31 lipca 2013

Cummings, noszenie serc i niespokojne noce

Noszę twe serce z sobą (noszę je w moim sercu) 
nigdy się z nim nie rozstaję (gdzie idę ty idziesz ze mną; 
cokolwiek robię samotnie jest twoim dziełem, kochanie)
 i nie znam lęku przed losem (ty jesteś moim losem)
 nie pragnę piękniejszych światów (ty jesteś mój świat prawdziwy) 
ty jesteś tym co księżyc od dawien dawna znaczył 
tobą jest co słońce kiedykolwiek zaśpiewa
 oto jest tajemnica której nie dzielę z nikim 
(korzeń korzenia zalążek pierwszy zalążka niebo nieba nad drzewem 
co zwie się życiem; 
i rośnie wyżej niż dusza zapragnie i umysł zdoła zataić)
 cud co gwiazdy prowadzi po udzielnych orbitach noszę twe serce z sobą (noszę je w moim sercu) 

 Tł. Stanisław Barańczak


Czytam Cummingsa, o poranku, po niespokojnej nocy, 
gdy wiatr szarpał dom za uszy, bolała mnie dłoń (skaleczyłam się jakimś paskudztwem przy pieleniu i palec mi narywa). Wstawałam, robiłam sobie opatrunek,  słuchałam oddechu Małego, patrzyłam w noc i tęskniłam.

Opadałam na dno myśli, szukając tej jasnej drobiny, jak w Niekończącej się opowieści, gdy Bastian i Cesarzowa przyglądali się okruchowi piasku na dłoni. Nawet z ziarenka można wywieść cały świat, a ty masz więcej niż ziarenko, tłumaczyłam sobie. W ogóle ostatnio stwierdzam, że zakopuję się w domu, zawijam w niego, jak w koc i nie chcę wystawiać nosa dalej, niż po ziółka na łąkę. Chodzę z kąta z kąt, przestawiam filiżanki.
Gdy trzeci raz sprzątnęłam ten sam czysty pokój, stwierdziłam, że moja tęsknota wchodzi chyba w fazę depresyjną.
No więc wzięłam Cummingsa.
I włączyłam sobie muzykę z zestawu awaryjnego. To takie kawałki piękna, które jak sterowce przenoszą mnie  nad górami smutków, pokazując bajkowe światy.
Na przykład ten.





30 lipca 2013

Wierzby i Płonący Dom

W nieruchomym, upalnym powietrzu zapach bagienka był wyjątkowo intensywny. Małe to bagniątko, ług zaledwie, nasycany wodą ze strumienia, ale rozsiadły się nad nim po pańsku i szamańsku wierzby. Co dziwne jest o tyle, bo dalej już pagórek i las sosnowy, cmentarz i ogólne piachy, a to jedno miejsce jest wierzbowo - niecierpkowym oczeretem, bronionym dodatkowo przez bagienko, trzcinę i hufce pokrzyw.
Ten dziwny, magiczny świat jest tylko pięć minut rowerem ode mnie, za zakrętem przy Płonącym Domu. Kiedy światło zachodu pada na niego, wyczynia niesamowite rzeczy z kolorami blachy, wizje Hildegardy przy tej feerii blasku są niczym. A wracając do wierzb - lubię ich listki, wąskie jak zielone nożyki do listów, pisanych przez rusałki krwią porzeczek na łopianach. Lubię korę, chropowatą, porytą wąwozami, gorzki smak listków
(namiętnie rozgryzam). giętkość gałązek, a przede wszystkim żywotność. Wierzbę trudno zabić, ma więcej żyć niż czarny kot. Widziałam wierzbę,  ściętą do pnia, ten pień zakopano w polu i przybito do niego gwoździskami drut kolczasty. Puściła gałązki, liście i jest to najbardziej zielony płot z drutem kolczastym, jaki można sobie wyobrazić. Przebijające duszę wierzby gwoździe są jak znaki bezsilności wobec potęgi życia.
Na niecierpki tradycyjnie mawia się u nas w domu tink tinki, bo można je "pękać", ściskając nasiona palcami, a wtedy fiuuu, cudnie się rozpryskują, a ręce potem pachną muszkatołową gałką i zepsutą wanilią.
A w ogóle zaczęłam się uczyć grać na okarynie i umiem już świstać co nie co :)
Dla was, wierzby, tink tinki i Płonący Dom.



O trampolinie, łzach, szałwi i przyszłości królików.




Mały ma w końcu trampolinę do skakania, na której nie może skakać.
Ale od początku.
Kurier z siódemki, niczym Hermes o poranku zjawił się nonszalancko hamując przed naszą niebieską bramką, dał mi coś do podpisania, pewnie cyrograf, nie czytałam, po czym równie nonszalancko zapytał, czy jest ktoś do wyniesienia paki. Owszem, był ktoś, ja i on. Wytaszczyliśmy ważącą z tonę skrzynię, w której była zamówiona trampolina ogrodowa, po czym zostałam sama ze skrzynią i entuzjastycznie skaczącym wokół mnie i skrzyni Małym. Trampolina, trampolina! Tak, ale w częściach. To złóż, mamo! Hm, nie umiem... chyba. Zadzwonię do pana Marka. Pan Marek umie wszystko. Pan Marek odbiera i mówi, że może dopiero wieczorem, bo go nie ma. Małemu juz łzy świeca w oczach, z powątpiewaniem otwieram więc sama skrzynię, pomna na Winnetou i wszystkich bohaterów. Dasz radę, mamo, zagrzewa mnie Mały. Wyciągam milion części trampoliny, układam na trawie, patrzą na nas króliki, z nadzieją, że ta wielka paka to cos do jedzenia. Zaczynam składać rury, czytając instrukcję w dialekcie mandżurskim albo baskijskim, nie pojmuje nic, obrazki odbite marnie na ksero. Do internetu, klik klik, montaz trampoliny, symbole, instrukcja. Patrzę na obrazki, nie mogę wynieść komputera na dwór, więc zaczyna się latanie: trochę poskładam, do domu, popatrzeć na obrazki, znów troche poskładać, które to nogi, te duże, te małe, jak wcisnąć rurę w rurę...
Udaje się. Zaczynam naciąganie sprężyn. Połowę się udało, druga nie daje się. Mokra jestem jak mysz, dzwonię do pana Marka. Halo, próbuję naciągać spręzyny, jest na to jakis myk? Będe wieczorem, mówi pan Marek, zobaczę. Łzy w oczach Małego, jestem nieodporna, klik klik, do netu, jest, musi być klucz do naciągania sprężyn, szukam w pudle, znajduję coś dziwnego, jakby literę T z ogonkiem, naciągam sprężynę, zapierając się nogą o stelaż, myśląc o Winnetou, zagrzewana okrzykami Małego: dasz radę, mamo!
Potem montaz rurek, siatki i trampolina jest. Siedzę na tarasie, serce mi wali, pot się leje, a Mały skacze na trampolinie. Nadciąga chmura, włócząc granatowym brzuchem, też ciekawa tych skoków, uciekamy z Małym, a chmura skacze po naszej nowej trampolinie milionami kropel deszczu, Mały ryczy, patrząc z okna, że nie moze... Będziesz mógł, jak wyschnie, pocieszam, teraz mokra, ślisko... ale ja chcę! Poślizgniesz się. To nic, ja chcę...
... nie posłuchał. Wywinął na mokrej trampolinie takiego kozła, że przyszedł z płaczem, mówiąc, że bolą go plecy. Masowałam, leżał, odpoczywał, płakał, a teraz drugi dzień i nie za bardzo może skakać. Za to skaczą wszystkie dzieci z okolicy plus dwóch nastolatków, a Mały lezy na leżaku obok, obserwuje ich i roni krokodyle łzy.
Dzisiaj rano czytałam Hildegardę z Bingen i zrywałam szałwię na herbatę. Wczoraj była siostra i z zainteresowaniem obejrzała króliki, zgłaszając akces na pasztet jesienią. Kroliki słuchały, żując kapuściane liście, słońce zachodziło, szałwia pachniała, a trampolina na tle złocistego nieba żeglowała dumnie ku nowym dniom.
Dzisiaj rano Mały wstal i poszedł skakać, po czym wrócił ze szlochem, że nadal plecki bolą. Wzięłam go, przytuliłam i poszliśmy skakać razem, przypominało to taniec dwóch misiów, objętych ramionami, powolutku, powolutku...
- Będzie dobrze, plecki odpoczną, dasz radę jeszcze skakać, trampolina nigdzie nie pójdzie. Pogrzejesz sie na słonku. Dobrze jest? Nie boli?
- Nie boli - chlipał.
Króliki dostały marchew i gałązki brzozowe. Mam nadzieję, że nie zrozumiały rozmowy o pasztetach.


28 lipca 2013

Rzeka, Ogellajowie i upalne sporty ekstremalne

W temperaturze prawie 40 stopni wybraliśmy się z Małym rowerami przez łąki, na rzekę, daleko, gdzie błękitne zakole miłośnie wyciąga ramiona do pól kukurydzy i żyta, stary most chwieje się, gdy się po nim przeprowadza rowery, a na całym świecie nie ma nikogo, prócz mnie, Małego i zdziwionych koni, pasących się wśród zielska.
Rowery nam się rozgrzały, woda w rzece była ciepła,  osy zrobiły gniazdo pod dachem wiaty, wystawionej na zakolu dla turystów; wiedzie tędy jakiś zagubiony szlak. Czytałam trzeci tom Winnetou, o tym jak Sansear i Old Shatterhand odkrywają zasadzkę podstępnych Ogellajów na pociąg. Mały szukał małży, ale znalazł tylko starą, utopiona komórkę i kwiaty grążeli. Konie przyglądały nam się filozoficznie. Most parował w upale, a niebo miało kolor sukni księżniczki Izabeli. Zjedliśmy pyszne kanapki, popili domowym kompotem, było cudnie i cicho... do czasu, aż przyjechał Łysy Obywatel w samochodzie z opuszczonymi szybami, podkręconym radiem, grającym " Ja uwielbiam ją". Obywatel miał białe skarpetki, sandały, spodenki, nagi tors, stanął na moście, zapalił papierosa, nie wyłączając radia, strzepnął popiół do wody, na grążele, przyjrzał się nam krytycznie, a uznawszy nas za marne towarzystwo, z niesmakiem wsiadł o swego wozu i pojechał. Zakręcając, przejechał po moim kocu i trzecim tomie Winnetou swoją oponą. Na szczęście  właśnie poszłam po kanapki...
- Dobrze, mamusiu, że koła miał czyste - pocieszył mnie Mały z wody.


O kapitanach blogowych okrętów, upale i ciszy. I Adam Hurst.



Noc bezsenna trochę, odłożyłam wszystkie ambitne książki, nie było w nich  ludzi, były latającymi holendrami. Fenomenologia mnie skaziła na studiach, zawsze książka odłącza mi się od twórcy i staje phainomenon, bytem odrębnym, a mnie w samotnej godzinie trzeba było przyjaciół, toteż książki milczały na półkach. Bo choć lubię Zagajewskiego, Brezinę, Thomsona, to ich wiersze są tylko lotem ptaka na błękicie, którego nie przytulę i którego smętek Kaliny obchodzi tyle, co nic. Zresztą, akurat w Thomsona miałam ochotę dzisiaj rzucić czymś ciężkim, bo mi się otworzył jego tomik na wierszu:

Witaj łagodna samotności
siostrzyco dobra i mądrości
twoim jest wiew poranka miły
nim róże pąki rozchyliły

Czuję się dzisiaj samotna, ale nie chce mi się wyjść z domu, paradoks zaiste zenzowy.  Nie chcę spotykać dzisiaj pani Jadzi z sąsiedniego ogrodu, pani Kasi z naprzeciwka czy Chwiejnego Adama, wędrującego do sklepu szósta trzydzieści z nadzieją Vimesa " Tu kropla, tam strużka, a wszystko się zmienia. Niewielki łyk sfermentowanych soków i nagle człowiek zdolny jest przeżyć kolejne parę godzin."
No więc pozaglądałam na blogi i dokonałam odkrycia, że blogowe bractwo to są kapitanowie żeglujących po morzu słów okrętów. Każdy jest udzielnym władcą na swoim pokładzie, jedni kapitanowie kuszą przytulnymi salonami, inni na wicher rzucają buntownicze żagle, inni żeglują filozoficznie wpatrzeni we wschód słońca, machając nogami z bukszprytu. Czasem zabierają pasażerów, czasem wymijają inne okręty.
Ahoj, tu Megi, tu Zenza, tu Mama Maminka, tu Aga, tu Daisy, tu Kalina, tu inni kapitanowie! Akurat kalinowy okręt jest niebieski, malowany w różyczki, na rufie klatka z królikami, na dziobie przeważnie stado Zuchwałych Zaginionych Chłopców ( teraz badają chwilowo obce wyspy), a Kalina siedzi w bocianim gnieździe, sączy sok porzeczkowy i słucha Adama Hursta. Jest upał, żagle nam obwisły, ale płyniemy.
Wokół cisza i delfin zastyga w skoku jak obraz na greckiej ceramice z III wieku.



27 lipca 2013

Kiedy nie ma w domu dzieci...

Pojechali. Duży i Średni, na kolejny obóz wakacyjny. Zdziwiona ciszą zwiedzam własny dom, jak opuszczony zamek. Oba komputery milczą, z wyrzutem patrząc na mnie czarnymi ekranami. Nikt nie śpiewa " Ofiarę złóóóóżcie z głuuuupiej kooooozyyyy...." ( Średni), nikt nie słucha Toma Waitsa (Duży), znajduję porzuconą skarpetkę na biurku, kubki i talerze, nieodniesione przez Dużego, kilka tomów Pratchetta nieodniesionego przez Średniego, ścielę łóżka, wycieram biurka, otwieram okna, stoję przy szybie. Jakie ty masz stare ręce, mamo, powiedział ostatnio  Duży, biorąc w palce cienką skórę na grzbiecie mojej dłoni. Popatrz na moje ręce, zupełnie inna skóra. Popatrzyłam. Na swoje ręce, którymi malowałam, pieliłam, drylowałam wiśnie, obierałam ziemniaki, malowałam bramki, szorowałam łazienki, prasowałam chłopięce ubrania i wycierałam chłopięce i swoje łzy. I na jego ręce, młode, opalone, osiemnastoletnie. Taka kolej rzeczy. Bociany już machają skrzydłami w gniazdach, te młode, ćwicząc przed sierpniowymi odlotami, a dzieci dorastają i wyjeżdżają z domu. Chyba przechodzę syndrom opuszczenia, bo siadłam na schodach, ze skarpetką w jednej ręce, a kubkiem po kakao w drugiej i zamyślam się, uśmiechając.
Napełniają dom śmiechem, wrzawą, marudzeniem, bałaganem, marzeniami, pasjami, porannym jęczeniem, łapaniem świerszczy, wieczornymi dyskusjami. Sobą, tak bujną, żywą, wibrującą "sobością".
Teraz jestem sama z Małym, który na szczęście nie zna moich dylematów, bo radośnie bobruje w ogrodzie z kolegami, grając w chowanego. W hortensjach solidną polankę wydeptali, bo tam najlepszy schowek. Muszę organizować się na nowo, patrzeć w lustro i pytać samą siebie, jak bardzo jestem niekompletna bez tych śmiechów i marudzeń ( mama, stawiaj spację przed emotką, bez spacji piszą tylko nooby, kocham cię, wiesz?).
Na szczęście w sierpniu zaczną się wielkie powroty, mężowe i synowskie. To tylko tydzień, dwa, trzy. Jakieś 21 dni. Może mniej, może więcej.  Pratchett patrzy z wyrzutem na skarpetkę, kubek na słuchawki, pobita lampka nocna Dużego zezuje na opuszczony fotel. Będa kwiaty, ogrody, wieczory, długie noce, poranki z jednym kubkiem przy stole, a potem już wielkie witanie i tulenie. No. Weź się w garść, Kalino.
Idę nakarmić króliki.
Angua okazał się Marchewą, a Marchewa Anguą.
Mały już planuje, komu odda młode.



25 lipca 2013

Co niesie?

- Co niesie? - zapytała mnie pani Jadzia, wychylając się zza płotu, gdy wracałam z ogrodu z koszykiem, pełnym warzywek i skarbów.


Zawsze rozbawiała mnie i wzruszała ta forma zwracania się  na wsi per "ona", pomijając zwrot "pani". Co robi, co niesie, kupi jagodów, niech zrobi pikle według przepisu mojej ciotki, zawsze się udają, widziała pelargonie, jak sobie radzi, jak męża nie ma, pewnie smutna, co?
Pokazałam jej, że ona, czyli Kalina, niesie ogórki. I parę gałązek mięty, i koper, i kilka papierówek na kompot. Miała jeszcze aparat fotograficzny, bo ona, Kalina, robiła zdjęcia na wieczornym ogrodzie, gdy feeria barw, zapachów i czarów zmieniała podjabłoniowy zakątek w krainę lipcowej magii. Ona, Kalina, miała brudne palce od soku z wiśni,  niebieską koszulkę i wdała się z panią Jadzią w pouczająca dyskusję na temat trucia mszyc pokrzywami.
Dzisiaj był piękny dzień, światło przesiane przez gałęzie i obłoki, duzo pracy; składaliśmy drzewo, chodzili po siano, smażyłam placki ziemniaczane, zbierałam ogórki i fasolkę...
Zwykłe, prawdziwe rzeczy zawsze mnie pocieszają. Intensywnośc smaku zerwanej wiśni zza płotu, kolor dyniowego kwiatu, wróble na piaszczystej drodze...
Zboże już w snopach. A ja przypominam sobie  Whitmana, Cudy.

"Każda rzecz odsyła do innych
ale jest wyraźna i na swoim miejscu
każda godzina światła i mroku jest dla mnie cudem
każdy cal kubiczny przestrzeni jest dla mnie cudem
każdy jard kwadratowy powierzchni ziemskiej
jakież cudy potrafią bardziej zadziwić?"









Poziomki smakują najsłodziej chyba właśnie teraz, borówki dojrzewają, a papierówki jak Wielka Jabłkowa Armada podbijają szturmem morza trawy. Jestem kapitanem, Kolumbem Jabłkowych Mórz, gdy zanurzam zęby w  chrzęszczącą słodycz, przymykając oczy...
Pora na szarlotki, na kompot jabłkowy,  oczywiście, nasze papierówki są "parszywe", jak z zachwytem twierdzi Średni, czyli niepryskane, robaczywe i nadtłuczone upadkiem.
Ale piękne, naprawdę.







23 lipca 2013

Sadź dzikie kwiaty, bądź kim jesteś. Słuchaj Emily and the Woods.

Duży pokazał mi piękną muzykę, Emily, a ja słucham i uśmiecham się. Gramy w simsy, bo pada deszcz i jest zimno, a mnie rozbawił i wzruszył tekst podczas ładowania gry: sadzenie dzikich kwiatów. Przypomniał mi się artykuł w Polityce, o ludziach sadzących kwiaty w mieście, w opuszczonych klombach, na trawnikach,  na wolnych skrawkach ziemi. Zakupują sadzonki, zrzucając się zbiorowo i w nocy robią desant, przykładowo zasadzając dzwonkami czy stokrotkami betonowe misy na dworcu centralnym czy innym...  Na przykład oni. Albo oni.
Sadźmy kwiaty.
Emily śpiewa; płacz, bo wilki też płaczą i wierzba płacząca też płacze. Wejdź, nie stój pod drzwiami ani chwili dłużej, bądź, kim jesteś, bądź, kim chciałbyś być.
Za oknem szaro, wiatr łapie chmury na wędkę z deszczu, robimy herbatę z dzikiej róży, chwalimy się swoimi simsami, a w przerwach czytam Zagajewskiego.
I, naturalnie, słuchamy Emily and the Woods.



Pełnia i święty Antoni

Dzisiaj w Kalinowie odpust, świętego Antoniego, smętne stragany melancholijnie powiewają kolorowymi płachtami w porywistym wietrze i zacinającej mżawce. Naręcza obwarzanków, lizaki, maczki, koguciki gliniane, budka z watą cukrową, lody tradycyjne - ogłasza ręcznie wypisany szyld, którego litery rozmazuje deszcz. Pod cerkwią za to wytrwale czeka para żebraków, ojciec z synem, aż zapełnią się schody i podjazd tłumami odpustowiczów i coś brzęknie w puszce. Nie dać na Antoniego to grzech śmiertelny.
Pełnia  nie dała nam spać; wszyscy chodzili po domu, niespokojni, szukając ukojenia, a może to wiatr? Szarpał drzewami za oknem, pędził porozrywane strzępy chmur. Średni przywałęsał się do mnie około 2 z kołdra i poduszką, Mały  z kimś gadał przez sen, pewnie z elfami, o  trzeciej rano przedświt zabrał mi resztki dziwnych snów, o cudzych butach, pajęczynach, starym czajniku i obcym domu.
Pełnia.
Zagospodarowałam poranek, resztki dziwności, szeptów i chochlików domowych czmychnęły o świcie z zapachem kawy, zalewy octowej do pikli i świezych, mokrych, jak polakierowanych liści selera.
Dzisiaj kurier ma przywieźć podręczniki dla Małego. Lato dyskretnie macha już zarezerwowanym biletem w ptasim kluczu, że odleci, za jakiś czas, no, daleko jeszcze, ale odleci, bilet jest, książki się kupują, ogórki robią, a od Hanki będą zimne poranki... a jaka Małgorzatka, takie pół latka...




21 lipca 2013

O absurdach, srogości, altruizmie i braku władzy

- Podoba mi się słowo srogi - oznajmił Średni przy dzisiejszym śniadaniu.
- Dlaczego? - dociekałam - Bo chciałbyś być srogi?
- Nie, skąd - Średni był niewątpliwie chyba najłagodniejszą istotą domową w rodzinie, toteż jego zdziwienie było szczere - Po prostu podoba mi się...takie słowo. Srogi.
- Mnie się podoba absurd - wtrącił się Duży - Jak zamienisz a miejscami z b, wyjdzie basurd, jak imię jakiegoś krasnoluda. Basurd. - i amator krasnoludów zrobił krasnoludziego, srogiego zeza spod wyimaginowanych, krzaczastych brwi.
- Mnie się kojarzy z bastardem - piłam earl greya, ale jakoś mi nie smakował. Czułam się zmęczona, całą noc młodzież i jednostki rozrywkowe hałasowały za oknem, wczoraj był festyn miejscowy. Czyli piwo, kiełbaski, disco polo, ciąganie ciągników, podnoszenie opon, fajerwerki, podchmielone stada młodzieży i wizg opon o czwartej rano. Duży skończył jeść chrupki i podziękowawszy, wstał, wskazałam mu talerz w lekkiej aluzji i zlew.
- Hm?
- Nie masz tu władzy - mruknął, ale talerz umył.
- You may not power... - domruczał Średni, a mnie się przypomniała wcześniejsza dyskusja z Duzym na temat zmywania, gdy uświadomiałam mu, że trzeba mieć empatię i myśleć o matce, zmywającej naczynia...
- Mycie szklanki po sobie to nie empatia - oznajmił wtedy.
- Nie? A co? - zapytałam.
- Altruizm - odpowiedział.

Ręce opadają z tymi chłopakami czasem...

20 lipca 2013

To świt, to zmrok

Lato w pełni; dzisiaj założyło zieloną sukienkę, podszytą wiatrem, powpinało obłoki we włosy, nawieszało kolczyków z wiśni, naszyjników z motyli, pomalowało usta jeżynami...
Dni płyną, świt za zmrokiem, zwyczajnie.
Wczoraj smutek; byłam na pogrzebie swego siedemnastoletniego ucznia, wypadek. Tyle młodzieży, kawalkada motocykli, prowadząca smutny orszak, oczy matki... długo siedziało się potem na schodach, patrząc w las, mysląc.
Drozdy i wilgi, wiatr, pędzący zachodnie obłoki. Co powiedzieć? Nie ma na to słów. Czytałam Oskara Miłosza. Potem robiłam ogórki z curry, potem słuchałam, jak Duży z przyjaciółmi śpiewają przy gitarze piosenki z "Ostatniego dzwonka": Każdy Twój wyrok, przyjmę twardy, przed mocą Twoją sie ukorzę...
Noc pełna snów, między którymi przechadzałam się, zdziwiony wędrowiec. Piękny poranek, to świt, to zmrok, nuci mi się w głowie.
Nakarmiłam króliki.
Wstawiłam pranie do pralki, naczynia do zmywarki, piję kawę, czytam.
Dla odmiany Byrona, z bloga Ziarenek

“Jest pew­na przy­jem­ność w la­sach bez ścieżek,
Jest upo­jenie w sa­mot­nym wybrzeżu,
Jest społeczność gdzie nie ma intruzów
Przy głębo­kim morzu i mu­zyce je­go szumu.
Nie człowieka kocham mniej, lecz na­turę bardziej.”


Idę z kawą do królików, a potem do naszego lasu bez ścieżek, zrywać szczaw na zupę szczawiową.
Trawy są wysokie, z brzóz opadają już drobne listki; to jak pierwsze siwe włosy na głowie lata.
Dzisiaj międzynarodowy dzień szachów, powiem Dużemu, niech poświętuje przy szachownicy. Imieniny Aureliusza i Flawiana. Dzień Przekwitających Lilii, melancholii i sprzątania salonu. Pozdrawiam wszystkich sobotnio, troszkę z zamyśleniem.










18 lipca 2013

Jak Kalina została pisarką

Zrobiłam sobie bloga w wersji książkowej, na razie do zeszłego lata, sześć lat życia Kaliny na 300 stronach. Można czytać i pobierać, gdyby ktoś miał takie życzenie. Mamo, zostałaś pisarką! Dumnie oświadczył Mały i wczoraj już czytał siedmiolatkowi z sąsiedztwa...

Miłego czytania. Aha, jakby ktoś chciał pomóc i zrobić lepsiejszą korektę, pojustować i w ogóle, to będę wdzięczna, do takich rzeczy nie mam serca.  Porozwalało mi plik, bo pisałam w odt, a zapisałam w docu...

 


17 lipca 2013

Znowu "Błękitny Zamek"

Muszę wam to pokazać. Genialna okładka do mojej ulubionej książki, achnęłam sobie z zachwytu, gdy odkryłam.




16 lipca 2013

Szekspir kłamczuch, Kronika Olsztyńska, wieczne lato, łąki i wybryki

I wieczne lato świeci w moim państwie

 "Sen nocy letniej"

Szekspir kłamczuch, i tak wiemy, że lato nie jest wieczne, nigdy nie było, mija najszybciej z czterech pór roku, no, może poza motylową, pierwiosnkową wiosną. Chyżostope lato, z opalonymi łydkami, zdążyło przebiec już trzy tygodnie swego kruchego żywota. Były truskawkowe pola, jagodowe polany, poziomkowe lody, była noc  świętojańska, paprociowe kwiaty, wilgi i drozdy, nawet wiśniowe sady juz przemknęły w orszaku tej roztańczonej, letniej pani...
Dzisiaj dzień ogórkowy, słoiki już prężą brzuszki. Muffinki z czekolada nam się kończą, upieczemy coś nowego. Dużego opanowały koleżanki, ba, nawet  jogging poranny pod naszymi oknami uprawiają, ale przyłapanie Dużego, wyglądającego przez okno o siódmej rano, jest tak mozliwe, jak złapanie mgławicy gwiezdnej w siatkę na motyle. Chrapie do południa, obojętny, na szekspirowskie tragedie pod oknem. Średni czyta  Pratchetta, a Mały robi wybryki. Ja robię, niestety, tylko ogórki...
I czytam Kronikę Olsztyńską, obowiązkowa lektura na wakacjach.
Mistrz Ildefons wiedział, o czym pisze...




Wszystkie szmery,
wszystkie trawa kołysania,
wszystkie ptaków
i cieniów ptasich przelatywania, 



                                                             wszystkie trzcin,
                                                       wszystkie sitowia rozmowy,
                                                              wszystkie drżenia
                                                                   liści topolowych, 






                                                                              wszystkie blaski
                                                                         na wodzie i obłokach,
                                                                             wszystkie kwiaty,
                                                                    wszystek pył na drogach, 




                                                                        wszystkie pszczoły,
                                                                      wszystkie krople rosy
                                                                                to mi jeszcze,
                                                                    przyjacielu, nie dosyć - 





                                                                 chciałbym więcej ptaków,
                                                                   drzew z ptakami,
                                                     więcej blasków, gwiazd, obłoków,
                                                                     trzcin, kaczek na wodzie, 


                                                        i uchwycić to wszystko rękami,
                                                            ucałować to wszystko ustami
                                                           i tak zajść, jak słońce zachodzi. 




14 lipca 2013

Aksamitne poduszki, więcej chmur i tykanie zegarów.

Leżę na dywanie, z zamkniętymi oczyma i czuję, jak opadam w głąb siebie. Pod głową aksamitna poduszka. Lubię ten materiał, lubię wszystko, co miękkie, a urok starych poduszek pozwala mi wrócić do dzieciństwa, do poduszek w domu babci, do aksamitnego, zielonego koca, na którym babcia prasowała. Kładła go na stole, uparcie odmawiając zakupu deski do prasowania. Aksamitne poduszki, gobelinowe wzory, falbanki, stare szafy, cynamonowe spiżarnie, etażerki - ile osób dzisiaj nie wie, co to za dziw, etażerka?
Opadanie w siebie jest przyjemne, czuję się Alicją, lecącą w głąb króliczej nory. Wiem, że na niebie są chmury, gdy pędzilismy rowerami z małym, gonił nas deszcz. Tam, nad dachem, za ścianami bezpiecznego domu, kłębi się szarość - słońce uciekło gdzieś, pozwalając mi opadać w aksamity, wspomnienia, zamiast chłonąć bujność życia i trawy.
Dzisiaj oglądałam zegary. Lubię je, lubię tarcze, wskazówki, cykanie, lubię zegary bimbające, odmierzanie czasu. Gdy byłam mała, tykanie nieodparcie kojarzyło mi się z zasypywaniem mnie przez piasek w dole klepsydry, nawet Piotruś Pan tego nie zmienił. Teraz zegary są przyjaciółmi, już się nie chowam, nie uciekam. Kolejny dzień też będzie piękny.
Słucham sobie Anny Marii Jopek, Daleko i wędruję daleko, w myślach, sosnową ścieżyną, ku polance, o której zapomniałam, ku sobie samej, siedzącej nad strumieniem, dwunastoletniej, w sukience po siostrze, marzącej o krajach nieznanych i o wisiorku z zielonym kamieniem.


Po deszczu. Hortensje, lilie, groszki i róże.




Wychodzę o świcie nakarmić króliki, wyciągnąć schowane przed burzą kwiaty, bose stopy chłoną  kontrast ciepłych desek tarasu i zimnej rosy. Po deszczu wszystko lśni; jak idealne są kształty  lilii, jak błyszczą baldachy hortensji...
Niebo wymyte, jasne, z kuchni pachnie gotującym się dżemem wiśniowym. Od sąsiada kogut, popisowe chrypienie, uśmiech sam się pojawia na to buńczuczne yyy - yy- yyy!
Śniło mi się jakieś nudne przyjęcie, z którego uciekłam, zsuwając się brawurowo po dzikim winie za oknem (czwarte piętro, ale co to dla nas we śnie), potem szłam ulicami obcego miasta i spotkałam kogoś, kto przedstawiał się jako Profesor i opowiadał mi o życiu. Że jest sumą wektorów, więcej nie zapamiętałam.
Ale pamiętam, że był mądry i lubił mnie, ciężko było mi się z nim rozstać i obudzić się, w ten wymyty czyściutko poranek.
Dzieci są w domu. Zalewa mnie ciepła czułość, gdy patrzę na nocne pobojowisko.  Poznać to po naczyniach w zlewie, chrupkach w salonie i porzuconych butach i książkach. Podnoszę wszystko, układam, sprzątam. Mieszam dżem. Myślę o piosenkach Ewy Demarczyk i o licytowanej poduszce na allegro, z ciemnowiśniowego aksamitu.
Zapowiada się piękny dzień...






10 lipca 2013

Świat na zaś




Za - świat. Zaświat. Świat na zaś. Skończyłam pana Norella i poczytałam Magdę Umer, ona pisała:

"I chociaż ciągle mam w uszach Twoje:
 „nie ma takiej dali, która nas oddali“,  to - (ponieważ chwilowo nie ma takiej bliży, która nas przybliży) - trochę jednak liczę NA ZAŚ.
Ps:
Może „Na Zaś“ to jest po prostu forpoczta ZAŚwiatów?"

Trudno się czeka, gdy ktoś bliski jest tak daleko. W zasadzie, to tłumaczę sobie, że odległość nie ma znaczenia, ale kroję chleb jak zawsze na więcej kromek, a potem patrzę na nie z wyrzutem.  Zapominam, że herbatę mam robić  teraz w jednym kubku i że sama muszę  zamknąć wieczorem drzwi i bramki. Nie za bardzo mam komu powiedzieć, że róża już rozkwitła, ta przy winogronie, drabinę do zrywania wiśni niosę sama i sama opycham się czerwonymi smakołykami o zapachu bajek. 
Świat domowy funkcjonuje, ale własnie taki odłożony na zaś, trochę zaświatowy. Czuję się jak ksieżniczka w wieży, która obudziła się trochę za wcześnie, wyjść nie ma jak, ksiażę jeszcze nie dojechał. Co tu robić, co tu robić... prząść, malować róże na kamieniach, lepić knedle, oczyścić królikom klatkę, poczuć się potrzebna,  rozsunąć odrobinę ściany pustki, a może ją oswoić, wieszając nowe obrazki... dzisiaj powiesiłam trzy w salonie. 
Ubieram się ładnie, opalam nogi, jednego dnia jestem leniwą i rozmarzoną księżniczką, co wącha lawendę i ogląda albumy Goyi, a drugiego pracowitą Kaliną, co w kraciastej koszuli jak amerykańska pionierka karczuje podagrycznik za szklarnią i maluje dzieciom pokoje.
Jak ty sobie radzisz, pytają wszyscy. O, radzę sobie. Liliowce już kwitną i przekwitają zarazem, kwiaty jednego dnia, maliny dojrzewają i wiśnie, mogę kopać młode kartofelki, albo nic nie robić siedząc na schodkach i słuchając wilg. Radzę sobie. Ale chwilowo wszystko jest na zaś, a domek czeka na powrót tych, co wyjechali, a z domkiem Kalina.
Było nas siedem osób i jeszcze kot, westchnął raz Mały, a teraz tylko my, mamusiu.
Dzisiaj zacznę czytać Anastazję.
I zrobię te knedle - część dla nas, a resztę zamrożę. Na zaś.

Andrzej Poniedzielski, na koniec, pociesza mnie zawsze jego spokojny stoicyzm.

"Dusza, mimo, że taka niby duchowa, też ma swoją Fizykę. A we Fizyce, każdej - dążenie do równowagi to jest aksjomat. I jedyne tej Fizyki zajęcie. Dusza pozbawiona obszarów gorszego samopoczucia byłaby kulawa. Przykłady „dusz kulawych“ są. Dokoła. Poznać je po uśmiechu od-ucha-do-usznym i oczach tęskniących za cieniem wiedzy na jakikolwiek temat.(...) Tak więc duszy potrzebny jest obszar gorszych samopoczuć.
Jest, czy raczej bywa, immanentną częścią nas samych. Jest potrzebna, a nawet konieczna – jako punkt odniesienia.


 

09 lipca 2013

Wieczór w Kalinowie






Pachnie maciejka. Głosy ptaków coraz cichsze. Niebo nabiera odcieni ametystu, a biel nabiega błękitem. Zapalamy świece, jemy lemon posset z wiśniami i smakujemy lato. Lato smakuje szczęściem i melancholią,  dzisiaj jest blake'owskie i ildefonsowskie, z odcieniem srebra. Barwy powleka srebro smutków dalekich, tak dalekich jak te łodzie z wiersza Konstantego.

Cicho, serce, o tak… połóż głowę —
widzisz świt? i świat dobry i miękki jak posłanie…
Powtarzaj za mną: „W nieruchomym złotym oceanie
 płyną łodzie białe i różowe…”









 Wiem, ze gdzieś tam czeka zapracowane jutro, ale dzisiaj... dzisiaj jest wieczór w Kalinowie, pełgające płomyki świec i uśmiech Małego, który pozuje mi z różą za uchem.


Lato

W najgłębszym cieniu boru
słyszeliśmy nieraz twój głos.
U naszych strumieni,
w dolinach wymoszczonych mchem,
na brzegu rzeki rozgościsz się,
odrzucisz jedwabiste szaty,
aby w wodę zanurzyć się jasną.
Te łąki kochają ciebie, Lato,
w twojej złotej dumie. 

W.Blake