jazdy przy okazji. Zuchowata leśna i podwórkowa banda Małego objadła mi jeżyny, co miały być na tartę, nec locus ubi jeżyny, nie ma jeżyn. Trudno, zrobię śliwkową. Wysyłam wam trochę naszego wrześniowego światła, podwórkowych i leśnołąkowych widoków. Na zimę będzie jak znalazł:)


Wiersz Średniego, wzruszył mnie dzisiaj



Źródła, z których piją rzeki, i muł szarawy, które niosą do morza
tak pełne wiedzy o świecie, tak pewne przeznaczenia swego,
że blask, którego nie rzucają, i błysk, który nie odbija się w ich zachodzącym oku
przyćmiewa chwałę i nauki wszystkich filozofów
Opadłe liście brzóz, które chrupią miło pod nogami, i mech, jak gdyby bez koloru, opiewający drzewo
mogłyby być bogami, przed którymi klękałyby matki
bowiem miłość ich i męka, to, jak uciekają z wiatrem, i jak ten wiatr odziera je ze wspomnień
w litości swej dla świata równe są Stwórcy 


Czyż ziemia nie mogłaby zastępami jesiennych liści przesłonić nieba? Zamknąć te pyszną paszczę i wykraść jej gwiazdy?
Niebiosa wygrażają ziemi, strzelając z biczów błyskawic
odzierają lasy ze strzępek słonecznego blasku
Ale ta stoi nieugięta, pozwala liściom opadać, zbijać się w ściółkę,
w której niedługo rozkwitną grzyby
i która tak mile chrupie pod nogami

więcej TU

16 września 2014

Szósta rano, menhiry i Ludzie Poranni

Lubię wstać przed szóstą, zawsze lubiłam. Budzę się o piątej, patrzę na gałęzie sosen i jaśminu za oknem. Narysowane na różu porannego nieba tak precyzyjnie, jakby zrobił to japoński malarz, który medytował wcześniej piętnaście lat, by machnąć te gałęzie końcem pędzla w pięć sekund. Teraz nie słychać głosów ptaków, nie ma rozgwaru szpaków, nie ma słodkiego tituuu tituuu niewidzialnych przyjaciół. Dzisiaj była za to mgła, delikatna, popielata,eteryczna. Wszystko rozmyte w konturach, nieważkie. Cisza. Przymocowałam koszyk do roweru, wrzuciłam na siebie kasztanowe poncho, świt rześki, bezwietrzny, pełen opadającej rosy. Menhiry sąsiada w tej mgle wyglądały bardzo celtycko. Bo sąsiad przyciągnął na swoje podwórze kilka głazów wyższych ode mnie, stoją na łące, osadzone dość głęboko, zarośnięte już trawą, jakby stały tam od wieków. We mgle przynajmniej sprawiały wrażenie bardzo jesienne i druidzkie. Cel posiadania przez sąsiada kilku tonowych menhirów nie jest dla mnie do końca jasny, ale z całą sympatią stwierdzam, że ta mgła, te pola, nastrój, bardzo bardzo. Za wierzbami, ligustrem  i zakrętem drugi sąsiad wyprowadzał krowinę, towarzyszył mu czarny kundelek, który obszczekał mnie dziarsko. Wymieniamy uśmiechy i dzień dobry, unoszę łydki na wszelki wypadek dość wysoko, kundelek wydaje się wojowniczy i wyraźnie chce zapracować na miano najbardziej służbistego porannego psa ulicy.


 Genialne fotografie Tomasza Młynarczyka STĄD

Sklep już otwarto, pachniały bułki. Ile ludzi w sklepie o szóstej rano. To Ludzie Poranni, inni, niż Ludzie Popołudniowi czy Wieczorni. Poranni się śpieszą, wymieniają krótkie, lakoniczne powitania, pakują w torby i koszyki chleb, bułki, parówki, mleko. Wygląd mają już poranny, w oczach te nadchodzące, goniące ich sekundy. Dwaj panowie w roboczych drelichach. Mój uczeń z piątej klasy, dzień dobry, niesie w koszyku tanią margarynę do pieczywa, dwie parówki, chleb. Będzie śniadanie w domu, może i kanapka do szkoły. W domu na przeciw sklepu rozpalono w piecu, gryzący dym z komina przebija się przez mgłę. Jadę rowerem szybko, obok cerkwi, pod bankiem kasztany w mokrej trawie, w domu jestem piętnaście minut później, chłopcy śpią jeszcze. Kakao, owsianka... dodam śliwek do owsianki... kanapki, pączek do torebki, kompot do butelek... gorąca herbata dla mnie, z mlekiem. Wstajemy kochani, wstajemy. Mgła opada, słońce przebija się wyżej, złoci czupryny brzóz, na Kalinowo nieodwołalnie spływa nowy, wrześniowy dzień.



15 września 2014

Sklepy niecynamonowe

Sklep bynajmniej nie cynamonowy. Raczej takie Mydło i Powidło, obok sznurka do snopowiązałki pudło z crocsami, nawozy, gumowce, dresowe portki, rybackie portki, garnki, pościel, rowery, wędki, lalki chińskie, zegary, artykuły szkolne, sznurówki, tekstylia, słoiki, deski do prasowania... czyli wiecie i rozumiecie. Wpadam w przerwie między lekcjami, tak zwanym okienku, by Szybko (słowo kluczowe) nabyć czepek kąpielowy i okularki również kąpielowe dla Małego, na jutro. Jutro jest wyjazd na basen, o którym mały powiedział mi dziś. Rzut oka na kolejkę - Siwowłosa Zażywna Emerytka i Chudziutki Staruszek. Aha, dwoje, tylko dwoje, może się uda. W sklepie jeszcze za moimi plecami  myszkuje Pani z Serwetą w Objęciach.
- Sześćdziesiąt dwa złote czterdzieści groszy - mówi do Emerytki pani sklepowa, a ja się już w duszy raduję, że trafiłam na koniec jej zakupów i zaraz moja kolej. Emerytka powoli wyjmuje duży, staromodny portfel, nasuwa na nos okulary na łańcuszkach i zastyga na chwilę w zadumie.
- Jeszcze ten... no ten.... ten na kwiaty... - mówi wreszcie, głos ma dostojny, spływa jak gęsty syrop ten głos, takiemu głosowi się nie śpieszy, nigdy w życiu.
- Nawóz? - podpowiada życzliwie sklepowa.
- Nawóz? Nie... skąd nawóz... ten.... ten na takie czarne, małe...
- Decis na mszyce?
- A co to decis? - Emerytka nieco bardziej nasuwa okulary na nos. - I skąd, nie mszyce... takie latające... czarne, małe....
- Decis to do pryskania. Na mszyce.
- Ale ja nie mam mszyc. Tylko te małe...
- Meszki - podpowiada Staruszek i okazuje się, że trafia, Emerytka przygląda mu się z aprobatą. Zaczynam przestępować z nogi na nogę.
- No meszki. Małe takie, czarne. Pełno ich. Na kwiatach. W domu.
- Decis to na uprawy pod folią i osłonami i na dwór. - czyta  pani sklepowa etykietę - A pani w domu te meszki ma?
- No w domu. To można ten decis?
- W domu nie pisze. Na uprawy pisze. A może muchozol pani chce?
Emerytkę przechodzi dreszcz zgrozy, coś jej się przypomina.
- No przecież, dobrze, ze pani mówi... Kupiłam u was Bros na muchy... cały dzień dwie muchy trułam i nie wytruły się, co tam oni nalewają, wodę? Nic nie bierze, dwie muchy trułam i nie wytruły się... 
- Dawniej muchozol był lepszy - rzuca z westchnieniem z tyłu  Pani z Serwetą. Wszyscy się zgadzają, kiwają głowami. No ba! Dawniej wszystko było lepsze!
Patrzę na zegarek w lekkiej panice. Emerytka porzuca temat meszek, much i trucia, powoli otwiera portfel...
- Sześćdziesiąt dwa złote czterdzieści groszy - podpowiada Sklepowa, a ja odzyskuję nadzieję. Emerytka wyciąga banknot.... i zastyga.
- Że też mało nie zapomniałam... jeszcze ten... krem. na zmarszczki. Zmarszczek narobiło się...
- Nic po pani nie widać - kokietuje sklepowa, szukając pod lada za szkłem kremu, stawia na ladzie dwa - Pani chce po sześć czy po pięć złotych?
Emerytka zadowolona z komplementu zastanawia się dłuższą chwilę. A niech straci.
- Po sześć pani da - mówi wreszcie, a ja patrzę na kasę fiskalną, klik klik... czyżby koniec? Tak!
- Sześcdziesiąt osiem złotych czterdzieści groszy - oznajmia triumfalnie sklepowa, Emerytka podaje banknot, sklepowa wydaje resztę, chwila konsternacji...
- Pani pokaże jeszcze ten krem, bo nie wiem, czy dobrze wbiłam - sklepowa wyraźnie zmieszana wyciąga pulchną łapkę - Sześć czy sześć dwadzieścia?
...
Staruszek chciał tylko dwa roundupy. Poprosił o nie, wymawiając nazwę tak, jak się pisze. Czepek był, okularków nie było. A do szkoły zdążyłam, akurat. Pani z Serwetą została w sklepie, pogodnie konwersując ze sklepową o cenach pomidorów na rynku.

A jutro Mały jedzie na basen. Dzisiaj pół dnia latał po podwórzu z indiańskim łukiem i z niebieską gumową  łepetynką bardzo z siebie zadowolony. Musiał czepek wypróbować, no co.


Urodziny dwóch Mam, Miłego i Średniego

Wrześniowa fala urodzin nadeszła: z weseleniem się, z nieformalną i darmową dekoracją z jesiennych liści,  z życzeniami, tortem z bitą śmietaną, jeżynowojabłkowym kompotem i cukiniowym pasztetem. 

Urodziny obeszli: moja Mama, Mama Miłego,  Miły i Średni. Z całego serca piszę wam te życzenia w cudny, wrześniowy poranek, przed wyjściem do pracy.

Tak bardzo was kochamy, nasi najmilsi. Życzę wam i sobie, abyśmy poznawali takie głębie miłości i czułości, jakich jeszcze nie poznaliśmy, aby dojrzewaliśmy jak jesienne jarzyny na radosnej grządce, by każdy dzień wypełniał się do dna tym, co można przeżyć, zrozumieć, by być lepszym, mądrzejszym, cierpliwszym,  uszczęśliwiać siebie, świat, ludzi wokół... 





Dziękuję, że jesteście ze mną na tym świecie, jest piękniejszy dzięki wam.

14 września 2014

Pasztet z cukinii na zimno i na gorąco


Lubię cukinię za neutralny smak i za to, że pasuje do wszystkiego. W sąsiedztwie z innymi warzywami jest łagodna, spokojnie pozwala przenikac się smakom i odnajduje się świetnie zarówno jako dodatek do ciast, jak i mięs. Dzisiaj u mnie w roli pasztetu. Jak zrobić?

Składniki:
- Jedna duża cukinia, obrana ze skórki, pozbawiona pestek. Można zetrzeć na tarce, ja przekręciłam przez maszynkę.
- 20 dkg pieczarek, pokrojonych, podsmażonych z jedną posiekaną dużą cebulą.
- 5-6 małych lub 4 większe marchewki, można zetrzeć na tarce, ja przekręciłam na surowo przez maszynkę. Dorzuciłam jeszcze jeden duży przekręcony przez maszynkę pomidor, dla kolorku.


Farsz mieszamy, dodajemy szklankę bułki tartej, łyżkę mąki ziemniaczanej, 20 dk startej na tarce goudy, doprawiamy, nie żałując ziół - np cząbru i tymianku. Ma być dośc słone, z aromatem pieprzu i ziółek.
- Wbijamy cztery jajka, jak farsz jest zbyt rzadki, dosypujemy bułki tartej  nieco więcej.


Farszu starcza akurat na duża keksową formę, mnie trochę zostało, to usmażyłam z reszty kotlety. Po upieczeniu kroimy w plastry, obsmażamy w bułce i w jajku na rumiano i chrupiąco. Do tego ziemniaczki i czerwony barszcz - obiad smakowity i niedrogi, z darów jesieni. Można zajadać na zimno, na kanapki... dać jako farsz do naleśników, krokietów, pierogów.

Mała dygresja kulinarna; znakomity na gorąco z sosem z nazbieranych dopiero co przez ciocię Marysię podgrzybków i maślaków, śmietanowym, z tymiankiem i cebulką. Sprawdzone i polecane przez mieszkańców Kalinowa! Nasz pasztet znikł w jeden wieczór...


A sumaki już złote...

13 września 2014

Jesienniejemy


"Przy drodze, przy każdej drodze czeka podróżnik lekarski na tego, kto go chce wziąć do swej apteczki. Liście jego zwracają się zawsze ku słońcu. Gdy patrzysz nań, na jego nędzne listki, to zdaje ci się, że to ostatni nędzarz pomiędzy roślinami. Tylko kwiat jego modry, nieco jaśniejszy od bławatu, zwraca mu zaufanie i cześć. Pozory często mylą; tak jest i z podróżnikiem lekarskim, jego wnętrze to złoto…”. - XIX wieczny zielarz, Sebastian Kneipp.




Patrz, jak ta ubrana 
Złotymi liśćmi brzoza, czyż stokroć nad króle 
Nie wspanialsza, bogatsza? 
Po białych ramionach 
Rozpuściwszy warkocze rosy i promieni 
Zdaje się żegnać lato w swych ciągłych ukłonach. 
Piękne są lasy w wiośnie, ale w dniach jesieni 
Stokroć one piękniejsze(...)
A. Groza

To jest Emily. A poza tym jesiennie w sypialni, sambucus nigra i zwyczaje Indian.




 To jest Emily, lalka, którą nabyłam drogą kupna w sklepie z używanym dobrem, czyli Goodwillu, podczas sklepowej wyprawy z Watką. Watka wypatrzyła dla mnie stoisko z niechcianymi porcelanowymi lalkami i tym sposobem przyjechało ze mną w podręcznej walizce pięć dam. Dzisiaj prezentacja pierwsza - Emily.


Zdjęcia robił Elf, widać kobiecą dbałość o detale:) Emily nosi imię na cześć sióstr Bronte i Emily Dickinson, a szczególnie tej przejmującej linijki: Ci, których kocha­my nie umierają, bo miłość jest nieśmiertelna. Emily nosi pończoszki, buciki i ma we włosach atłasową wstążkę. Włosy jak kasztany, oczy trochę smutne, pewnie dlatego, że za długo leżała w sklepie między niechcianymi paltami, a stertą ramek do luster. Trudno przetrwać z myślą, że nas przestano kochać, a przecież nawet lalki to wiedzą. Ale miłość jest nieśmiertelna i Emily nie umarła, ale zasiada na stosiku wykrochmalonych poduszeczek, a ja witam się z nią co rano, gdy popielaty kielich poranka napełnia się srebrem, a sosny pachną przez otwarte okno.


W sypialni zmiana jesienna. Domek z Zielonego Wzgórza... Szafka po dziadku, która wiosną  wyglądała tak....


...teraz wygląda TAK. Farba Paris Grey, szlifowanie szafki - Duży i Elf, bezcenne, malowanie też Duży i Elf, gałązkę sambucus nigra namalowałam ja, bo kocham czarny bez, a owoce czarnego bzu są jak źrenice wieczoru. Szafkę zrobił jeszcze kochany dziadek Miłego, Jakub, uchwyty i zawiasy są oryginalne toteż ich nie czyścimy i nie szlifujemy. Metal jest stary, delikatny, kruchy, a kochane rzeczy muszą być nieśmiertelne, więc na palcach chodzimy wokoło, by nie obudzić Czasu, bo sobie o szafce przypomni. On nie wie, że kochane przez nas rzeczy powinny być nieśmiertelne i zaraz wysunie kościsty palec, by sprawdzić, czy uchwyt i zawias odpadnie, jak dmuchnie na niego sekundami...

Wyjazdowo: Mały zaliczył wycieczkę do wioski Indian. Indianin, oprowadzający ich po wiosce z godnością i dumą tłumaczył, jak cudowne było życie pierwotnych plemion, jak niewiele potrzeba Indianinowi, żadnej cywilizacji, żadnej techniki, Indianin gardzi przyziemnymi zdobyczami cywilizacji... wystarczy tipi w garści, łuk na plecach albo odwrotnie...
- I wtedy temu panu zadzwonił w kieszeni telefon, wiesz, mamo? I Indianin wyjął, ładny telefon, taki duży, biały, powiedział, że nie może rozmawiać teraz i schował, a ja zapytałem, czy wszyscy Indianie mają takie telefony...? Ale nic mi nie odpowiedział. Ciekawe czemu, mamo?