29 listopada 2013

Słabe strony faunów, irracjonalizm i tęsknota za śniegiem.


"Ta postać nie jest warta naśladowania z tego względu, że ma ogon, rogi i kopyta."

Tak zakończyła swój opis  fauna Tumnusa sympatyczna dwunastolatka, wpisując się tym samym w nieco humorystyczny, przedświąteczny irracjonalizm, który mnie ostatnio gnębi. Biedny faunie Tumnusie! Coś z rogami, ogonem i kopytami w naszym kraju raczej nie kojarzy się z dionizyjskimi tonami fletni pod drzewem sykomory. Nie jesteś warty naśladowania, bo się źle kojarzysz. Takie skrzydła to było coś i biała szata... ale kopyta? I jeszcze ten szalik czerwony. Brrr. I tak miał Tumnus szczęście, że nie tęczowym szalikiem ozdobił go pan C.S. Lewis. Wtedy byłoby przechlapane.
Tak, czytamy "Narnię". A ja ze skażeniem heurystycznym czytam też Lewisowe biografie i ciekawostki. Lubił pub " Eagle and child". Mało kto wie, że napisał też "Problem cierpienia". Czytał Chestertona. Tak, tego od cytatu: Baśnie są bardziej niż prawdziwe, nie dlatego iż mówią nam, że istnieją smoki, ale że uświadamiają, iż smoki można pokonać. Podobno postać tolkienowskiego Drzewca była inspirowana sposobem mówienia i zachowania się Lewisa. I jeszcze dużo, dużo. Dziwnie mi się czyta  "Narnię" z dzieciakami w szkole. I dziwnie ogląda.  Czy to dlatego, że dzieci są inne? Czy ja jestem inna?  Nie wzrusza ich śmierć Aslana, wymieniają lakoniczne uwagi na temat zasięgu rażenia broni w scenach walk,  magiczna latarnia ich nie fascynuje, dom Bobrów nie budzi serdeczności, a biedny faun... cóż, jak wyżej. Nie jest wart naśladowania... Ale próbuję. Rysujemy mapy, latarnie, zamki,  śnieżną krainę, rozmawiamy o magicznych miejscach i słuchamy fletów.
A ja myślę o świętach, nadchodzących w grudniowych szeptach, bo to już grudzień wkrótce! Czytam "Wiedźmikołaja" jako odskocznię dla  Lewisa, śmieję się nad filozofem Didactylosem : Rzeczy po prostu się zdarzają. A co tam... 

Przedświąteczny irracjonalizm. W sklepach już udekorowane. Bolą mnie łyse, sztuczne choinki, z daleka krzyczące; jestem plastikiem! Zestawy bombek w jednym kolorze. Te stosy indygo/różu/złota/srebra z bielą na półkach, wieńce ze sztucznego bluszczu i sztucznych szyszek, stosy prezentów dla dzieci rodem z koszmarów - lalki zombie, cuda niewidki... W tle leci jingle bell albo  I dreaming about white christmas... Uciekam. uciekam do swojej kalinowej Narni, do prawdziwych bluszczów, gałązek brzózek, chleba na zakwasie z jagódkami goji, do powolnego przechodzenia listopada w grudzień, szarości w pobielaną szronem, chrzęszczącą krainę.
I czekam na śnieg - wbrew obiegowej opinii na moim zimniastym krańcu Polski ani płatek jeszcze nie spadł! Niesprawiedliwość, dziewczyny, ot, co!

Dla czekających na zimę:


25 listopada 2013

Nowy sezon w ptasiej stołówce i optymizm Małego.

Uruchomiliśmy karmniki, nie było rady. Znajome stadko sikorek tak natarczywie patrolowało okolicę, że kamienne serce by zmiękło. Miły kupił mieszankę ziarenek na giełdzie, ful wypas, jak by młodzież szkolna rzekła. Słonecznik łuskany i nie, siemię, ziarna, dynia, smakołyki. Jak zamarznie ziemia, spadnie śnieg, to jeszcze pojawi się słoninka i smalec w kulkach z ziarnem. Przypominam, że lokal mamy  czterogwiazdkowy, powiem nieskromnie, klientów mnóstwo, doliczyliśmy się raz dwudziestu czterech sikorek i wróbli naraz, w tym bogatki i modraszki. Zdjęcie z zeszłego roku na dowód, z tego jeszcze nie mam, ale zrobimy. Lokal w Kalinowie otwarty!


A w ogóle, dzisiaj wychodzimy do szkoły, w lodowatym wichrze, Mały skulony nieco, z czapką na oczach, taszczy plecak w porannym zaspaniu. Mam wrażenie, że powinnam go pocieszyć, choć przede mną też dzisiaj dziesięc godzin w pracy. Klepię go go pleckach.
- Damy radę, co Mały? - mówię.
- Za Narnię i za Aslana! - odpowiada mi dzielnie.


Serce mi z dumy urosło...



24 listopada 2013

Ku zimie





W ciepłym blasku lampy cztery głowy pochylone nad stołem. Chłopcy i Miły grają w Osadników, podjadając cynamonowe bułeczki, krąg światła jest jak łagodna, opiekuńcza dłoń nad zwichrzonymi, kochanymi głowami. Ogień w kominku błyska wesoło, pachnie świerkowe drewno, a ja uśmiecham się, przekładając w kuchni naleśniki serem. Do twarożku dałam dobrej, wiejskiej śmietanki – kiedy unoszę głowę, za oknem widzę jesienną noc, wszystkie gwiazdy otuliły się w wełnisty koc chmur. Ale w domu jest spokojnie i jasno. Na stole " Prowadź swój pług..." Olgi Tokarczuk, zaglądam co jakiś czas, czekając, aż skończy szumieć zmywarka.


                  "Najlepiej rozmawia się samemu ze sobą. Przynajmniej nie dochodzi do nieporozumień."
                                                                                                                              O. Tokarczuk

 Lubię, gdy pomrukuje do mnie zmywarka; moich trzech budrysów potrafi zgromadzić tyle kubków i talerzy, że to mruczenie staje się codzienną piosenką. Zmywarka mruczy, szumi jak zaklęte za malowaną obudową źródełko, ja ustawiam filiżanki w rzeźbionym kredensie. Najbardziej kocham te w róże, o delikatnych uszkach.
- Mamo, napijemy się herbaty z ładnej filiżanki? - Mały pakuje mi się na kolana, wycieram umorusaną buzię. Pachnie cynamonem, kleją mu się łapki, ale buzia śmieje się od ucha do ucha. Myjemy te cynamonowe niesforności i idziemy robić herbatę. Niech noc za oknem chodzi niespokojnie wokół domu, targa brzozy za uszy, szeleści w ogrodzie deszczem. Z tego deszczu zrobi się jutro mgła, a może i szadź, zimnieje, z nieba biegnie mróz. Ale my mamy herbatę, Miły dokłada do kominka, a cynamonowym okrętom zapachów wydyma żagle malinowy wiatr z błękitnych filiżanek.

Trzeba siąść z chłopakami, odrobić lekcje, poczytać bajki, potem otulanie kołdrami,  cisza. Cisza śpiącego domu, w którym oddechy dzieci unoszą się ku baśniowym snom, a my z Miłym zasiadamy w fotelu, patrząc w ogień i opowiadając sobie nasze własne historie. Marzenia, opowieści. W piwnicy króliki chrupią marchewki, księżyc wysuwa rudy, jesienny nos zza puchatej chmury, zaglądając w nasze okna, za aksamitne zasłony. Powoli noc staje się głębsza, jak barwy na obrazach Rembrandta, zegar waha się między było- jest- było- jest, grzbiety książek są w ciemności szczytami tajemniczych gór. Też kiedyś byłam małą dziewczynką, która na kasztanowym koniku pędziła w dal. A teraz czas stał się wąską ścieżką w dół, po której idę ku nadchodzącej cicho, w listopadowej mgle, zimie.





17 listopada 2013

Za dużo, za pięknie, czyli męki nieperfekcjonistki

Dzisiaj będzie felietonowo. Ostatnio bardzo cierpię. Powodem cierpienia jest nadmiar pięknych rzeczy wokoło. Na przykład takie blogi. Namnożyło się miejsc, gdzie można zobaczyć przepieknie odnowione meble, ręcznej roboty wspaniałości, hafty, decou, wełniane cuda handmade, ozdoby, poduszki, pościel, żakardy, garnuszki, filiżanki, meble... Nie, nie cierpię mąk zazdrośnika. Podziwiam, też bym chciała, ale zwyczajnie nie mogę mieć wszystkiego. Nie mogę mieć równocześnie kuchni prowansalskiej, shabby schick, country z bolesławcem i krateczką, rustykalnej, francuskiej, toskańskiej czy jeszcze jakiejś... No staram się zmieniać sezonowo, ale nie wymienię połowy zastawy tylko dlatego, że spodobała mi się inna. Co zrobić z tamtą? W moim kredensiku są trzy półki. Ile upcham tam filiżanek? Kiedyś nie było takiego wyboru. Ostatnia moja wizyta w sklepie Almi Decor była traumą. Chciałam połowę sklepu. Stać mnie było na jedną rzecz. Postukałam się w głowę i wytłumaczyłam sobą, że dom nie sklep, nie mogę mieć tam wystawy tysiąc i jedna filiżanka.

Poza tym, męczy mnie poczucie, że nigdy w życiu nie spełnię wizji o schludnym domeczku w bielach i różach. Nie, bo nie. Tinia pokazała na swoim blogu taki domek. Zobaczyłam i umarłam. To jest takie pięęękne.... ale tam się nie da żyć. Moi chłopcy pobrudziliby biały obrus a kot (gdybym go akurat miała) zaplątałby się w zasłony. Książki z półek trzeba chyba bosakami strażackimi zdejmować. Po którejś wizycie sąsiadów dostałabym puszkę farby z litości, by pomalować artystycznie odrapane drzwi. O kryształowy żyrandol Miły trzepnałby się głową. Gumowce tak czyste, by chodzić po białej podłodze są podejrzanie nierealne. I tak na kolejnych blogach... w kolejnych gazetach. Nie dam rady. Mój praktycyzm woła o ratunek. Tak się nie da! A mój brak perfekcjonizmu mi dogaduje: musiałabys zmywać i szorować, zamiatać i wyganiać ludzi i zwierzaki, poprawiac fałdy, dekorować, zdmuchiwac pyłek, umrzeć z głodu, bo tam się nie da jeść, gotować, żyć...

Patrzę teraz na sezonowe gazety i blogi o dekoracji domu na święta. Jasne, chcę udekorować nasz kalinowy domek. Szukam inspiracji. I umieram. Nie da się! Te najładniejsze rzeczy kosztują tyle, co tygodniowe wyżywienie rodzinki. Filiżanki z wonderhome - bombki  po kilkadziesiąt złotych za sztukę, cudowne, piękne, ale za dużo, za dużo... nie da się. Poza tym, chłopcy są zdania, że dekoracje są albo do zjedzenia, albo do zabawy. Nie mogę drżeć ze strachu, że ktoś mi zbije bombkę kupioną za ciężką krwawicę. Nonsens... Więc oglądam i cierpię. Nie wiem, dla kogo są te propozycje dekoracji, naprawdę. Po raz kolejny wracam do punktu wyjścia: najlepsze są te  niedrogie, w miarę ładne, albo ręcznie robione, jakies cynamonki, ciastka, pierniczki, suszone plasterki pomarańczek, filc, o takie. I niedużo. Tyle, by nie zwariować w tym ozdabianiu, przeroście formy nad treścią. Gałązki zielone. Światełka. Villeroya i Boscha mam tylko na obrazkach. W zeszłym roku Mały zażądał uwieszenia rysowanych na papierze z drukarki "bombków", handmade by Mały. Uwiesiliśmy. Honorowo, na przedzie.

W tym roku planujemy święta z rodzinką. Dziki najazd sióstr, szwagrów, siostrzeńców/siostrzenic, harce, śpiewy, swawole, wzruszenia, pierniki, żywe drzewko, rozmaite bombkowe starocie i kilka nowych, duzy stół, światełka na tarasie i radość. Wszystkie blogi i  gazety inspirująco- dekoracyjno- świateczne już obejrzane, ale skończylo się na jednym: a niech to, znowu zrobię po swojemu. :D



14 listopada 2013

Człowiek tylko leżałby i spał

Tak, Gałczyński to przewidział, pisząc pięknie: Oto widzisz, znowu idzie jesień, człowiek tylko leżałby i spał...
Mamy problemy z porannym wstawaniem, to już nie ta pora, gdy razem z rozświergotanymi wróblami radośnie witało się piątą rano. To znaczy, zależy, kto witał. Osobiście lubię wstawać ze słoneczkiem, jestem typem skowronka, ale reszta rodziny przypomina obecnie te sowy z obrazka:



Mamo, zrób kakao! Średni, obudź Małego! Kakao stygnie. Duży już śpi w samochodzie, dojeżdża 40 km do szkoły codziennie. Ja próbuję jednocześnie uchronić śniadanie przed wystygnięciem, zmusić dwa zaspańce do ubrania, Miły odpala samochód, na trawie rosa albo szron, ktoś nakarmił króliki? Ludzie, nakarmcie jeszcze króliki... założyłeś czapkę? A z gałązek brzozy kapie lodowatymi kropelkami, wiatr wciska się pod kurtkę, a łóżko kusi, a do pracy daleko, a tu znowu szkoła...

Człowiek stanowczo nie powinien wstawać rano. Bo potem ma taki wyraz twarzy, jak Andrzej Poniedzielski :D


Nawet z moim porannym pollyannizmem mam przejściowe problemy z aklimatyzacją porannego, zimnego wstawania. Ech. Człowiek powinien zjadać niespiesznie śniadanko, najlepiej gorące bułeczki z czekoladą, kawę parującą posiorbać, powłóczyć się po domu w piżamce albo innym  luźnym odzieniu, poczytać poranne gazety, opowiedzieć sobie, co się komu śniło... jak w Muminkach, o. Zagrzebać się z nosem w najładniejszej poduszce i podjadać cynamonowe sucharki...


Wuj Truj leżał na kanapie w salonie, z nosem zagrzebanym w najładniejszej aksamitnej poduszce. Wtem usłyszał, że ktoś skrada się do kuchni. Zadzwoniło delikatnie szkło. Usiadł w ciemności i nastawił uszu. "Urządzają przyjęcie" - pomyślał. I znów zapanowała całkowita cisza. Wuj Truj wstał i przeszedł po zimnej podłodze aż do drzwi prowadzących do kuchni. W kuchni też było ciemno, ale pod drzwiami do spiżarni świeciła smuga światła. "Aha - pomyślał. Schowali się w spiżarni". Otworzył gwałtownie drzwi - a w spiżarni siedziała Mimbla i jadła kiszone ogórki. Koło niej stały na półce dwie zapalone świece. - Ach, więc i ty wpadłeś na ten sam pomysł - powiedziała. - Tu masz ogórki, a tu sucharki cynamonowe. Tamto to są korniszony, lepiej ich nie jedz, za ostre dla ciebie. Wuj Truj natychmiast wziął słoik z korniszonami i zaczął jeść. 

A tak w ogóle marudzę, bo mam spiętrzenie obowiązków, pracy, konkursów, klasówek i papierów, nie wspominając o praniu do prasowania. A tu zapowiadają śnieg i przymrozki! Nic z tego, nie dam się. Noszę kolorowe ubrania, jem smacznie, piję kakao, oglądam dzisiaj z klasą Narnię i zamierzam wbrew listopadowym szarościom złapać energię. Czekam na swój zakwas, na farby , a wieczorem rozpalamy w kominku.  A teraz idę po kawę w ładnej filiżance.

09 listopada 2013

Obowiązek

"Zamień egoizm w broń. Niech wszystko będzie twoje. Niech inne żywoty, nadzieje i marzenia będą twoje. Chroń je, ratuj, zaprowadź do owczarni! Przejdź z nimi przez wichurę, nie dopuszczaj wilków! Moja ziemia, mój świat. Mam obowiązki!"

"Jesteśmy jak bogowie dla zwierząt tych pól i łąk. My wskazujemy czas narodzin i śmierci. Pomiędzy nimi mamy obowiązek."

Te fragmenty wyżej to Terry Pratchett. Historia Babci Obolałej i Tiffany, jej wnuczki. Lubię ją czytać. I lubię słowo "obowiązek". Trochę staroświeckie, trochę zapomniane, prawda? Wszyscy mamy jakieś obowiązki. Ale patrząc po dzieciach w szkole widzę, że one mają coraz mniej, a rodzice, chcąc im ulżyć, robią im krzywdę. Choćby taki widok: babcie i mamy zabierają dzieciaki ze szkoły po lekcjach, przodem idzie podskakując ukochany wnuczek/synek czasem rumiany jak wypasione jabłuszko, w ładnych butkach i kurteczce, a za nim wlecze jego plecak babcia/mama. Zastanawiałam się, dlaczego. Pewnie, aby lżej było maluchowi. Ale widok jest dziwny; a maluch przyzwyczaja się, że babcia taszczy cieżar jego plecaka, jego problemów, jego obowiązków.
- Nie chcę mi się - odpowiedzial mi szóstoklasista na pytanie, dlaczego nie pisze tematu z tablicy i notatki.
- Ale to twój obowiązek - tłumaczę mu - Jesteś w szkole, by się uczyć, nikt za ciebie tego nie zrobi.
Nie pisał. Nawet postawiony przed wizją oceny niedostatecznej za pracę na lekcji.
- A stawia pani - ziewnął.
Słowo "obowiązek" było dla niego puste. Jego "nie chce mi się" było królem jego życia. Nie chce mi się uczyć, nosić swoich ciężarów, ktoś zrobi to za mnie...
Kiedyś pójdzie do pracy. Pewnie będzie zdziwiony, że ktoś wymaga od niego terminowości, rozliczania z zobowiązań, zakresu pracy, poświęconego czasu. pewnie będzie winił za swoje niepowodzenia wstrętny rząd/rodzinę/okoliczności/świat.
A przecież obowiązki są jednocześnie naszym darem dla innych. Chłopaki uczą się, że muszą nakarmić króliki, sprzątnąć, ułożyć drewno, odrobić lekcje, odkurzyć. Myślałam o funkcjonowaniu świata. Nie będzie świeżych bułeczek, jeśli piekarz zapomni o obowiązku wstania rano, upieczenia pachnących bagietek. Ktos inny rozłoży stragan z warzywami, ktoś zamiecie ulicę, ktoś rozwiezie gazety napali w piecu, by w szkole było ciepło. Jest taki hamulec bezpieczeństwa w głowie, gdy nasze "nie chce mi się" próbuje pokazać rogi jak przysłowiowy ślimak. Nazywa się to empatia. Czemu mam wrażenie, że połowie dzieciaków jakoś tego brak? I nie tylko dzieciaków.
Nowy przystanek na osiedlu, już z rozbitą szybą, wymalowany sprayem. Niedotrzymane obietnice polityków.  Zignorowania, wymówki, obojętność. Nie chce mi się.
A przecież mamy obowiązek.
My, mamy domowe, szykujące czyste ubranie, obiad, wkładające kwiaty do bukietu. Żeby było piękniej, cieplej, serdeczniej... Chronimy. Ratujemy od wichury, od wilków. Dom, bliskich... swoje marzenia, nadzieje.
Mamy obowiązki :)


07 listopada 2013

Ulica Igiełek z Modrzewia

Wracamy z Małym ze szkoły, niebo pochmurne, jak szary aksamit, ani szeptu wiatru, ciężka, wilgotna cisza listopada. Zatrzymujemy się obok wodnikowego mostku, patrzymy w brązową wodę. Bełkotliwa, jesienna piosenka strumienia, niosącego liście, patyczki, strzępy letniego splendoru.
- Właściwie dlaczego jest tyle ulic Mickiewicza, mamusiu? - Mały zerka na tabliczkę na sąsiednim domu. - U nas jest ulica Mickiewicza, w Białymstoku jest ulica Mickiewicza...
- Bo to był sławny poeta, już nie żyje - wyjaśniam - I nazywają ulice na jego cześć.
Mały myśli chwilę.
- Ale po co nazywać ulice na cześć kogoś, kto jest nieżywy?
Przyznaję, stropił mnie.
- A ty byś jak nazwał ulice? - pytam, by wybrnąć z kłopotu.
Mały pokazuje mi liście klonu, już zbrązowiałe nieco, ale nadal grające barwami jak cygański szal.
- Ulica Kolorowych Liści. Albo Ulica Igiełek Z Modrzewia.
Idziemy właśnie chodnikiem, zasypanym złotym puchem opadłych, modrzewiowych szpileczek.
Bardzo mi się te propozycje Małego podobają, dołączam więc własne.
- Ulica Motyli. Ulica Srebrnej Mgiełki. Ulica Tulipanów...
- Ulica Tulipanów mogłaby byc na Wielkanoc - zastanawia się Mały, dźwigając swoje wielkie plecaczysko - A potem latem zmieniałaby się na Ulicę Wakacji. A zimą na Ulicę Śniegową albo Bałwankową...

Nie mówię mu o biurokracji, zmianach dowodów osobistych, zameldowania i kłopotach listonoszy. Niech wymyśla, niech marzy.... i marzy tak całą drogę, aż dochodząc do domu i skręcając w naszą piaszczystą żwirówkę zauważamy, że napaskudził na niej jakiś koń, a koła samochodów roztrajdały nieciekawą breję.
- Ulica Końskich Kupek...- zauważa filozoficznie Mały - Nie chcielibyśmy mieszkać przy takiej, ale niestety mieszkamy...


05 listopada 2013

Andrzej Poniedzielski u fryzjera i trochę o kaflowych piecach i kobiecych tęsknotach. I strona zakwasowa.

Zawsze wiedziałam, że wizyty u fryzjera kształcą. Nie tylko dlatego, że z telewizorka z reklamami kręcącymi się w kółko jak buddyjski młynek modlitewny można się dowiedzieć, że kobieta np. średnio 3 miesiące w życiu spędza na szukaniu czegoś w torebce. Mały, czekający na mnie na kanapie tez się czegoś dowiedział:
- Mamo, a wiesz, że ryby kaszlą?
Średni się dowiedział, że ileś tam procent światowej populacji herbaty pochodzi z Kenii. Wszyscy jestesmy teraz mądrzejsi, ale ja dodatkowo odkryłam w "Claudii" wywiad Idy Dawidowicz z Andrzejem Poniedzielskim. I uśmiech nie schodzi mi z twarzy od paru godzin.
No bo jak się nie uśmiechać, skoro mój Ulubiony Poetośpiewak stwierdził:

- Człowiek, podobnie jak woda ma trzy stany skupienia: smutek, radość i stan równowagi chwiejnej
- Są dowody medyczne, że śmiech jest zdrowy. Zgadzam się z tym, każda gimnastyka klatki piersiowej jest zdrowa, ale ja bym smutku nie wykluczał
- Ta epoka jest szybka, mocna i ludzie czasem się zastanawiają: dobrze, popłaczę, ale czy będe mieć czas by otrzeć łzy?
- Ile trzeba sił, by nie biec, nie gonić?
- Nie ma co obrażać się na deszcz, trzeba po prostu mieć parasol
- Słowianin nie musi mieć za czym tęsknić, aby tęsknić!
- Jestem poetą użytkowym. To jak pies myśliwski niepraktykujący
- Dość twardo stoję na ziemi, choć czasem potrafię się unieść. Bezpieczną wysokością wydaje mi się 1,50. Bo i widać troszkę więcej, a i rodzina patrząc na to myśli: wróci, wróci...

Fotografia Jacek Poremba

Przy okazji studiowania stosów gazet i między stronami o zaletach tarki do pięt, garnkach, poradach pani domu, przepisach na żeberka ( skręt duszy wegetarianina) tak mi Pan Andrzej zaświecił jako ta Złota Jabłoń, o której kiedys pisał:

Odnajdźmy Złotą Jabłoń
Niech przed głupotą nagłą
Ta jabłoń chroni, studzi
Rozgrzane skronie ludzi.

A przy tejże samej okazji odkryłam gdzies tam fotografie kaflowych pieców. I serce mi roztajało dokumentnie ze szczęścia, albowiem piece kaflowe to moje dzieciństwo, radośc, szczęście absolutne. U dziadziusiów były cudne piece, z kolorowych kafli, cytrynowych w saloniku, brązowych w zielonym pokoju, zielonkawych w sypialni, z dekoracyjnymi gzymsami, dostojne, pałacowe. Na moim Podlasiu oprócz pieców "musowo" były leżanki, cudowny wynalazek, gdzie można było: suszyć grzyby, owoce, jabłka, żurawiny, wylegiwać się samemu, albo z kotem, grzać nogi, ręce, cokolwiek; ciasto jak tam rosło drożdżowe, albo na chleb!
Kocham kaflowe piece, choć sama nie mam takowego w domu, ale mam za to kominek, tyz piknie, jak powiedziałby Pyzdra do Kwiczoła. Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem - ciepło!
W listopadzie ogieniek jest nie do pogardzenia! 
Tęskni mi się za piecami, leżankami, światem dziadków. Za jasnością absolutną. Brakiem poczucia czasu.  Brakiem goryczy i smuteczków czasem. Naturalnością dziecięcego szczęścia...
A przy KOLEJNEJ okazji odkryłam stronę zakwasową, tak! Kobiety wymieniają się zakwasem na chleb i to przez internet :)


Już napisałam w tej sprawie, mam blisko koleżankę z zakwasem żytnim.
A na cieplejsze myśli kilka cudnych pieców kaflowych.


Piecuś ze strony Joanny i Wojtka http://jwfoto.blogspot.com/


Piec ze strony www.archimania.pl

Piec z Majątku Howieny http://www.majatek-howieny.pl/





02 listopada 2013

Pasztet z selera z rozmarynem i pietruszką i trochę rozważań o okruszkach na stole


Pasztecisko piecze się tak.

Jeden duży seler, kilka marchewek, dużą cebulę plus ewentualnie panią Pietruszkę, jak ktoś lubi - gotujemy z kostką bulionu warzywnego. Seler wczesniej obrany i pokrojony oczywiście, jako i reszta. Gotujemy do miękkości, tak ze 30 minut góra, potem przepuszczamy przez maszynkę i mielimy. Dodajemy dwie namoczone w wodzie bułki, łyżkę czubatą mąki, przyprawy do smaku; polecam więcej pieprzu, by nie bylo mdłe. Jak farsz za luźny, podsypujemy bułka tartą, wbijamy jajko i posiekany, świezy rozmaryn, ewentualnie suszony. I panią Pietruszkę, jak ktoś lubi. Pieczemy w blaszce, na pergaminie wysmarowanym masełkiem, dekorujemy wedle własnej woli.

My używamy na kanapki, ewentualnie krojony w plastry i obsmażany w jajku i bułce na gorąco i rumiano. Jest pyszny!

Co do okruszków, to przyszły mi one na myśl przy przeglądaniu czasopism wnętrzarskich, gdzie z mieszaniną podziwu i zgrozy przypatrywałam się kuchniom na wysoki połysk, o białych blatach, nowoczesnym dizajnie, szkle zamiast kafelków i stołu. Przecież tam się nie da jeść, a jak już się spróbuje, to będzie widać każdy okruszek. Gdybym wpuściła tam swoich trzech chłopaków, projektanci uciekali by rozpaczliwie na Marsa, by nie widzieć tej profanacji. Już widzę kakao na białym blacie i okruszkowe pola na szklanym stole. Piękne, ale niemożliwe do użytkowania, chyba, że ktoś jest masochistą- perfekcjonista i będzie latał za każdym gościem i domownikiem ze ścierką lub odkurzaczykiem stołowym, by ten owe okruszki zasysał. Jestem mamą od 18 lat i wiem na pewno, że:
- Co ma się rozlać to się rozleje, a sztuka otwierania kuchennych drzwiczek nogą, bo ma się ręce w jajku i bułce jest absolutnie konieczna do opanowania
- Nie ma frajdy z pieczenia ciasteczek z dzieciakami, jak owe dzieciaki i pół kuchni nie jest umączone i szczęśliwe
- Okruszki "musowo" musza być, zwłaszcza jak się kroi świeża drożdżówkę, kruchą szarlotkę czy bagietki. Litości dla okruszków, dajcie im pożyć, nie straszcie ich niklem i szkłem. Niech wesoło mrugnie kolorowym okiem swojska cerata, drewniany stół, czajnik zaświszcze, puszczając parę po drzwiczkach. Nic nie poradzę, lubię takie kuchnie "do życia", o czym informuję was listopadowo, niuchając zapach pasztetu z piekarnika.