27 stycznia 2017

Tak zwyczajnie


Duży w dawnych latach. I psisko - stary Igor. Tata go znalazł w lesie, zgubionego, skołowanego, przy zbieraniu grzybów za cmentarzem.  Może wyrzucono go z samochodu, bo obok krajowa droga.  A pies był stary i niezbyt zdrowy. Ale łagodny. Taki smutny. Dożył swoich lat spokojnie, nasze chłopaki go uwielbiały.
Zdjęcie znalazłam dzisiaj, szperając po pudłach ze starymi fotografiami. Korzystam z ferii i bez wyrzutów sumienia lenię się, robiąc, na co oskoma przyjdzie.

Dzisiaj piekłam domowy chlebek z ziaren. I było  smakowite oglądanie dziesiątek zdjęć. I słuchanie piosenek. I oglądanie sikorek zza okna, balet na wiszących kulkach ze smalcu, z pestkami.
Maszku - zanurzyłam się w twoich nasionkach i w rozpędzie z rozkoszą pooglądałam letnie i wiosenne zdjęcia twego ogrodu. Jaka inspiracja;)
W tym roku zakładam nowy zagonek warzywny, w nowym miejscu, będę zdawać relację z robót, jak przyjdzie co do czego.

Chlebek z ziaren piecze się prosto; 60 dkg mieszanki pestek róznego rodzaju, płatków owisanych, jaglanych, siemienia - co kto lubi. I cztery, pięć jajek do tego, wymieszać, posolić. Jeść.
Na talerzykach od Ciociuni:)



Tak zwyczajnie jest.
Hiacynty pachną w kuchni.
Mały ma nową fryzurę i stawia włosy na mokro. Rośnie. Naście lat to naście lat.
Rozebrane choinki, zdjęte dekoracje z drzwi i balustrady. Po Świetach z dzwoneczkami zostało wspomnienie. Nie żal mi, dopełniło się, minęło. Idzie do wiosny.
Ostatnie dni stycznia.
Rano słychać takie ptaki, jakby już wiosenne - takie tituuu tituuuu tituuuu.
Zasłuchałam się po uszy.
Znalazłam jeszcze takie zdjęcie:)) 1994 rok.  Taka jedna Kalina.






24 stycznia 2017

Dziadziusiowie

 

Moje wierzbowe drzewo
moja babko stara,
pomarszczona, skrzywiona, 
złośliwa, garbata
jak żyć będę bez ciebie,
skąd sił wezmę na raz
by świat dźwigać na plecach,
dzień po dniu, przez lata?

Mały stoi pod Babcią Wierzbą. Zawsze tam była, na końcu ulicy, koło stodoły babci Olesi, gdzie karmiła siedemdziesiąt siedem kotów i szła boso przez łąkę o czwartej rano, śpiewając. Babci Olesi już nie ma, koty dostały kolejne dziewięć żyć i gdzieś wędrują - a Babcia Wierzba jest. Minął Dzień Babci, naszym domowym chłopcy złozyli stosowne laurki i życzenia, a ja znowu zawieszam się na tej delikatnej, pajęczej siateczce wspomnień, z tym wzruszeniem w gardle, jak rosą na pajęczynie.
To świt, to zmrok. Żeglujemy nad zmarzniętą ziemią i wspominamy Dziadziusiów.
Najpierw Babcia stąd, z Kalinowa.

 „[...]W Rybołach mieszkaliśmy i ja tam do szkoły chodziłam. U nas w szkole kierownikiem szkoły był taki z Warszawy. W 38 roku kończyłam podstawową szkołę i kierownik wziął mnie bez mojej wiedzy zapisał do gimnazjum w Bielsku. Wszystko w Bielsku pozałatwiał, skarb państwa, żeby mnie zapłacił i do gimnazjum przyjęli, bo biedna byłam. Sierota. A mieszkanie załatwił u zakonnic w Bielsku, tam mieszkać ja miałam. Wszystko pozałatwiał, zawołał mnie i mówi: Lidka, ty od 1 września idziesz do gimnazjum. Ja mówię: panie kierowniku, ja nie decyduję, porozmawiam z ojcem. A on mówi - wszystko załatwione, nie będzie nic kosztowało. No i ja sobie przemyślałam. Matka moja zmarła w 35 roku. Po matce pozostała bardzo dobra maszyna do szycia, taka, że wszystko szyła i cienkie, i grube, nawet kożuchy. Potem jak matka zmarła, krawiec z Bielska chciał dać nową maszynę damską singer za tę maszynę matki. A ojciec nie dał. I ja sobie przemyślałam, że do szkoły iść ze wsi, biedna? Ja nie dorównam dzieciom z miasta, bo trzeba było jednakowe ubranie mieć, taki mundur, granatowa spódniczka plisowana i bluzka z kołnierzem marynarskim granatowa lub biała. I to wszystko jednakowe. Na początek roku może dam radę, bo ojciec był woźnym w szkole, to kupi. Ale potem zmieniać i palto na zimę i buty, i wszystko, i książki do nauczania, nie dam rady, co to 15 złotych miesięcznie. To za mało na naukę. No i ja przyszłam do szkoły do kierownika i mówię: nie zgadzam się, nie dla mnie ta szkoła. Ja po matce mam maszynę, wyuczę się, a krawcowa 120 złotych zarabia, ojciec mnie wyuczy, pójdę do Zabłudowa, wynajmę mieszkanie i tam będę pracowała i chrześniakiem opiekowała się, bo ja w 14 lat już chrześniaka miałam. Tak planowałam. A on popatrzył z takim żalem na mnie i z takim żalem mówi: pamiętaj, Lidka, ty kiedyś mnie w życiu będziesz często wspominała, żeś mi odmówiła. No i tak było. Jak poszłam do pracy i wyszłam za mąż, to ja go często wspominałam, że źle zrobiłam.”

Babcia Lida, nagrane rozmowy z Dużym


Babcia Lida z dziadkiem Stefanem, z przodu z prawej mój Tata, z lewej stryj.

 „[...]Gdy wyszłam za mąż w 18 lat, w roku 42, mąż Stefan był weterynarzem i jego brali na pierwszą linię na wojnę. A była linia na granicy Polska i Niemcy.(...)

Dziadek jako weterynarz, felczer, także wojskowy - z lewej.

 „[...]My zaraz przyjechaliśmy tutaj w listopadzie. U Niczyporuków mieszkaliśmy, pożydowski dom, co żył wcześniej Lejbka, Żyd, jeden pokój my zajmowaliśmy. W 47 roku Walik urodził się, a ja myślę: Boże, trzeba jakoś mnie pójść do pracy. I jedna z Doratynki była dziewczyna, dwie siostry mieszkały, jedna w gminie jako kasjerka pracowała. Raz przychodzi do mnie i pytam się: pani Leszczyńska, jakie pani wykształcenie ma? A ona mówi: podstawowe. I tak pomyślałam, że jak podstawowe, to i ja będę pracować. Marzyłam do pracy. Prosiłam męża, żeby załatwił, bo wójt do nas przychodził, złożyłam podanie i załatwili mnie odmownie. I dawaj ja prosić. Teraz to ja naprawdę dobrze mam, bo i służąca była, ale w życiu różnie bywa, co za rok, za dziesięć będzie? I przyjęli mnie do pracy, w 48 roku przyjęli.”

Pracownicy Urzędu Gminy na szkoleniu w Białowieży, 1950 r. Babcia z przodu, druga z lewej.

Dzieliłam swoje dzieciństwo na dwa światy. Najpierw to miejsce, które nazywam Kalinowem - biedniutkie, kresowe klimaty, domki z okiennicami, pogranicze przy białoruskiej granicy. Świat Babci, świat studni, rzeki, ugorów po horyzont, puszczy, serdecznych ludzi, tkanych kilimów, melancholijnych piosenek.

Kupalinka, kupalinka
ciamnaja noczka
ciamnaja noczka
a dzież twaja doczka?

Babcia, która ukształtowała mnie swoją silną wolą, uporem, walką o utrzymanie na powierzchni siebie i dwóch synów, gdy dziadka już zabrakło. Moja dzielna Babcia, wlokąca toboły na handel na Węgry, do Turcji, do Ruskich, pracująca w gminie, układająca nawet brukowce na drodze, Babcia, która wybudowała  dwa domy, przemycająca złoto, wioząca z Czechosłowacji pociągiem zamrażarki, stojąca w kolejkach po zasłony pod gieesem...
Dziewczyna z warkoczami.

Z drugiej strony dzieciństwa była kraina czarów u Dziadziusiów we Włostowie. Miejscowość ze starym pałacem w ruinie, gdzie byłam księżniczką najniezwyklejszych światów. Dom Dziadziusiów, który znam na pamięć, od spiżarni, po zegary, filiżamnki z laki czy stolik karciany.
Mickiewicz, recytowany przez Dziadziusia i śpiewane partyzanckie piosenki.
Babcia, zagniatająca na stolnicy ciasto na szarlotkę. Wieczne Lato.


Dziadziusiowie, mama w środku.




Babcia Józia.

Nikt nie jest sam i nie kształtuje się sam.  Wspominam i dziękuję za dziedzictwo, za to, jakim człowiekiem się stałam, z jakimi wartościami, z jakim charakterem, z jaką, mimo wszystko, ufnością, że jest tak, jak pisała Małgorzata Musierowicz:

Pamiętasz, co twój dziadek mawia? Że uśmiech bywa aktem męstwa, że smutek to słabość, to postawa zbyt wygodna. Być radosnym i dobrym, kiedy świat jest smutny i zły, to mi dopiero odwaga”
M.Musierowicz, Opium w rosole

14 stycznia 2017

Pora snu i czekania



Kiedy wychodzimy do szkoły, słońce właśnie wstaje. Zawsze cieszy mnie ta delikatność świtu, kolory nieba, balansowanie na granicy lękliwego wysuwania nosa w nowy dzień, a wspomnieniem ciepłego domu, herbaty w kuchni, kociego mruczenia - koty nie wstają rano, zawijają się z nocą w kłębek i śpią, ile im się chce. My, okutani w czapki, szaliki, dzielnie brniemy przez łąki, mijając uśpione domki i opowiadając sobie z Małym, co nam się śniło.


Ostatnio było bardzo mroźno, w nocy ponad minus dwadzieścia pięć, ale za to niebo bezchmurne, śnieg skrzypiący, a drzewa ciągle w tej koronce szronu.  Tak dziwnie pomyśleć, że za trzy, cztery miesiące będziemy iść łąkami pełnymi zieleni, z rozkwitającymi słońcami mleczy, w rozgwarze ptaków. Niedługo, to naprawdę niedługo. Jeszcze trochę tych zimnych ranków, trochę tego zmuszenia sennego ciała, by wypełzło z kokonu ciepła, w zimową, niegościnną porę, o której Muminek mówił, że to pora, kiedy dziesięć tysięcy Buk siadło na ziemi. Pora, którą trzeba przeżyć samemu i przejść samemu, żeby zrozumieć, jaki zachwyt należy się potem trawie, skowronkom i dmuchawcom.  


Jeszcze tydzień i będziemy mieć ferie - wtedy będziemy sobie spać jak koty, żeglując przez sen do wiosennych wiatrów. Jeśli ktoś w tym roku też ma na zbyciu trochę nasionek pomidorków, to ja chętnie przyjmę, żeby znowu poczuć pod palcami czarną ziemię, wiosnę i powąchać potem kiełkujące, zielone listki. O swoich ogrodowych planach napisze jeszcze, bo w tym roku mam oskomę na ogród kwiatowy, jednoroczny, wiejski, onętkowy, rumiankowy, dzwonkowy, ostróżkowy, taki z zachwytów, jak u maszki, makowo - bajeczny.
Ale póki co, zanurzamy się jeszcze w biel, śpimy i marzymy, że kiedyś - już niedługo! -  będzie tak...





05 stycznia 2017

A przecież mi żal


Średniak urósł.
Jakoś zawsze tam, w czasie styczniowym, w okolicach święta chrztu jordanowego,  koło dwudziestego stycznia przychodziły kreszczeńskie mrozy. Tak tutaj je nazywają i mam to gdzieś na dnie myśli, w tyle głowy, gdy wspominam dawne zimy. Mrozy trwały ze dwa tygodnie. Czasem do minus trzydziestu, bywało. Czasem tylko minus dwanaście, jak dzisiaj. Przez rzekę można było jechać saniami, wozem, lód był tak gruby, że powstawała dodatkowa droga. Chodziło się we wdzięcznym obuwiu o nazwie walonki. Pamiętam zimę, gdy zamknięto szkołę - w klasach było mniej niż dziesięć stopni, siedzieliśmy w paltach. Pamiętam tę, gdy zepsuło nam się w domu ogrzewanie i mama kładła nas do łóżka w kurtkach i czapkach.
Biel tężała, las stawał się smugą szarego błękitu, z ust ludzi wydobywały się marznące obłoczki. Konie stały w kłębach tej pary, żując owies w workach, uwiązanych do łbów, przy koniowiązach obok cerkwi, tam, gdzie kiedyś przyjeżdżali wozami cyganie.
Kościół po przeciwnej stronie rynku, obramowany koronką śniegu, ze starymi jesionami, był drugim biegunem zimy.
Zimy, jakie chyba już tylko tutaj.
Mamy wolne - zaczynają się od jutra prawosławne święta Bożego Narodzenia, u nas w szkole z tej okazji rozpuszcza się do domów radosną dziatwę. W sklepach tłok, na ulicach ludzie pozdrawiają się świątecznie.
Dzwonki.
Biel.
Siedzimy w domu, grzejemy stopy, dzisiaj smażę placki ziemniaczane, tak zwane bliny.
Chrupiące, złociste - mam już smak na samą myśl.
Kupiłam płótna, będę malować. Może zimę. Może sanie, nie wiem.
Sań już prawie nie ma. Prawie, czasem przemkną z dzwoneczkami za pogodnym konikiem.
A przecież mi żal...
Znacie tę piosenkę?
A TUTAJ zdjęcia z naszych okolic i z samego Kalinowa. Oglądać, nie moje ale absolutnie cudowne!

https://www.facebook.com/pg/PodlaskieKlimaty/photos/?tab=album&album_id=823833851091609