29 listopada 2020

O tym jak się budzi w Narnii

 Dzisiaj rano obudziliśmy się w Narnii.






To trochę takie uczucie, jakby się otwierało czekoladę z orzechami. Już wieczorem zaczęło padać, podekscytowanie rodziny sięgnęło poziomu, w którym furda, że dwudziesta druga, idziemy lepić bałwana! Mały turlał kulę po trawniku, znosił śnieg do domu, pokazywał wszystkim  z komentarzami: mamo, śnieg, widzisz? Tato, śnieg! Naniósł śniegu do umywalki "na zapas", niepocieszony, że noc idzie i trzeba spać, a rano nie wiadomo, co ze śniegiem będzie, w końcu dał za wygraną.

Ale okazało się, że obudziliśmy się w Narnii więc jest wszystko dobrze.

 









Wyciągnęłam moje dziadki do orzechów, chłopaki, idziemy na sesję zdjęciową, może pierwsza i jedyna okazja, jak w zeszłym roku!

 


Było tak biało i uroczyście jak w dzień, gdy Muminek się obudził, a cała rodzina spała.Śnieg pachnie trochę żelazem, trochę mokrym lasem, bo ziemia jest jeszcze ciepła i topi się niestety wszystko dość szybko, mimo festonów puchu na gałązkach.

Obeszłam dom i ogród naokoło, przemokły mi buty, ale na szczęście zachwyt jest nieprzemakalny. 



 

Lewitująca Mysia i Bałwanio na łyżwach

 

Teraz piję gorące kakao i patrzę za okno, z niedowierzaniem, że to naprawdę już blisko, już się zaczyna oczekiwanie i to białe błogosławieństwo śniegu w jakiś przedziwny sposób jest jak opatrunek na tyle gorzkich i trudnych ostatnio chwil dorosłości. Jaka mądrość jest w tym, żeby dziecko wewnątrz nas trzymało nas mocno za rękę. O ile łatwiej.


Przechodziłam już różne święta i przygotowania, od bogatych do skromnych, od szaleństwa reniferowych piżam, kapci, choinek z milionem ozdób, specjalnych kubków w kształcie choinek i głowy Mikołaja, oświetleń domu, pieczenia piernikowych chatek po święta ascetyczne, nawet bez  choinki, tylko gałązka w blaszanym dzbanku, świeca...

Dzisiaj dorosłam chyba do tego, by po prostu spełniać nasze marzenia, żeby było nam przyjemnie się cieszyć tym, że Ktoś Niezwykły narodził się dawno temu w stajence,  nic więcej. I sobą nawzajem. Miły powiedział, że mu wszystko jedno, czy posprzątam, czy nie, byle była choinka i sernik.

Uważam, że to rozsądne wymagania:)






26 listopada 2020

Światła ludzkich domów

 Światła ludzkich domów ciągle jeszcze ciepłe.

Nie pamiętam, czyj to wiersz, ale często mi sie przypomina, gdy wracamy z Miłym do domu z podróży, a z nocnych bezkresów między rzeką, niebem a puszczą wybiegają lu nam koraliki świateł Kalinowa, rozciągnięte wzdłuż rzeki, jak paciorki.

Albo, gdy patrzę na wielkie, uśpione miasto z połyskającymi kaskadami okien wieżowców.

Albo, gdy opieram stopy o brzeg kominka, a ogień mruczy jak kot.

Albo, gdy wędruję Kalinowem i widzę domy, które już zamknęły oczy i w których światełko zgasło.

 


Domy odchodzą razem z ludźmi. Tu ktoś mieszkał, już go nie ma, tu pan Gienek, który pożyczył mi książkę Danikena, a tu małżeństwo, on zawsze strzygł lipy na kulki, ona gracowała róże. To była żydowska piekarnia, babcia mówiła, że żona piekarza nazywała się Lea, a tam był zakład fotograficzny, w domu, który zburzono pod mini market Dom i ogród. Market też już zbankrutował i stoi pusty. Tu był sklep rybny a tam stary urząd gminy. Babcia tam pracowała na stareńkiej maszynie do pisania.

 


Urodziłam się tu, mieszkam całe moje kalinowe życie. Oprowadzam wycieczki dzieciaków i opowiadam, że ta ulica istnieje pięćset lat, nawet nazwa się nie zmieniła, a tam był cheder i kino Melodia, a tam okrąglak, na którym napisano wielkimi literami kiedyś: Program Partii Programem Narodu. Potem wisiała tam reklama Coca Coli a teraz zakładu pogrzebowego.



 

Domy odchodzą z ludźmi, albo  przeżywają ich, trwają, a potem osypują się w popiół klepsydry. Przeczytałam, że nasz powiat jest najszybciej wyludniającym się powiatem w Polsce. Patrzę na wykresy - w ciągu dekady gęstość zaludnienia spadła nam o dziesięć procent. Czyli co dziesiątego człowieka nie ma.

W Kalinowie jest tylko jeden duży zakład pracy.  Kiedyś to było miasto królewskie, z traktem bielskim, z portem, mostem trójczłonowym i historią sięgającą piętnastego co najmniej stulecia. Dzisiaj domki zamykają oczy.



 

Jest cisza, ulice pustawe, we wtorek na rynku jeden, dwa stragany. Światła końca listopada są łaskawe, a jak śnieg spadnie, będziemy wyglądać jak w narnijskiej baśni. Kopuły cerkwi pod śniegiem, rzeka skuta lodem. Puszcza szumi, rzeka szepcze. Kretowiska w blasku, wiatr od ugorów.

A dzisiaj u nas mróz, uroczysta cisza poranka, szron na trawie i ogień w kominku. Zrobiłam sobie malutkie, malutkie dekoracje. Tak dla przyjemności. I ciemnych ranków. Pocieszające, gdy ogień jest jak bijące serce domu.









22 listopada 2020

O tęsknocie za Bullerbyn i czekaniu na zimę

 

 

 

To zdjęcie zrobiłam o siódmej rano.

Powoli wchodzimy w Kalinowie w czas, który nazywam  sobie "zima w Bullerbyn". Konkretnie chodzi o jeden z moich ulubionych fragmentów, ten przed Bożym Narodzeniem. I jestem dumna, że Mały też wygrzebuje z półki stare wydanie i zatapia się w opisach szmacianych chodniczków, wypolerowanej rurki przy piecu kaflowym, tej do wieszania ściereczek i ścinaniu w lesie choinek. Nie wiem, co takiego jest w tych zdaniach, które są jak zapalone, jasne światełka. Dzieciństwo, aura czegoś czystego, dobrego, bezpretensjonalnego?


 

Tęsknię za ta aurą. Dobrze, że mogę czytać co roku, na nowo.

A takie bywały zimy w Kalinowie

 



Prawda, że pięknie? 
Śniegu, spadnij!

 Tęsknię za śniegiem. Za czasami, gdy strząsaliśmy na siebie z Miłym poduchy śniegowe z gałęzi świerków i sosen. Gdy się robiło w śniegu orła. Gdy były kuligi..

W zeszłym roku śnieg mieliśmy przez JEDEN dzień, spadł na prawosławną wigilię i  całe Kalinowo chyba wyległo robić zdjęcia, a desperaci wyciągnęli sanki...

No cóż, zobaczymy, co przyniesie ta zima. Czy będzie bullerbynowo. Jeszcze miesiąc, niedługo będę sobie zapalać światełka, wyciągać drewniane dziadki do orzechów i szydełkowe gwiazdki.

 




 Już postawiłam w kuchni amarylis w pąkach, w doniczce upchanej mchem, zieloniutkim i miękkim.  Jest tak ciemno rano, że świt witamy ze świeczkami i kominkiem. Zjadamy kolejne dynie, dzisiaj była dyniowa zupa z kurkumą i kluskami, upiekłam na niedzielę sernik, który doczekał się gorącej pochwały i szybkiego zniknięcia.

Kicia śpi za moim laptopem podczas zdalnych lekcji, a czasem wchodzi w kamerkę i zachwycone dzieciaki wołają: ooo, ma pani kotka! Przeważnie przed kominkiem, często razem z drugim Kotem na dwóch nogach. Mały łapie plusy zdalnej nauki - nie musi dojeżdżać do szkoły 40 km i wstawać przed 6 rano...




Storczyki i grudzień zakwitły.

Ostatni tydzień ciemnego listopada - był już pierwszy mróz, ściął brukselki i buraki z ozdobnymi liśćmi. Uwaga - jeszcze dojrzewają mi na parapecie zerwane pomidory^^ 


I tak sobie wędrujemy, do zimy, do grudnia, do przedświątecznego czekania. Schowani w Kalinowie jak Filifionka.






19 listopada 2020

Taki wieczór, choć rano i kocie przypadki. I Lis.

 

 
W krzywe sosny na pagórkach
bije wiatr
Smutno krzywym sosnom
Taki wieczór choć rano
nikt nie śpiewa choć rano
idą chmury nisko drogą
choć rano
 
Pieśń IV Stachury
 
Kiedyś graliśmy ten tekst razem z innymi w spektaklu Stachury. Tak mi pasuje do listopada, który  tak by się chciało potrzymać za rękę, do tych trudnych dni i  ranków. Słońca jak na lekarstwo, codziennie niebo ołowiane, chmurne, kilowaty słabo się zbierają, a Mały przysypia na pierwszych lekcjach, jako i moi uczniowie o ósmej rano, niektórzy nawet zawinięci w koc przed kamerką. Kocia  śpi, ale zamiast w zakupionym przez Miłego legowisku, to w zasadzie gdzie popadnie, a najlepiej tam, gdzie nie powinna.  Choć poduszki też lubi.
 
 
Taki okryty kocim ciałem rachunek od razu staje się mniej drapieżnym rachunkiem, zyskuje na przytulności. Kot przesyła dobrą energię  ZUS om i KRUS om i firmom energetycznym. Omruczany dokument mniej awanturującym się dokumentem jest!

 
Tu na barokowo.


 Ktoś sobie życzy kota na złotej poduszce?

Źle się spało, był nów, teraz wieje wiatr, coś przygoni, może mróz, może niebo rozjaśni. Muszę zebrać dynie z tarasu i chodzi za mną ciasto marchewkowe z białą polewą, takie piernikowe. Pierniki też trzeba już zagnieść, chyba w sobotę będziemy piernikować. Omówiliśmy Małego Księcia, wędrówki z asteroidy B-612 na inne planety dawały mi dużo radości mimo ciemnych ranków.
Może nawet więcej, niż moim ósmoklasistom.
No i znowu mogłam odwiedzić mojego kochanego Lisa. I stwierdzić, że czasem i ja mam ochotę obejrzeć zachód słońca czterdzieści trzy razy. Na szczęście nadal uważam, że zyskałam coś bardzo ważnego  ze względu na kolor zboża, siwe sosny na pagórkach, mruczenie kota i bycie nauczycielem.




13 listopada 2020

Sto mil ciszy

 "Drzwi zamknęły się i Włóczykij wszedł w las. Miał przed sobą sto mil ciszy."

Nigdy nie jest tak cicho, jak w listopadzie, no może w lutowy czy styczniowy mróz, w wygwieżdżoną noc.  Gołębie nie gruchają na świerku. Czasem sroka skrzeknie, rozweselają tą szarość  tylko cytrynowe kamizelki sikorek na coraz bardziej bezlistnych bukach i modrzewiach. Liście są już mokre, nasycone deszczem, brązowe i szare. Nie szeleszczą. Pod drzewami i na mokrych pniach dziwne, hatifnatowe grzyby. Tylko mech tak zielony, że aż boli. Las i ogród nigdy mnie nie męczy, mogę czuć się jak Filifionka, co spadała calkiem sama z własnego dachu. Mogę wyjść w przerwie między lekcjami i przynieść ze szklarni pomidorów - jeszcze dojrzewają, ale powolutku, leżąc na półkach i wisząc na nielicznych jeszcze owocujących krzaczkach. Ale jestem dumna, że prawie piętnasty listopada, a pomidory ciągle są. Mimo ostatnich dwóch dni przymrozków, które nastroszyły trawie fryzurę pierwszym szronem.




 
Tak przykryte kołderką nasze zagonki. Żadnego przekopywania nie było, wyrwałam tylko ostrożnie to, co zmarniało i zakończyło żywot, zostawiłam pietruszkę, której chłody niestraszne i kępkę zuchwałych porów.
 

Skrzynie czekają na wiosnę. Też je okryję kołderką liści z aktinidii i winogron, tylko muszę je zgrabić i nanosić, a dzisiaj i wczoraj zimny deszcz i cztery na plusie. Czekam na lepszą aurę.


Jabłuszka przymarzły, ale z kilku zrobię syrop. Lubię ich goryczkę. Lubię listopad, bo mogę nosić swoją czerwoną chustę. Niebo jest siwe,  brzozy zgubiły sukienki, ale buki i modrzewie właśnie teraz mają najbardziej bursztynowe i złote fryzury.




 
A to pomidorowe żniwa. Wyjątkowo łaskawy dla pomidorków ten rok. Tyle, że słodyczy lata już w nich nie ma,  ale jak je podduszę z papryką, cebulką czosnkową i kukurydzą, obiad palce lizać.

 

 
 
A to listopadowe róże. Dają radę:) Pelargonie też wypuszczają mnóstwo nowych pączków, a nie wnoszę ich do domu póki co, więc towarzyszą dyniom. Dynie sukcesywnie zjadamy. Dyniowa zupa z kurkumą jest absolutnie wspaniała.




 
Teraz będzie dużo kota, kominka, kota przy kominku, bo takie sa listopadowe przyjemności i koty nie przeszkadzają w celebrowaniu ciszy stumilowego, listopadowego lasu.
A już niedługo zacznie się czas światełek, zimy  i zielonej jedliny, więc zamierzam listopadowe dni przewędrować dokładnie i sumiennie, ciesząc się każdą chwilą ciszy i odpuszczania sobie. 
Wszyscy zasłużyliśmy na spokój, na dojrzewanie i zwijanie się w kłębek.