25 czerwca 2016

O sztuce tracenia, pierwszym dniu wakacji i braku oczekiwań. I trochę Marqueza.



Jest pierwszy dzień wakacji, od czwartej trzydzieści podlewałam ogród, a teraz siedzę, piję zbożową z mlekiem i czuję się jak mruczący kot.
Na swój sposób prawdą jest, że łatwo być szczęśliwym, gdy się za wiele nie potrzebuje.
Niczego nie oczekuj, nie będziesz rozczarowana, mawiała Babcia. Święta prawda.
Wcale nie chciałam, by ktos mi pomagał rano z podlewaniem, To był mój poranek, moje krople wody, rozpryskujące się na piwoniach, moja chwila ciszy (nie licząc koguta Aaargh, Aaargh)
Ktokolwiek nawet z dobrymi chęciami zjawiłby się teraz, zepsułby mi to "moje", zamieniając na "nasze". Teraz jestem nasycona porankiem, ciepłem, zapachem dogorywającej Mary Rose, chodzeniem boso po mokrej trawie. Celebrowanie wakacji rozpoczęte. I powiem wam, nie mam wielkich oczekiwań. Jest dobrze.





Mary Rose przekwita. Mogłabym napisać o tym  sonet, albo zacytować Marqueza. A niech tam, zacytuję. W końcu mam polonistyczne skażenie zawodowe i cytaty siedzą mi w głowie jak zaklęcie Rincewinda, wykonując mentalny odpowiednik siedzenia z popcornem przed ekranem.

Ludzie, których kochamy, powinni umierać razem ze swoimi rzeczami.

No cóż, Mary Rose umiera razem ze swoimi różowymi sukienkami, zapachem i deszczem płatków. Trochę smutno, ale własnie odkryłam, że zakwitły ostróżki i dzwonki. Czuję się jak władca haremu, którego opuszcza jedna z tysiąca żon, ale w kolejce czeka 999 równie pięknych. Ostróżki nie zastąpią mi Mary Rose. Ale czy wczoraj na pożegnaniu gimnazjum dumna uczennica nie oznajmiła w przemówieniu, żeby nie płakać za tym, co było, ale cieszyć się, że mieliśmy okazję to poznać? 

Tak.

Cieszę się, że poznałam w tym czerwcu Mary Rose. 
No to jeszcze raz Marquez.
Życie nie jest tym, co człowiek przeżył, ale tym, co i jak zapamiętał.



A propos braku oczekiwań.
Chcę, żeby wakacje się działy, po prostu, żeby lato sobie trwało, z przemijaniem, brudnymi piętami, dmuchawcami i marnotrawieniem słodkich wieczorów.
Były takie lata, owszem, gdy miałam Ambicje. Zakładałam ładne zeszyty do wpisywania ulubionych wierszy, chciałam przemalowac połowę mebli, odpisac na listy z ostatnich stu lat i wygrać w konkursie na Najwspanialszą Etykietkę Na Dżem.
Tylko, że to już nie dzisiaj.
Po drodze nauczyłam się sztuki tracenia z Elisabet Bishop i Mary Rose.

Elizabeth Bishop

TA JEDNA SZTUKA

tłum. Stanisław Barańczak


W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie
straty, że kiedy się je traci – nie ma sprawy.

Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy
straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze.
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy.

Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz – wejdzie ci w nawyk
utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec
lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy.

Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy
blask dawnych domów? Dzisiaj – blady cień, ukłucie
w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy.

Straciłam dwa najdroższe miasta – ba, dzierżawy
ogromniejsze: dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę
do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy.

Nawet gdy stracę ciebie (ten gest, śmiech chropawy,
który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce
tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy;
tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.

21 czerwca 2016

Przychodzi i rwie, jak do siebie.

Najpierw dygresja. 
Lubiłam jeździć na wakacje do dziadziusiów, dużym fiatem wujka, z termosem i kanapkami, drogą na Siematycze-Łosice-Międzyrzecz-Radzyń-Kock-I Mogę Tak Ciągle Bo Znam Na Pamięć wszystkie miasteczka po kolei. Dwadzieścia lat bez jednego roku, co rok, więc rozumiecie. Na obiad było zsiadłe mleko i ziemniaki z koperkiem albo pierogi z truskawkami. Dziadziuś ważył nas na początku i na koniec wakacji i biada temu, kto nie przytył. W ogrodzie były papierówki a w obórce jaskółki. Czasem nadal tam jadę w myślach, zstępuję schodami wspomnień... Na ogród idę w gumowcach, na wałach rośnie dzikie oregano, a na horyzoncie widać sine pasmo gór. Arkadia jasna i słodka jak dżem z białej porzeczki.



Teraz to do mnie przyjeżdżają dzieci na wakacje. Trochę to dziwne, że jestem mamą Kaliną, a nie małą Kaliną na wakacjach i to ja piekę teraz szarlotkę, lepię pierogi i bawię się w dorosłość. 
Już jutro, jutro Elf i Duży przyjadą, narwę im białych porzeczek, ciekawe, czy kompot z rabarbaru będzie im smakował? Myślę, że tak. Myślę, że Średni też  zapamięta smak szarlotki.
Mały będzie pamiętał zapach liści pomidorów w szkarni.  Nawet za dwadzieścia lat.
Ktoś wydepcze ścieżki pod czereśnią, ktoś pobiegnie łąką na dmuchawce, ktoś pójdzie ze mną na ogród po koperek i szpinak, zanurzyć się w zieleń.
To miłe, przyjemne myśli.
W ogóle jest teraz bardzo przyjemnie., .
W pracy wypisane świadectwa.
 Buraki liściowe już się mienią kolorami, bób kwitnie. Dzisiaj wyniosłam dobre trzydzieści koszy ziela, opieliłam do końca i dusza się raduje. Jest co jeść! Swoje, zielone, zdrowe, organic food z wiejskiego ogrodu.
Pani Lusia, moja ogrodowa sąsiadka,  pozwoliła mi narwać białych porzeczek, będę robić jutro wykwintną galaretkę.
Przychodzi i rwie, przychodzi jak do siebie, rwie ile chce, powiedziała tą cudowną tutejszą gwarą, w trzeciej osobie. Więc ide jutro jak do siebie i będę rwać, a co.







Ogrody kolektywne, sąsiedzkie. Siedem zagonów obok siebie, ten z kawałkiem pustej ziemi mój. Na pustym posieję jutro nową fasolkę szparagowa i koperek na późniejszy zbiór.


Jeszcze kilka dni



Krótka noc. O ósmej wieczorem jasno jak w dzień. Maki, rumianki, chabry i inna wesoła gromada polnołąkowa w dzbanku na stole w kuchni. Dzbanek od ciociuni suwalsko- białostockiej, przecudnej urody, cieszy oczy i raduje serce. Dziękuję!

A na jasnym, czerwcowym niebie niebieska pełnia, a w domu pachnie ziołami. Zbieram i suszę pierwsze letnie zdobycze, kwiatostany bzu, koniczynę, chaber.

Jeszcze kilka dni, jeszcze...
Wybieramy się ze szkolną wycieczką nad Świteź, jeszcze tam mnie nie było. Obiecuję zdjęcia i relację.
I mam wrażenie, że najgorsze przyspieszenie mija, że w koncu, w końcu, nawał pracy znika i widzę horyzont tej wyspy spokoju.
Wakacje.

Już pachną mi dżemy, już piec się będą maślane ciastka, już można będzie wypić herbatę na tarasie o dowolnej porze. Może to niewiele, ale w mojej definicji szczęścia się mieści to, że mogę oddychać, leżąc na ciepłej trawie i  patrzeć na jaskółki.
O wakacyjnych planach napiszę potem, gdy zacznę odliczać wakacyjną księgę radości, póki co, pachnie ziołami, czerwcem, jaśminem i wakacjami.
Już w ten piątek.


 


19 czerwca 2016

To właśnie Lato.



Można leżeć w hamaku i słuchać jak kogut od sąsiadki Basi  pieje po piracku: Yy yyyyyyy! Argh!
I ptaki w lesie nad głową bawią się w ptasie radio.


Można zrywać tyle bazylii ile się chce. Rośnie z prędkością światła.


Można robić bukiety z brodatych goździków, które lansują się w zgodnie z brodatymi trendami na przystojniaków ogrodu.


Można stać i patrzyć, jakie sztuki robi słońce o siódmej rano w niedzielę.


Oto one, dzwonki skupione. Maki z waszych prezentów, sieją się gdzie chcą i są nieśmiertelne, bo odrodzą coroku jak feniks.


Oto on, hamak. Czy jest słodsza chwila, niż lenistwo między brzozami, w nieskoszonej trawie?


Można zrywać róże, tyle róż, ile się zechce.
Tak właśnie. Tak.

To się nazywa Lato:)

15 czerwca 2016

Dziennik uwag

Zagłębiłam się dzisiaj mimochodem w lekturę straszną i włos na głowie stawiającą, czyli dziennik uwag uczniowskich. Jest taki chyba w każdej szkole, nad którym aniołowie ręce załamują, a może nawet i łzy ronią, choć nie wiadomo, czy nie ze śmiechu. Dzisiaj miałam chwilę czasu, by ową księgę straszliwą przejrzeć. Od razu mi się Adaś Cisowski przypomniał, "brat diabła i bliski kuzyn czarownicy". I genialny fragment z Kornela Makuszyńskiego:

Dorośli ludzie dlatego są nieszczęśliwi i zgorzkniali, bo nie chodzą do szkoły i nie czekają na wakacje.


A więc...uśmiechnijmy się:) same autentyki, spisane dzisiaj:

- uczeń podkradał gruszki z sadu pana X
- biegał po korytarzu podczas przerwy
- wierci się
- zakłada kaptur na głowę nie bacząc na godło
- wykopała piłkę w tłum na oślep
- rzuca pieniędzmi po klasie
- nie reaguje na wielokrotnie wypowiadane słowo"cisza"
- puszcza samolociki, bo mu to poprawia nastrój
- pożyczył długopis, twierdząc, że jego się wypisał
- mówi sam do siebie
- na wystawie dotykał eksponatów
- wyszedł bez pozwolenia
- brak zeszytu do muzyki od początku roku
- na polecenie przepisywania z tablicy odpowiedział "jeszcze czego"
- je na lekcji
- je na KAŻDEJ lekcji
- schował się od nauczyciela pod ławką
- zachowuje się jak u siebie w pokoju
- nie podchodzi z szacunkiem do zajęć wf
- nie zwraca uwagi na nauczyciela
- powiedział do katechetki "streszczaj się, zaraz dzwonek"
- nakradł orzechów z sadu pana X
- nie przestrzega bhp
- próbował rozmontowac siatkę w sali 014
- podrobił podpis nauczyciela
- jadł chleb
- zachowuje się ogólnie skandalicznie
- kładzie się na podłodze
- uczeń otwiera nieustannie drzwi
- uzupełnia tematy do przodu w domu, a na lekcji się kręci
- kłamie bezczelnie
- samowolnie kursuje po klasie
- jadł w czasie modlitwy
- na lekcji przyrody wyjął koledze komórkę


11 czerwca 2016

Mary Rose zakwitła



Kiedy zaczynają kwitnąć róże,  to przenoszę się pamięcią do domu dziadziusiów. Przy bramce kwitła taka drobnokwiatowa różyczka, obsypana zawsze milionem kwiatów.
Musiałam miec róże przy bramce, rozumiecie.
I mam dwie - różową Mary Rose i szkarłatną Harlequin. Teraz właśnie rozkwitła moja piękna Mary Rose.



Przechodząc przez furtkę całuję te kwiaty za każdym razem.
Mary Rose opowiada mi bez słów o świecie dziewcząt w koronkowych sukienkach, kapeluszach, o uszkach filiżanek i białych parasolkach. Gdybym miała warkocz, wpinałabym sobie weń te zjawiskowe pąki, jak krynoliny lata, jak jedwabne halki wróżek, jak baletnice Degasa.




Z rzeczy przyziemnych - koperek ścięty i suszy się na białej ściereczce do mrożenia.
Skończyłam pielić ogórki.
Nie skończyłam monitorować podstawy programowej.
Trudno.



10 czerwca 2016

Zaczynać od deseru

Plan na dzisiaj:

- iść do pracy
- wrócić z pracy
- przesadzać kwiaty
- skończyć pielenie ogrodu warzywnego
- podwiązać pomidory
- zrobić tartę szpinakowo - brokułową, bezglutenową
- przytargać od sąsiadki w końcu te stare, odrapane drzwi, które mi oddaje
- zrobić galaretki truskawkowe
- dokończyć smażenie dżemów także truskawkowych
- ściąć koperek na mrożenie
- zebrać poziomki z ogródka
- zebrać szczaw
- polenić się na deser


Pratchett pisał, że życie jest niepewne i trzeba zawsze zaczynać od deseru, więc nie wiem w sumie :)




Przy okazji minęła nam dwudziesta druga rocznica ślubu, świętowana tym razem... no własnie, gdzie? Zagadka:)



09 czerwca 2016

Traktat o majtaniu nogami



Siedzimy z Małym na pomoście nad rzeką i majtamy nogami. Mały obserwuje kolejno ważkę, ślimaka, prawdopodobnie pijawkę i żuka bliżej niezidentyfikowanej odmiany, ale posiadającego zachęcającą umiejętność pływania.
Jest ten miły czas, kiedy prawie - prawie są wakacje, tak z pewną nieśmiałością czynimy już różne szalone wakacyjne rzeczy, jak pikniki czy ogniska, ale jeszcze w tornistrze książki, jeszcze przede mną stosy papierologii, jeszcze trzyma nas rzeczywistoś za nogawkę jak łysawy, niechętny ulatywaniu urzędnik.



Nigdzie się nie śpieszymy i to jest przyjemne. Z różnych powodów jestem dzisiaj smutna, więc woda mnie koi, ważki pocieszają, a obecność Małego obok i jego Małe, Ważne Sprawy są jak balsam na ukłute dorosłym światem serce.
Opowiada mi o przeczytanej ostatnio książce, niefrasobliwie spojlerując całość fabuły, ale słucham cierpliwie. Mały nalezy do tych duszyczek, które z zadziwiającym brakiem logiki uznają fikcyjnych bohaterów za istoty czujące i żywe. Bardzo mu przykro, że Vin i Elend zginą, a istota z głębi opanuje świat. Tak nie powinno być i Mały to wyraża. Kiedyś, grając w internetową grę, płakał, bo wirtualny bohater go oszukał. Co prawda tak było w scenariuszu, że owa nikczemna postać była oszustem, ale Mały uważał, że dla niego mogła zrobić wyjątek. Poza tym, opowieści powinny się kończyć dobrze, co nie, mamo? Nie jest przyjemnie, jak kogos polubisz, a on zginie. Tak być nie powinno, co nie, mamo?
Patrzę na ważki i myślę, że tak, tak być nie powinno. Osoby, które polubiłam, niektóre pokochałam nawet, wcale nie w wirtualnym świecie, zrobiły tak samo. Ich opowieść skończyła się źle, a one odeszły. Tak być nie powinno. Ale jest. A ja tęknię i nie wiem, dlaczego Autor mi to zrobił. 

Każdej części ciała należy się pamięć. Każdemu ludzkiemu ciału - przetrwanie. To skandal, że jest tak kruche i delikatne. Olga Tokarczuk

"Tak być nie powinno, co nie, mamo" brzmi prawie miłoszowsko. To Miłosz zapytany, co myśli o przemijaniu, odpowiedział, że jest zdecydowanie przeciw.  Tylko co na to poradzimy? Na scenariusz książki, którą już dostaliśmy do ręki?
Siedzimy z Małym nad rzeką i majtamy nogami.
Jak zawsze, zamierzam radzić sobie, po prostu robiąc to, co robię. Mam nowe truskawki, tym razem do zamrożenia, mam czereśnie, jutroprzyjedzie Duży z Elfem, a w naszym sklepie Mydło i Powidło nabyłam droga kupna dwie pąsowe dalie. Lubię słowo: pąsowy.
Lubię siedzieć nad rzeką z Małym, który opowiada mi o snach, kolorze rolek Kamila, o tym, co Ola powiedziała na skajpie, o nowym rowerze Bartka. Zastanawia się nad chodzeniem na trzech nogach i obmyśla konstrukcję wakacyjnego domku na drzewie.

"Nie tęsknię za dzieciństwem, ale brakuje mi radości czerpanej z drobiazgów, nawet wtedy, gdy wokół wszystko się wali. Nie potrafiłem zapanować nad światem, w którym żyłem, nie mogłem odejść od rzeczy, ludzi ani chwil, które mnie raniły, lecz znajdowałem radość w tych niosących szczęście."
Neil Gaiman


08 czerwca 2016

Opiekun świata

Średni ostatnie dwa dni spędził, uczestnicząc w kursie pierwszej pomocy. Ukończywszy kurs i zdobywszy stosowny papierek, wrócił do domu. Dzisiaj rano Mały zbliża się do mnie z wypisanym na twarzy podekscytowaniem.
- A wiesz mamo, że Średni zrobił kurs opiekuna świata? - odezwał się z dumą w głosie, przejęty do głębi - I teraz będzie ratował zemdlonych na ulicach!


07 czerwca 2016

Co ma być zdążone, będzie zdążone. I królik z Alicji. I truskawki.

Tak długo czekałam, z taką tęsknotą. Przez te wszystkie zimowe dni, podkładanie do pieca, noszenie drewna, przez szare poranki, wiatr, nieprzytomną głowę o szóstej, zaciskanie powiek z czołem opartym o szybę, w listopadowe wieczory.

Tak długo.
Robiłam to, co wszyscy, nosiłam zakupy w torbach, próbowałam być dzielna, wyciągałam z szafy ciepłe kurtki, wkładałam rękawice, oglądałam zdjęcia ogrodów, otwierałam ostani słoiczek truskawkowego dżemu...
Tak długo, do dzisiaj. I już nie muszę czekać, teraz tylko rozkoszuję się, dzien po dniu, absolutnie, przeszczęśliwa.
Osiem kilo truskawek, pachnących prawdziwym latem.
Bose nogi na zielonej trawie, ciepło rozgrzanych desek na tarasie.

Wlokę ze sklepu cukier, wyciągam słoiki, śpiewam, tańcuję.
Truskawkowy czas, truskawki w Milanówku, czerwiec, dżemy, placki z truskawkami, ciasto z truskawkami, rabarbar, poziomki!
Jak ja kocham te cienie liści na trawie, słoneczne szurumburum, zalotne, jak w balu u Salomona.



Może i księgi wtedy czytali spokojni studenci,

stojąc, pełne spokojnych kart w złotej cytrynie światła
i światło - miłość przedmiotów - płynęło sokiem zachwytu,
napływającym do głowy.
Ach błękit, ach mszalne dociekania, ach to, co się czepia brzóz..





Na niebieskiej ławce, która przemalowuje co roku, jeszcze nie ma kwiatowego wzoru - nadal nie wiem, co namalować, zastanawiam się nad naparstnicami, ale może dzwonki...albo róże.
Zioła garną się do rak, trzeba zrywać.
Pomidory kwitną.
Pijemy kawę na tarasie, czytam Gide'a, Gałczyńskiego, słucham Scarborough fair, obrywam szypułki, a w sercu mi wraca: tak długo czekałam, tak długo, a w końcu jest.


Szpaki mają młode, koperek nadaje się do ścinania, w wolnym czasie siedzę w monitorowaniu podstawy programowej, Średni przysyła mi smsa: będzie w domu jakiś obiad? Zastanawiam się, czy kupić czipsy.
Niezdążona.
Ale niezdążona na czas. Tak, dumnie stwierdzam. Udaje mi się być jak królik z Alicji, ale bez paniki. Taki filozoficzny królik. Bo co ja mam zrobić z tym czasem, że mija za szybko? I tak zdążę z tym, z czym nie zdążam, takie moje odkrycie.Co ma być zdążone, musi zostać zdążone.
W końcu kiedy mam wąchać i fotografować piwonie, jak nie teraz? 
Kiedy robić dżemy jak nie teraz? Kiedy objadać się poziomkami? Kiedy biec na pole po szczaw? Kiedy czytać o balu u Salomona i nocy czerwcowej?
Teraz jest czas mimo niezdążania na nieśpieszenie się, na wąchanie, smakowanie, na miski w kolorze wody w starych studniach, bo jak pisała kochana moja Magda Umer:

"Cała składam się teraz z niespieszenia i doceniania czasu, jaki pozostał. Nie mam zamiaru tracić go, jak to się po wielokroć zdarzało w młodości. Młodość trwoni czas jak głupia jakaś. No, ale co ja jej będę tłumaczyć, sama do tego dojdzie, tylko później,.."



Ps.  Psst.

(W środku ciągle mam kilkanaście lat i muszę iść wyjadać poziomki z końca ogrodu, a potem lecieć na randkę z Miłym i napisac pracę magisterską o Elizie Orzeszkowej.)

01 czerwca 2016

Kiedy byłam małą Kaliną.

Kiedy byłam małą Kaliną w sklepach ser sprzedawano na wagę, a mleko było w szklanych butelkach z kapslem z folii aluminiowej. Śmietana miała kapsle w innym kolorze i była w mniejszych butelkach. Pani sklepowa kroiła wielkie kawały białego twarogu na mniejsze, owijała je szarym papierem, który przemakał. Niosłam to do domu, po drodze podgryzając  świeży chleb - nigdy nie doniosłam całego.


Kiedy byłam małą Kaliną, uczyliśmy się w starej szkole. Było dożywianie, jeździliśmy wiosną na zalesianie a jesienią na wykopki do kołchozu w sąsiedniej wsi. Jeździliśmy starym osinobusem, mając za prowiant kiełbasę w pętach i chleb. Sól każdy miał swoją. Zimą nosiłam walonki.
Jedzenie było na kartki, a do kościoła przychodziły paczki z darami. Pamiętam wściekle pomarańczowy zółty ser, bardzo słone masło i chałwę w skrzynkach, sinozieloną. I amerykańskie ubrania, które ksiądz rozdawał na plebanii. Dostałam dzwony z bistoru w czerwone i białe paski.
Kiedy byłam małą Kaliną, nie było w sklepach butów na mój rozmiar. Mama wypychała mi watą czubki. Po płaszcz jeździło się do Łodzi. Pod pawilonem handlowym marki Zorza całą noc stali i siedzieli na stołkach ludzie, czekając na to, co przywiozą. Nikt nie wiedział, co przywiozą, ale matki miały nadzieję na sportowe spodenki na wf lub tenisówki. Dżinsy marki Odra były nieosiągalnym marzeniem.
Przeważnie przywozili zasłony z pluszu albo pantofle w rozmiarze 42.
Nie dziwiło mnie, że haki na mięso w sklepie są puste i sprzedają morelowy kompot w słojach bez moreli. Przeciez sklepy takie własnie są.
Nie dziwiły mnie kartki, przecież tak właśnie jest, że czekolada jest na kartki i buty i mąka.
Kiedy byłam małą Kaliną, czytałam Dzieci z Bullerbyn.  Wtedy w Szwecji nie było imigrantów, a Lasse i Bosse chowali się w sianie. Na apelu na 9 maja mówiłam wiersz: Dzień zwycięstwa, maj zielony, białe kwitną bzy. Kochałam jaskółki. Jaśmin. Łaziłam po drzewach. Jeździłam na wakacje.
Na 1 maja nosiłam podkolanówki, a budka z lodami sprzedawała kulkę w waflu. Na rynku stała trybuna. Nad obecną pizzerią był napis: program partii programem narodu.
Kiedy byłam małą Kaliną, na dzień dziecka dostałam farby z Czechosłowacji. O matulu, jakie piękne...
Leżałam pod baldachimem zielonych liści klonu, marząc o tym, co kiedyś namaluję. Rysowałam mapy nieznanych krain, z przyjaciółką wrzuciłam do studni klucz od swego domu, a ona od swego, recytując: dwa serca złączone, klucz rzucony w morze...
Dostałysmy za te klucze, ale przyjaźń była warta.
Kiedy byłam małą Kaliną, byłam taką samą Kaliną jak teraz. Tylko świat był inny. 


Gdyby można było spojrzeć na świat bez żadnej ochrony, uczciwie i odważnie - pękłyby nam serca.
Olga Tokarczuk