29 grudnia 2012

Z nowym rokiem

Mam lenia  świątecznego, ale twórczego. Wpadłam znowu w wir scrapbookingu, zaczęłam też przepisywać i redagować na nowo książkę dla dzieci o wodniku Mokraczku, z nadzieją, ze jak przepiszę, to wyślę do jakowychś wydawnictw. Zobaczymy, póki co, jest mi cieżko od makowców i serników i pozdrawiam wszystkich z nowym rokiem- oby był lepszy!
A w prezencie śliczne pocztówki:)


22 grudnia 2012

Ram pam pam pam

Nadeszły, z dzwoneczkami.
Znowu brzmi w naszym domu ram pam pam pam. Moja ulubiona piosenka przedświateczna, o małym doboszu. Zawsze mnie wzrusza. Opowieść wigilijna obejrzana, uszka zrobione, sernik się dzisiaj upiecze, choinka w poniedziałek.
Ram pam pam.
Mały na dworze, Duży wozi drzewo do piwnicy. Śnieg, policzki dzieciaków jak jabłka.
Ram pam pam pam.
Choruję trochę, ale bardzo staram się wyzdrowieć.
No bo jak to, na świeŧa w łóżku. Świeczki będą, światełka, dzwoneczki.Ram pam pam. Wszyscy nabierają lekkości w ruchach, gdzieś pędzą. Jakby anioły łaskotały piórkami.
Dziękuję Roksariusowi z mamą za paczkę z nalewkami- kochani, teraz wykuruję się napewno!
Wszystkim wesołych świąt, wszystkich ściskam i pozdrawiam.
Ram pam pam!




06 grudnia 2012

O płetwach i czarnym humorze

Wracamy ze szkoły. Po śniegowej grudzie, powoli, ciężko. Ja na obcasach.
- Ojoj! Auć! Trzymaj mnie!- co jakiś czas chwytam Średniaka za ramię, by uchronić się przed klasycznym wywinięciem orła. Idę drobnymi kroczkami, jak Chinka.
- Ty i te twoje obcasy...- burczy Średni- Bo chcesz z gracją chodzić, bo ładnie... Założę się, że nawet na basen założyłabyś płetwy na obcasie, mamo...
W końcu musimy zejśc na szosę, bo chodnik nie do przejścia.
- Mamusiu, wejdź na chodnik- jęczy mały- Bo samochód jeszcze cię przejedzie!
- Tylko ja mam wejść na chodnik? A Średni?- wskazuję na istnienie brata też zagrożonego staranowaniem przez ciężarówkę. Mały myśli i myśli, w końcu odpowiada:
- On może zostać, najwyżej będę miał w końcu komputer dla siebie...

03 grudnia 2012

Przypadki ze śniegiem


Spadł śnieg. Całe mnóstwo. Jak odrealniło świat, jak czysto wkoło- puch śnieżysty, cudowny, nie zbrukany jeszcze. Śnieg wiejski jest inny niż snieg miejski. Stwierdzam po namyśle.
Wracałam dzisiaj z pracy i koło apteki minął mnie Człowiek Ze Śniegiem Na Brwiach. Naprawdę! Aż się obejrzałam, ja, Kobieta Ze Śniegiem Na Okularach.
Mały niepocieszony- przeziębił się i siedzi w domu. A Średni z wielkim jęczeniem założył zimowe buty, bowiem "nie pasują mu do wyglądu". Pada ciągle, a ja odśnieżyłam dzisiaj chodnik, dla samej przyjemności pierwszego odśnieżania grudniowego.
Jak już przy zimie, to bylismy wczoraj w dużej galerii i smutno mi się zrobiło; przemielone komercyjnie święta już tam zawitały. Okropne, srebrno-niebieskie ozdoby, blichtr, muzyczka z głośników " Laaast Christmaaaas" i tłumy ludzi. Piliśmy z Dużym i Średnim malinowy szejk, Średni czytał najnowszą część Baśnioboru, a Duży słuchał czegoś ze słuchawkami na uszach. Ja się odrealniałam, czekając na Męża i usiłując jakoś zepchnąć komercyjną rzeczywistość poza obręb świadomości. Im starsza jestem, tym mniej mi potrzeba, by cieszyć się świętami, gdy przyjdą. Podziwiam świąteczne dekoracje na wysmakowanych blogach i w gazetach, ale mi się już nie chce. Ot, gałązki jedliny pod próg, coś tam na kominku, żywe drzewko. Dziecinne ozdoby, cukierki do podjadania, jabłka na stole, pomarańcze i goździki. Tyle z nas starczy, więcej czasu poświęcimy na inne sprawy. Mały gra już Wśród nocnej ciszy jednym palcem, o czym donosi dumna mama.
Tęsknię za dziadkiem z orzechami, głosem Sinatry i porankami, gdy będę długo spać. Za przytuleniem dzieciaków i graniem na dywanie w Rounebound ze Średnim. Każdemu kupię książkę i tyle. I będziemy jeść makowiec i słuchać Sinatry.
Tak swoją drogą, to stwierdziłam, ze moja wizja świąt jest mocno anglosaska zamiast słowiańska. Klimat świąteczny wyobrażam sobie jako falę radości, zstępującą na zasypane śniegiem miasto, gdzie nagle wszyscy biorą się za ręce i wykonują skomplikowane układy choreograficzne, tańczy dziewczynka z zapałkami, sprzedawcy choinek i kloszardzi we włóczkowych rękawiczkach, świecą żeliwne latarnie a niebem lecą dzwony Bożego Narodzenia. Scrooge karmi biednych indykiem a aniołowie zstępują z obłoków do melodii " Santa Claus is Coming to town"... no, ten kawałek z "My Fair Lady" tez może być^^


Następnym razem napiszę wam, jak dekorowano w Warszawie sklepy w XIX wieku na święta. 

27 listopada 2012

O kretach, pochodniach i teoriach spiskowych na temat pomidorów.

Tak, listopad mija. Jakoś go przetrwaliśmy, owinięci kocami, przy kominku, siorbiąc herbatę z imbirem. To znaczy ja herbatę, a wiekszość rodziny sok z jarmużu i jabłek z trawą wheatgrass. Zielone. Bardzo zielone. U nas zawsze jakieś zdrowotne nowości, teraz w słoiku robi się kefirek z grzybkiem himalajskim, a ja jednak tradycyjnie przy herbacie, podśmiewam się z Małego, który zawsze mnie rozbawi.
- Mamo, a kretom jest ciemno pod ziemią?- wracamy ze szkoły, Mały wnikliwie analizuje widok łąki, pełnej krecich kopczyków. Kretopolis.
- Ciemno- zgadzam się- A jakże. Pod ziemią zawsze jest ciemno.
Mały myśli. Intensywnie.
- A nie mogą sobie zapalić pochodni?- pyta wreszcie.

Wizja kreta z pochodnią w łapce prześladuje mnie do dziś...
Potem w sklepie, na widok pomidorów w skrzynce, czerwonych, jak z plastiku.

- Mamo, a to są sztuczne pomidory, prawda? Niezdrowe? Specjalnie robią takie trujące, żeby ludzie poumierali i było ich mniej w kolejce...




19 listopada 2012

Zwyczajnie

Kupowałam Dużemu książki do angielskiego, w tym szczytnym celu wybrałam się do miasta. Autobusem, zwyczajnie. Dawno nie jeździłam autobusem, bo jako burżujka rozbijam się naszym starym samochodem. Ale dzisiaj autobusem.
Przystanek. Wszyscy zjednoczeni wspólną niedolą oczekiwania na Voyagera, stoimy. Mam już w torbie kupione książki, wracam do domu. Obok warzywniak. Pan w waciaku i czapce z napisem EBAY zamiasta ulice, pokrywając chodnik szelestem. Gołębie umykają mu spod miotły z urażonym gruchaniem.
Lubię gołębie. Lubię żeliwne latarnie, ludzi na przystanku. Dwie krępe dziewczyny, obie ubrane w kozaki muszkieterów, rozmawiają obok.
- Och... hardrock. Uwielbiam tę muzykę-  mówi jedna. Ma wyskubane brwi i puchową kurtkę a la ludzik Michelina. Lubię ją. Dwie panie z tyłu, które siądą za mną w autobusie, całą drogę będą rozmawiać o pani Lusi z banku i jej kuzynce. Niesamowita telenowela, słucham, z zamkniętymi oczyma, z Pratchettem na kolanach. Lubię je. Lubię turkot kół autobusu, wąsatego dziadka z antykwariatu, który stał za mną w kolejce i kupił biografię Orzeszkowej. Chudego chłopaka o twarzy jak Nobby Nobs. Dziewczynę, która rozmawiała w autobusie przez komórkę i wszyscy poznaliśmy zawiłości zdawania kolokwiów na pedagogice.
Zwyczajność jest czasem taka piękna. Z torbą zakupów (Co kupiłaś, mamo? Co kupiłaś?) wracam do domu, mijam wierzby koło kościoła i mówię dzień dobry pani z apteki. Zimno w nos, ale w domu będzie gorąca herbata.
Kupiłam Dużemu książki.
I wracam do domu.

05 listopada 2012

Jesiennie o dobrych rzeczach

Listopad.
Chowam wszystko, co cenne blisko siebie i opatulam się dobrymi rzeczami. Śpieszę donieść, że skończylismy remont salonu. Jak naładuję baterię w aparacie, zrobię zdjęcia. Śnieg spadł i nie zdążyłam wykopać kann i dalii z ogrodu.Średni ściął włosy, Mały nauczył się grać na pianinie "Kurki trzy", a Duży komponuje i walczy ze szkołą.
Sikorki wróciły do nas, chyba to samo stadko, co zeszłej zimy, przylatują rano i dziobią pszenicę, bo jeszcze słoniny nie zakupiliśmy.
Złota mysl na dziś: nigy nie jest tak źle, by nie zdarzyło się coś miłego.
Ostatnio przywlokłam się do pracy zmarnowana i zniechęcona, wchodzę do klasy, a na moim biurku mała, grubiutka piątoklasistka położyła mi cudowne jabłko. Czerwone, śliczne. Z komentarzem:
- To dla pani, moje jabłko.
Jakież było smaczne... i świat się uśmiechnał do mnie w tej chwili.

 Jeśli bycie ma jakąś przyczynę
To zapytaj o to leszczynę
 Albo lepiej o nic jej nie pytaj
Ona wita cię i ty ją przywitaj
 I stań przy mnie o tu na ganku
Kwitną biało kwiatki rumianku

To Rymkiewicz. Nie ma już rumianku, sczerniał, leszczyna stoi bezlistna,
 ale coś jest na rzeczy. Więc opatulam sie, czytam Rymkiewicza, układam gazety w komodzie, myślę o lecie,
 prasuję dzieciakom koszulki i wspominam genialny wywiad z Wysokich obcasów,
 Kobiety Ravensbruck.
Fragment z niego: "Jest taka życiowa zasada - dopóki człowiek spełnia podstawowe czynności: chce się umyć, chce zjeść, chce się uczesać, chce się ubrać, to będzie żył. No, chyba że ma nadzwyczajnie zły los, tragiczną chorobę, coś ponad. Ale kiedy przestaje spełniać życiowe obowiązki wobec siebie, to koniec, wiadomo, że z tego nie wyjdzie. To było ewidentne w obozie. Ja się w życiu przekonałam i to stosowałam. Gdy się źle czułam, nic mi się już nie chciało, myślałam: 'O, to zły sygnał!'. Nie wolno! Trzeba wstać, trzeba się ubrać, trzeba coś zjeść, trzeba wyjść na dwór, nawet jak się człowiekowi bardzo nie chce. Proszę pana, radzę to zapamiętać." Ileż razy sobie to powtarzam. Mała rzecz, a mądra. Umyć wlosy, ubrać się ładnie, 
poustawiać na parapecie 'durnostojki", jak Aga to nazywa.
 Poczytać Platona. Wypić kawę w ładnej filiżance. Pozdrawiam nieco melancholijnie, ale miło!

01 listopada 2012

Wolne :)

Pięękny obrazek z bloga Lavanduli. Odzwierciedla moj nastroj na  najblizsze dni idealnie. Wolne! Nadrobię zaległości, odpiszę, poleniuchuję... Pozdrawiam jesienno-zimowo:)

22 października 2012

Japka

Czas zrywania jabłek. Jabłkobranie. Japkobranie, jakby Roksarius rzekł. Dzielne popisy familii Kaliny uwiecznione zostały. I późniejsze harce na liściach. Zimą będę to wspominać.


13 października 2012

O Joannie i niepokojącej muzyce

Jak zawsze jesienią, czytam "Błękitny Zamek".
Taka moja prywatna ucieczka do szafy, w której ciepło, miękko i bezpiecznie. Książka mojego dorastania, archetypiczna i w ogóle. Naj.
Pisałam już na którejś z wcześniejszych odsłon, jak książkę zohydziło mi nieudane tłumaczenie,  a raczej- wróć- drugie tłumaczenie, w zasadzie chlubnie wracające do oryginału. Ale ja wyrosłam na tłumaczeniu gdzie bohaterka ma na imię Joanna, a jej ukochany Edward. I koniec.  Nie mogę zaakceptować faktu, że w oryginale ( i kolejnych tłumaczeniach, np Agnieszki Kuc) mamy Valancy i Barneya!
No więc czytam Joannę, jak ucieka z domu pod różowiejącym niebem, a wszyscy zmarli Stirlingowie przewracają się w grobach. A Edward przyjeżdża rozklekotaną ciężarówką. I osty chwieją się jak pijane czarodziejki.
Mam jesienna chandrę i pielęgnuję ją.
Słucham niepokojącej muzyki.
Np Ane Brun
Takie dni też są potrzebne.
Jak ciemna ziemia, w której wyrosną kwiaty.


11 października 2012

O cieple

Im jestem starsza, tym bardziej je kocham. I nie chodzi tylko o zwijanie się przed ogniem, otulanie w koc i grzanie pościeli. Swoją droga te wiktoriańskie wynalazki do ogrzewania zimnych łóżek były genialne, kandele, czy jakoś tak- a nawet zwykła butelka z gorąca wodą...
Ciepło. W gestach, w słowach. Tak strasznie zimno na świecie, obojętnie, szybko. Ludzie strząsają z siebie przyjazny dotyk, warczą w rozmowach... Widziałam takie małżeństwo ostatnio. Naprawdę, warczeli na siebie. Cały sklep był zażenowany ich wymianą zdań przy półce z proszkami do prania.
Dzieci moje są wychowane tak, że tulą się do nas  ciągle. Duży podśmiewa się ze mnie.
- Brak serotoniny, co?
Duży jest mądry, Duży wie. Ale Duży jest młody i nie zna widm, które znał Szekspir.
- Nie znasz ty jeszcze owych widm dręczących, którymi troska napełnia pierś męża...
Męża i niewiasty. Gdy czasem ciepła tak trzeba, by choć na chwilę siły odzyskać, albo wiarę, że warto.
Drobne gesty moich Dziadków.
Dziadziuś mówił do Babci całe życie 'dzióbku'.
Podanie miłemu kawy w najlepsiejszej filizance, z ostatnim ocalonym cukierkiem. Buziak w policzek dla maluchów na dobranoc. Rytual modlitwy, dającej bezpieczeństwo.
- Mamo, nie pomodliłaś się jeszcze o dobre sny!
Ciepło jest towarem mocno fdeficytowym. Wspominam pana Jasia, który zmywał kubki po wszystkich nauczycielach na zapleczu. Sam, ot tak, bo lubił. Przyjemnie bylo gdy ktoś umyje twój kubek.
Przyjemnie znaleźć kwiaty na biurku.
Dostać czuły szept przed wyjściem do pracy.
Własnie wychodzę. Okutana w szal, w welniany płaszczyk.
Zimno będzie iść. Ale mam dużo ciepła w środku, dam radę.

08 października 2012

Ja z bratem

Tylko Średni potrafił uśpić Małego. Gdy wyjeżdżaliśmy gdzies, to nie babcia otrzymywała bojowe zadanie, a Średni.
- Połóż Małego spać o 21...
Mały dawał się kłaść Średniemu bez problemów. Każda inna osoba wywoływała dzikie spazmy i wrzaski. On z bratem. Tylko z bratem.

Kiedy odwoziliśmy szwagra na lotnisko i o 4 rano wyszliśmy na dwór, by spakowac walizki do samochodu- a dzieci zostawiliśmy śpiące w domu, jak sądziliśmy, błogo, pod opieką śpiącej też Babci i dziadka, jakże zdumieliśmy się, widząc dwa osobniki w piżamkach, wynurzające się w ciemności w blasku samochodowych świateł. Mały był boso, tarł zaspane oczy, a Średni patrzył na nas z surowym oburzeniem.
- Co wy tu robicie? Przecież zostaliście z Babcią i Dziadkiem, jedziemy do Warszawy, na litość boską, jest czwarta rano, co robicie na dworze...
- Obudziłem się i was nie było- logicznie oznajmił naburmuszony Średni.
- A po co wziąłeś Małego??
- Przecież nie mogłem zostawić brata...

Jak Mały kupuje w sklepie żelki, to po trzy, dla braci.

Wczoraj o 2 w nocy słysze płacz w dziecinnym pokoju. Zaspana, idę po schodach na górę (swoją drogą jak to jest, że Męż śpi spokojnie?) i widzę, jak Średni prowadzi Małego za rękę na dół. Dwa duchy w piżamach.
- Co wy robicie... jest druga...- jęczę.
- A bo on miał złe sny i płakał! To go do was prowadziłem...
...on z bratem.


07 października 2012

Niedziela. Światlo poranka. Nie ma innej dróżki.

Just close your eyes
The sun is going down
You'll be alright
No one can hurt you now
Come morning light
You and I'll be safe and sound...

Nadal słuchamy piosenki w wykonaniu tej miłej dziewuszki Bo, której buzia tak niewinnie obraca się ku słońcu, a głos jest jednym z cieplejszych, jakie udało nam sie usłyszec ostatnio. Przyjdź, światło poranka...
Jest niedziela. Na śniadanie byl koktajl pietruszkowy od Noys i muesli z bananem. Zaraz będę przekładać tort- wczoraj upiekłam spody i jakoś marnie urosły, choć wzięłam się na honor i biłam pianę trzepaczką, nie mikserem. Siedzę w ciepłym swetrze w paski, słucham, że wszystko będzie dobrze i chciałabym wierzyć.
Sumaki pogubiły pstrokate liście, wczoraj narobiłam zdjęć w ogrodzie i wrzucę jak zgram. Jutro do pracy. Czytam Rymkiewicza.


Weź tę gałązkę rdestu i te trzy ostróżki
Nie szukaj-  jest ta-  nie ma innej dróżki

Wędrowiec do nicości, do ciemnego boru
Jeszcze pachną łąki na krańcach wieczoru

Jeszcze rdest biało kwitnie, słońce się zapada
Tam w przesiece wędrowiec na kamieniu siada ...


Nie ma innej dróżki. Tak musi być, ktoś musi być tą, co rano prasuje koszule, robi kanapki, patrząc na zaspane wąsy zegara, a w świetle cytrynowych lamp nadchodzi poranna godzina. Nie ma innej dróżki. ktoś musi zagrabiac liście, łączyc koniec z końcem, czytac dziecku Rupaki, marzyć o tym, że w domu skończy się remont i że kiedyś nas będzie stać na kupno wszystkich książek, o jakich marzymy. I kompletu piosenek Osieckiej.
Nie ma innej dróżki.
Nadejdzie zima i trzeba wyciągnąć rękawice i szaliki. Sprawdzić zeszyty VIa. Pocałować męża. Przeczytać Platona.




05 października 2012

Choruszki, grzyby, wspomnienia lata, muzyka i bębenki

Się pochorowałam. Siedzę w domu z wyrzutami sumienia i słucham muzyki, mama obiera grzyby, kota na kolanach tylko brakuje. Dni są długie, do pracy nie trzeba, za oknem wiatr zdziera brzozom sukienki.
Tęskni mi się za latem.
Czy to prawda, że niedawno zbierałam papierówki w sadzie?
Mały skończył siedem lat.
Tort zjedzony.
Chce, żeby mu kupić bębenek.
Mój mały drummer boy.
Duzy pojechał do W. z przyjaciółmi. Tęsknię.
Lubię, jak moje wszystkie dzieci są w domu. I coś czuję, ze już niedługo ich nie połapię.
Jak te liście brzóz...



22 września 2012

Ach kochany Augustynie...

... wszystko minie, minie, minie..




Dyplomatyczne trolle, miłosne wiersze i jesień

Średniak dostał na urodziny grę planszową, Runebound.  OKupujemy planszę, grając z Duzym, Mały kibicuje. Matce idzie najgorzej- wylosowałam dwie paskudne karty, nie mogę wejśc na żadną drogę, bo za każdym razem musze wtedy bić się z patrolem ghuli, nie mogę wejść na pole z lasem, bo dostaję zmęczenie, nie mogę zadnej czerwonej karty przygód ruszyć, bo przedtem walczę z nowu z jakimiś paskudami Vorakesha.
- Przyciągasz ghule, mamo! Ma się ten urok, co?- woła entuzjastycznie Średni. Szczęsliwy, bo jemu idzie najlepiej. Dostał kartę z jakimś trollem górskim, który mu zwiększa dyplomację.
- Co ma górski troll do dyplomacji...- Duży komentuje pogardliwie- Ja przestać ciebie bić moja maczuga, jak ty mi oddać swoje złoto?
Cóż, Średniak wygrał. Duży napadł i obrabował własną matkę, choć tłumaczę mu, ze celem gry nie jest walka między graczami, a pokonanie smoka.
- Urozmaiciłem sobie rozrywkę- wyszczerzył zęby.
Pożarliśmy zgodnie miskę popcornu, miskę czipsów ketchupowych i paczkę suszonych żurawin. Człowiek robi się głodny przez takie gry. Dzisiaj gramy dalej, wezmę sobie lepsiejszego bohatera.
 Poza tym dostałam w szkole wiersz miłosny. Od uczennicy. Zawsze wiedziałam, że jestem piękna, ale przeczytać to, napisane przez 11 latkę, nieocenione. Ponoć jak idę szkolnym korytarzem, jestem piękna jak tysiąc róż i trzy tysiące płatków lilii. Od razu samopoczucie mi się poprawiło, nawet ograbionej i napadniętej przez własnego syna w planszówce.
Poza tym.. jesień. Cuda na rabatach, feeria kolorów, brzozy w złocistych sukienkach z rudą podszewką, wiatr tańczy z nimi średniowieczne pląsy. Don diri don.
Wstawię zdjecia jak posmażę omlety.




18 września 2012

Zapracowana, łapię czas za uszy, piękno za grzywę

Znalazłam bloga z szablonami na bloga i zakochałam się, chyba będę zmieniać co tydzień

Blog

Melduję, że nie mam czasu, tonę w papierach, klasa szósta nie wie, co to epitet, jabłka trzeba obierać, astry kwitną,  fasolę trzeba łuskać, wspominam Simonę Kossak, a Duży ma melancholię i śpiewa ciągle Cohena.

Hallelujaaah... halleluuujah....

Marnuję czas ze zgrozą. Zamiast sprzątać/pisać/łuskać/obierać czytam o Simonie Kossa, czytam Listy Van Gogha do brata, drukuję Simonę Kossak na gazetkę i oglądam prerafaelitów. Jakie oni te kolory robili boskie...
Średni powiedział, ze nie ma motywacji do życia i może będzie miał za rok. Jak na brak motywacji widzę tu jakiś optymizm.
Nie mam pieniądzów na nowe buty, więc chodzę w starych. Ale kupiłam 5 tom "Zwiadowców".
Muszę zrobić lemon curd, musze nazbierać wrzosów. Chce mi się piękna jak głodnemu jedzenia. Przytulam nos do szyby o 5 rano, gdy szykuję Dużemu śniadanie i powtarzam sobie wiersze Blake'a o jesieni.
No i chodzę w burgundowym poncho. Przyjedźcie ktoś do mnie i mi poprasujcie, sterta leży na łóżku...
Patrzę na cudowne, inspirujące blogi ze zdjęciami zadbanych domków w bieli, ecru, z psem o zamyślonym wyrazie pyska  u stóp młodej i pięknej gospodyni, kobiety estetycznej. Czuję się wiejską kobieta pracującą, która tonie w papierówkach. Wciągam skarpetki w paski i myślę o kulach z szafiru.
Mały nadal znosi liście.
Tonę w liściach.
I gdzies zgubiłam czekoladę... schowałam na czarną godzinę i zapomniałam, jak sklerotyczna wiewiórka. Pozdrawiam kobiety pracujące, kochane kobiety estetyczne, kobiety czytające. Ślę wam wszystkim dobre myśli... :)

17 września 2012

Wyjątkowy, wyjątkowszy, najwyjątkowszy. I światła nad lotniskiem.

Wracamy z Małym ze szkoły. Pierwsze jesienne liście kuszą, by je podnieść, Mały ogląda ze znawstwem.
- Trzeba je zasuszyć i zrobić zielnik- podpowiadam.
- Co to zielnik?
- Taka książka z zasuszonymi liśćmi czy kwiatami. Podpisujesz je i przyklejasz.
- Jak podpisujesz?
- Na przykład z jakiego drzewa. Mam notes, daj, włożymy między kartki, zasuszą się.- proponuję niebacznie.
Małemu pomysł podoba się ogromnie, w ciągu kilku minut notes pęcznieje niebezpiecznie. Mamy liście jesionu, brzozy, wierzby, a nawet dzikiego wina i ogórecznika.
- Już wystarczy- protestuję- No, chyba, że znajdziesz jeszcze jakiś liść wyjątkowy. To go schowamy do notesu.
Ku swej zgubie to powiedziałam. Jakbym swego dziecka nie znała...
- Mamo, ten jest wyjątkowy! Zielony w brązowe kropki!
- A ten brązowy, w zielone kropki! Wyjątkowy!
- Ten jest wyjątkowszy! Żółty w kremowe i trochę brązowego!
- Ten jaki mięciutki, wyjątkowy, prawda? Mogę ci masażyk zrobić...- pociera mnie po ręce.
- A ten ma żyłki takie fajne, wyjątkowy, prawda?
- Ten jest wojskowy! Taki jak żołnierze, maskuje się!- pokazuje liść w odcieniach moro.
- Ten ma taki dzióbek i ząbki!
- Patrz, jak oderwę ogonek, to jest serduszko! Bardzo wyjątkowy, prawda?- wciska mi liść, a ja szukam wolnej kartki w notesie... a Małemu już się ślepka śmieją na widok potężnej brzozy przy domu, pod którą aż się kłębi od wyjątkowo wyjątkowych liści...
Na szczęście doszlismy do domu.
Pisząc te słowa zerkam na stertę liści obok komputera. Myszkuje po podwórku i znosi mi nadal. Dla Małego każdy liśc jest wyjątkowy...
..a w ogóle pożegnalismy i odwieźliśmy na lotnisko ostatnich gości. Wschód słońca nad lotniskiem, gasnące, cytrynowe światła i jedna samotna gwiazda nad rudością. Nocna podróż do domu, koniec wakacji nieuchronny. Owinięta w szal, drzemię.
Żegnaj, lato.

15 września 2012

Urodziny Średniaka

STO LAT, STO LAT, STO LAAAAAAT!
Niech żyje największa gaduła w naszym domu, niestrudzony badacz zjawisk zwykłych i niezwykłych i Pękaciel Balonika!
(po cichu były urodziny mam i  Męża, ale te Średniaka nagłaśniamy- w końcu 12 lat to ho ho!)


08 września 2012

O parszywych jabłkach, latawcach i Osieckiej


Oglądaliśmy w sklepie jabłka. Zielone w dziwnym, jadeitowym odcieniu, idealnie  uformowane, wielkie i sztuczne jak atrapy jabłek.
- Niedobre jabłka- tłumaczę Małemu- Nawet nie pachną jabłkami.
Powąchalismy. Nie pachniały. Idąc do domu, rozważalismy teorię odpowiedniej jabłkowości.
- Jabłka muszą być rozmaite, jedne duże, drugie małe, złociste, pachnące, chrupiące, ze starych jabłoni- pokazałam mu  wielkie, stare drzewa w sadzie przy naszym ogrodzie- Widzisz? Taka sparszywiała kora, chropowata, powykręcane konary, wysoka trawa wokół.Na takich drzewach rosną cudowne papierówki...
Nazbieraliśmy jabłek. Własnie takich. Gdy przynieśliśmy łup do domu, Mały oświadczył dumnie:
- Mamy parszywe jabłka!



A w ogóle naszło mnie wczoraj na latawce i chyba będziemy produkowac takie dzieło, tylko muszę znaleźć instrukcję, jak zrobić latawca, który lata. Zainspirował mnie pewien tekst... i pan Hong Pratchetta, puszczający latawce. No i Kubus Puchatek też.


Diane Loomans "Full Esteem Ahead"

Gdybym mogła od nowa wychowywać dziecko,
Częściej używałabym palca do malowania, a rzadziej do wytykania.
Mniej bym upominała, a bardziej dbała o bliski kontakt.
Zamiast patrzeć stale na zegarek, patrzyłabym na to, co robi.
Wiedziałabym mniej, lecz za to umiałabym okazać troskę.
Robilibyśmy więcej wycieczek i puszczali więcej latawców.
Przestałabym odgrywać poważną, a zaczęła poważnie się bawić.
Przebiegałabym więcej pól i obejrzała więcej gwiazd.
Rzadziej bym szarpała, a częściej przytulała.
Rzadziej byłabym nieugięta, a częściej wspierała.
Budowałabym najpierw poczucie własnej wartości, a dopiero potem dom.
Nie uczyłabym zamiłowania do władzy, lecz potęgi miłości.

No i Agnieszka Osiecka. Jakoś kojarzy mi się jesiennie, może dlatego, ze lubię jej wiersze, nie tylko piosenki- jej okropnie smutne wiersze, takie, że za gardło drapie. Wczoraj się zaczytałam wieczornie, gdy wszyscy w domku juz spali, siorbałam wystygłą inkę i czytałam...

Nie bądź smutna, 

no nie bądź, 

ta mgiełka, to tylko pamięć. 

Patrz jakie czyste niebo, 

a w morzu - łabędź! 


Nie bądź smutny, ja nie chcę, 

to czarne, to tylko myśli, 

dalej jest mała przystań 

na brzegu Wisły. 


Nie bądź smutna, no nie bądź, 

ta chmura jest małą chmurką, 

jutro już będzie słońce 

i ciastko z dziurką! 
 
 

06 września 2012

Zimno, zimniej, Buka

Pochłodniało. Już po upałach lipcowych, już po sierpniowym wygrzewaniu się na tarasie. Wyciagnęłam z szafy wełniane poncho i ta dam! rozpoczęłam sezon swetrowy. Chodzimy do szkoły, no, rowerem tez trochę jeździmy, ale coraz mniej pachnie latem. Zapach jesieni jest inny, bardziej cichy i uroczysty. Wiatr leci z pól, z lasów, grzybny, pachnący mchem i wilgocią.
A Mały ogląda Muminki.
Nie podoba mu się Buka, zdecydowanie. Za to hatifnatów nazwał roślinami- no cóż, mnie się też z grzybami zawsze kojarzyły. Najwięcej entuzjazmu wzbudziły odcinki z wybuchem wulkanu, nurkowaniem w zalanej kuchni i teatrem. Zdecydowaną faworytką Małego jest o dziwo Mała Mi.
Dziwne... ja zawsze najbardziej lubiłam Włóczykija...

W szkole jak w szkole. Niewielki mam entuzjazm, próbuję czytać Korczaka dla inspiracji, ale dzieciaki dzisiaj mało korczakowe, niewiele wspólnego z dziećmi z Bullerbyn mają.Jednemu nieznośnikowi marudziłam nad głową ( przemycił na lekcję loda i zjadał go ostentacyjnie, w dodatku nie posiadał ani zeszytu ani długopisu, totalny luz). Na koniec mojej tyrady spojrzał na mnie i oznajmił:
- Ja też panią lubię.

Zimno, zimniej, Buka. Zwozimy drewno na zimę do piwnicy, zakwitły złocienie, zmarniały pomidory- zaraza mi je zjadła, albo Buka przeszła nocą. Średni chce kota. Męczy mnie o kota kolejny dzień.

- Kup mi kotka- mówi chytrze- Nie będę musiał się wtedy tylko do ciebie przytulać...


28 sierpnia 2012

Wszystko co piękne jest, przemija




Z dzwoneczkami, z flecikami, z chorągwiami złotozielonymi przejechało Lato. I ja byłam w tym orszaku, miód wieczorów i wino świtów piłam, i ja tańczyłam przy dźwiękach czyneli i tamburyn, śmiejąc się i furkocząc cygańską spódnicą.

Tanderadei!

Specjalnie dla wszystkich letni kalejdoskop piękna, piosenka Turnaua i serdeczne uściski Kaliny na pożegnanie wakacji.

http://dreamsgatherhere.tumblr.com/archive







24 sierpnia 2012

Zielono, zielono, jarzynowo

Lato, pora soków.
Rodzina produkuje jakieś cuda i dziwy z wszystkiego, co rośnie w ogrodzie. Od jarmużu po miętę i papierówki, marchew i seler...imbir...
Sokowy poemat uwieczniała Olcia, nasza bratanica.




Chmury nie z tej ziemi, borówki i pierwsze poncho jesienne

Mieliśmy chmury nie z tej ziemi.
Niesamowite zjawisko przepłynęło nad domem, a myśmy mogli tylko patrzeć i zachwycać się- cokolwiek to bylo, wyglądało jak kawałek anielskiego skrzydła, albo ławica  cukrowej waty.
Stałam sobie i myślałam o tym, ze to lato rozpina żagle i odpływa daleko, do krainy wspomnień, bosych stóp na tarasie i pocałunków słońca. Albowiem nadszedł ten pierwszy zimny wieczór, w którym wyciągnęłam poncho i w którym herbata grzała dłonie w herbacie z żurawiną.
Siedzielismy z Małym na ławce, patrzyli w niebo i myśleli o jesieni.

Nadszedł czas borówk i konfitur gruszkowych, w lasach pojawiły się grzyby, a rudbekie i słoneczniki opanowały ogród, gwiazdami astrów oznajmiając chłodne poranki, rosę i coraz krótsze dni. Lato, jakże cię ubłagać...
Nie daje się ubłagać.
Pachną borówki i wrotycz przy drodze, a ostatnie, sierpniowe zachody słońca drapią po sercu, ale tak smutnie i słodko.

18 sierpnia 2012

Idealny dzień



Dzisiaj jest idealny dzień. Drugiego takiego nie będzie.
Poranek roziskrzony, gdy jadąc rowerem do sklepu wąchałam koniec lata; jabłka w wysokiej trawie w cudzych ogrodach, astry i nawłocie za płotami, wiatr od rzeki, daleki dzwon.
Idealny dzień. Pieliliśmy z Dużym rabaty, dokonalismy egzekucji na dzikim winie, które zarosło hortensje, spływając w festonach na trawę. Opieliliśmy skrzyp. Idealny dzień.
Potem obierałam z Małym jabłka- ja obierałam, Mały dotrzymywał mi towarzystwa w rozmowie.  Potem zagnietliśmy kruche na szarlotkę i czekaliśmy, aż się upiecze. Idealna szarlotka.
Idealnie smakowała z herbatą od Różyczki.
Z pokoju radosne odgłosy szykowania podłogi pod cyklinowanie, ścinałam zioła, czując, jak słońce grzeje mnie w kark. Pszczoły na malwach. Lawenda zakwitła drugi raz.
Jeśli kiedykolwiek czułam, że mam wakacje, to dzisiaj.
Jeśli kiedykolwiek wszystko było tak piękne, wyważone w proporcjach, w zachwytach, smutkach, harmonii- to dzisiaj.
Idealny dzień.
I jeszcze Miriam Stockley zaśpiewała.



09 sierpnia 2012

No co to jest

Poranki są zimne. Rosy tyle, że biegnąc w klapkach do szklarni po pomidory na śniadanie, moczę nogi wyżej kostek. Inna sprawa, że trawa nieskoszona. Nikomu się nie chce, zauważam ten sam trend naturalizmu u sąsiadów. W maju wszystko wystrzyżone jak owca na konkursie, w sierpniu trawniki stają się hippisami i z nonszalancją dekorują zielone fryzury wiatrem, papierówkami, liśćmi brzóz, które pierwsze śpieszą się do jesieni.
Jemy śniadanie z gośćmi, na stole cerata w róże, pachnie kawa, wczorajszy upieczony chleb, konfitury z borówek.
Melancholijne problemy sierpnia: drukarka nie drukuje, bo tusz się skończył i etykietki na borówki będę pisać ręcznie. Trzeba znów wybrać ogórki. Przecież dwa dni temu wybieraliśmy. Ale znów narosły. Trawnik nie skoszony. To nic, u sąsiadów też nieskoszony. Może pomalować te wiklinowe foteliki na biało? Ja chcę na błękitno. Mam fazę na błękit, melancholia kiełkuje we mnie coraz mocniej. Poza tym czytam Agatę Christie na zmianę z Myślami Pascala i Miłosza Wypisami z ksiąg użytecznych. Duży szaleje z przyjaciółmi, Średni walczy z komputerem, a Mały narwał wczoraj cynii u sąsiadów i przyniósł bukiecik dla cioci. Sąsiedzi nie widzieli.

Wszyscy rozeszli się już do pracy, a ja w pogodnym katastrofiźmie robię Listę Rzeczy Niezrobionych.

- nie kupiłam nic do szkoły dzieciom. Nie chce mi się.
- nie posprzatałam piwnicy. Nie chce mi się.
- nie opieliłam ziół, zdziczały po urlopie i już ich nie opielę. Nie chce mi się.
- chciałam zmienić szablon na Nessy Vardamir, ale strona z jej szablonami znikła. Katastrofa.
-
Słucham muzyki za to, łapię ostatki słońca, robię bukiety z mieczyków i krwawnika, zaczynam nienawidzić ogórków i brak mi siebie jakoś. Dziwne to uczucie, gdy brakuje siebie. Mam wrażenie, że Kalina poszła sobie gdzieś, zarzucając węzełek na ramię, wolna jak Włóczykij i zostawiła mnie w zastępstwie z tymi ogórkami, nieskoszonym trawnikiem i lepami na muchy, wiszącymi jak czarcie jezory. I z rzeczywistością, która nie pasuje na mnie jak nowe spodnie. Jak wróci, to ja już jej dam. No co to jest, tak mnie zostawiać samą z tym wszystkim?




08 sierpnia 2012

Einstein wiedział i powiedział


Dostrajam się do częstotliwości swoich marzeń, bo wszystko jest energią, jak Einstein powiedział. Czego pragnę? Jak Barańczak|:

Jagnięco łagodne jagnię
wyjawię ci, czego pragnie
znękana dusza moja:
odrobiny spokoja


Bardzo te wakacje są intensywne. Duzo ludzi, dużo zmian, remont w domu, tonę w paczkach i kartonach, nie wiem, co gdzie jest, kocanki mi spleśniały, bo wsadziłam je w reklamówkę zamiast w płócienny woreczek, robimy ogórki- głównie mężowa mama robi, ja służę za obieracza. Ledwie jedni goście nas opuścili, a są drudzy, Duży zapowiada najazd swoich, mają spać w namiocie, znów trzeba wybierac ogórki, obierać jabłḱa, narwać nowe kocanki, skosić trawniki, upiec chleb... matulu, jeszce dzisiaj nie nastawiłam chleba!
Ale przeciez ja żyję w swojej głowie. Pratchett to odkrył genialnie. Ludzie żyją wewnątrz swojej głowy.


 Ludzie nie żyją na Dysku, tak samo jak nie żyją na kulach w innych, nie aż tak ręcznie modelowanych okolicach wszechświata. Owszem, planety są może tym miejscem, gdzie ich ciało wchłania herbatę, ale żyją całkiem gdzie indziej: we własnych światach, bardzo wygodnie orbitujących wokół środków ich głów. 

Idę nastawić chleb.


06 sierpnia 2012

O grzechu Miłosza, jeziorach i urlopie

Wróciliśmy z urlopu. W tym roku okolice Sejn i Suwałk, fascynujący krajobraz, baśniowe jeziora; Kukle, Pomorze, Tobołowo, pałac Paca w Dowspudzie i dworek ciotek Miłosza w Krasnogródzie. Człowiek opalił się, wypływał, naoglądał... i smutno trochę. I pięknie.
Najpierw, czemu smutno.
Z pałacu Paca zostały cztery chyba kolumny, okruch arkad, wieża, zwaną Bocianią i piękny park. Rozebrane cegły na koszary do Suwałk, znikły cudowne tarasy, gzymsy i portyki, fantasmagoria neogotycka, bajka o kamieniu i cegle, o gargulcach i salach balowych. Wszystkiego tego nie ma już, synu mój, Lemuelu, jak Oskar Miłosz pisał.
Dojmujące uczucie utraty- chciałabym to widzieć, przechadzać się po tych balkonach, dotknąć marmurowego kominka, wyjrzeć przez łukowate okienko pod cieniem starej róży. Nie mogę, zabrali mi to. Odebrano. Tak jak pałac Karskich we Włostowie.
Za to jeziora piękne. Mało turystów, trochę dzikie jeszcze tereny, pomosty zarośnięte trzciną, marne plaże, łabędzie, wioseczki z papierówkami w sadach, psy i koty w wysokiej trawie, zapach siana.
Odwiedzilismy Krasnogródę, gdzie fundacja Pogranicze odrestaurowała dworek Kunatów- Czesław Miłosz odwiedzał tu ciotki, spał na stryszku i siedział nad jeziorem Hołny. Wzruszenia przy czytaniu wierszy, supernowoczesne instalacje w srodku- podświadomy zawód, oczekiwałam wnętrz z epoki, kuchni, pachnącej jabłkami, starych foteli, kurzu i ciszy. A są studenci, oprowadzajacy po białych przestrzeniach, hamaki, czerwony ganek i głos Miłosza z taśmy. Rozbawiła mnie mężowa mama, która zapoznawszy się chyba pierwszy raz w życiu z twórczością Miłosza, (na ścianie umieszczono kilka jego wierszy), oznajmiła z powagą:
- No i dobrze, że się przyznał, że zabił węża i że grzech zrobił.

A był to fragment Rue Descartes:

Tam gdzie upadły imperia, a ci co żyli, umarli.
I nie ma już tu i nigdzie stolicy świata.
I wszystkim obalonym zwyczajom wrócono ich dobre imię.
I już wiem, że czas ludzkich pokoleń niepodobny do czasu Ziemi

A z ciężkich moich grzechów jeden najlepiej pamiętam:
Jak przechodząc raz leśną ścieżką nad potokiem
Zrzuciłem duży kamień na wodnego węża zwiniętego w trawie.

I co mnie w życiu spotkało było słuszną karą,
Która prędzej czy później łamiącego zakaz dosięgnie.
 




27 lipca 2012

Muszę to napisać

Muszę to napisać.
Dużymi literami.

KOCHAM STEFANIĘ GRODZIEŃSKĄ.

Uśmiałam się dzisiaj nad jej felietonami i wróciłam do żywych, świat wykonał woltę, a cudowna mądrość znów powaliła mnie na kolana. Chciałabym posiadać ten dar puenty, ironicznej, dobrodusznej złośliwości, która jest ożywcza jak cudowny łyk wody w upał.

Nic już nie piszę, poczytajcie...

"Nie należy mylić pojęć »porządny człowiek« i »człowiek z klasą«. Porządny człowiek, to minimum tego, co nazywam człowiekiem: uczciwy, sympatyczny, umiejący współżyć z innymi porządnymi ludźmi. Podam takiemu rękę, pożyczę pieniądze, a nawet książkę.Bywa dobrze wychowany, pomoże staruszce wejść na schody. Słowem, porządny człowiek. Mam dużo takich znajomych, lubię ich i szanuję, ale od takich z tytułami naukowymi po abiturientów podstawówki - czegoś im brak. To się nie da zdefiniować ani opisać. Po prostu brak im klasy. Klasy nie można opisać tak jak koloru. Określić można tylko przez porównanie do czegoś, co się zna. Niebieski jak niezapominajka albo ma klasę jak Jurek"

 "Gdyby np. okazało się, że mój najdroższy, niezapomniany dziadek Maks był: komuchem, Niemcem, Murzynem, Żydem, hrabią, homoseksualistą (nie ma z czego się śmiać, znam świetnego ojca dwojga świetnych dzieci, który odkrył swą właściwą orientację seksualną w dojrzałym wieku i pozostał przyjacielem swojej byłej żony), nie uwielbiałabym go ani trochę mniej. Tu wtrącę: kiedy sensacja towarzyska się rozeszła, homoseksualistowa powiedziała: »Wolę, że mnie zostawił dla przemiłego i przyjaznego naszej rodzinie faceta niż dla jakiejś zdziry«


Od kilku lat czy­tuję z nie­po­ko­jem w pra­sie pol­skiej: o „pra­cow­niku nauko­wym dr Cytow­skiej”, o „zna­ko­mi­tym leka­rzu, Hali­nie Tul­czyń­skiej”, o „lite­ra­cie Ire­nie Krzywickiej”.
Jesz­cze bar­dziej się zmar­twi­łam, kiedy dowie­dzia­łam się z dzien­nika, że „do  pokoju wszedł listo­nosz Maria Matuszewska”“.
Zupeł­nie się roz­kle­iłam, kiedy pewna insty­tu­cja w nekro­logu zawia­do­miła, że „zmarł nasz drogi kie­row­nik, ceniony pra­cow­nik, wielki przy­ja­ciel, Helena taka a taka”.
Ponie­waż jed­no­cze­śnie prze­sta­li­śmy uży­wać pięk­nej formy „owa” i „ówna” przy nazwi­skach, nie­rzad­kie jest zasko­cze­nie, jak na przy­kład w arty­kule, który się zaczyna: „Wybitny nasz pra­cow­nik, magi­ster M. Kry­gier, ku ogól­nemu zado­wo­le­niu mia­no­wany został dyrek­to­rem. Zasłu­żył w pełni na to sta­no­wi­sko.  Ta drobna, łagodna  kobieta …” itd.
Nie jestem na tyle zaro­zu­miała, aby się łudzić, że zmie­nię ist­nie­jący stan rze­czy, wybie­ram więc mniej­sze zło. Jeżeli chcemy unik­nąć „pudru­ją­cego nos elek­tro­tech­nika Kara­siń­skiej”, musimy się zgo­dzić na pudru­jącą nos elek­tro­tech­nik Kara­siń­ską”, tak jak pro­simy do tele­fonu magi­ster w odróż­nie­niu od magistra.
Zdaję sobie sprawę z donio­sło­ści pro­blemu, jako córka pro­fe­sora i pro­fe­sor. Oto więc frag­ment mojej nowej powie­ści z życia kobiet pracujących:

 - Dok­tor kazała powtó­rzyć dok­tor, żeby dok­tor wstą­piła do dok­tor, to dok­tor już dok­tor powie, czego dok­tor od dok­tor potrze­buje – powie­działa instruk­tor, oddała klu­cze fel­czer, zosta­wiła pole­ce­nie dla mon­ter i wyszła ze szpitala.
 Instruk­tor nie było lekko na sercu. Podej­rze­wała, że mąż zdra­dza ją z intro­li­ga­tor. Nie mogła prze­stać o tym  myśleć od czasu, kiedy nie­chcący pod­słu­chała roz­mowę inży­nier z mecha­nik. Miała dosyć powo­dów, żeby wie­rzyć w te plotki, gdyż nie byłby to pierw­szy wypa­dek zdrady z jego strony. Kiedy rok temu przy­ła­pała go z kie­row­nik, po pro­stu osza­lała. W pory­wie roz­pa­czy ude­rzyła kie­row­nik, ale potem oka­zało się że nie­słusz­nie. Przy­goda męża z kie­row­nik była zupeł­nie bez zna­cze­nia, gdyż poważ­nie roman­so­wał on wów­czas z redak­tor. Wobec tego instruk­tor prze­pro­siła kie­row­nik i zbiła redak­tor. A teraz znów będzie  prze­prawa z introligator…
Tak roz­my­śla­jąc instruk­tor doszła do domu. Na scho­dach natknęła się na listo­nosz, która wrę­czyła jej depe­szę. Instruk­tor dała  listo­nosz pięć zło­tych i gorącz­kowo przeczytała.
Depe­sza pod­pi­sana była przez męża:

„ŻEGNAJ STOP UCIEKAM Z TECHNIK DENTYSTYCZNY”.


Im mniej, tym bardziej

Poranek w blasku. Taki miłoszowy, z wiersza o Berkeley:


Dar

Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kapryfolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem, kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.

Mogłabym napisać taki sam dzisiaj, tyle, że prostujac się, widziałam stodoły sąsiada i brzozy. Podlałam pomidory, byłam w sklepie, postawiłam chleb, by rósł. Znowu udalo mi się przeczytac tylko kilka kartek, ale za to napisałam piosenkę na nową płytę pana K. , wyprawiłam dzieci z ciocią na rzekę i zapadłam w odrętwione szczęście(przerywane kaszlem, bo krztusiec jakoś długo mnie męczy).

I tak sobie myślę, że im dalej w życie, tym mniej potrzeba. Dzieci są takie rozrzutne w dobieraniu przyjaciół. Duzy potrzebuje wręcz stada, jest w wieku totalnie społecznym, nurza się w towarzystwie. Mnie wystarczyłby jeden przyjaciel, który siadłby teraz ze mną, na tarasie, pił herbatę i porozmawiał ze mną o podszewce świata- a co, jeśli nie ma podszewki świata? Nie będzie tak źle, przeciez świat jest piekny sam w sobie. Spróbujmy mojej szarlotki...

Kiedy umrę, zobaczę podszewkę świata.
Drugą stronę, za ptakiem, górą i zachodem słońca.
Wzywające odczytania prawdziwe znaczenie.
Co nie zgadzało się, będzie się zgadzało.
Co było niepojęte, będzie pojęte.

- A jeżeli nie ma podszewki świata?

Jeżeli drozd na gałęzi nie jest wcale znakiem
Tylko drozdem na gałęzi, jeżeli dzień i noc
Następują po sobie nie dbając o sens
I nie ma nic na ziemi, prócz tej ziemi?

Im mniej, tym lepiej. Jedna dobra ksiażka, jeden wiersz. Godzina spędzona w słońcu, gdy patrzy się na malwy. Splatam wianek z kocanek. Nie potrzebuję wielu dań na obiad, wystarczą mi ziemniaczki z koperkiem i zsiadłe mleko. Nie potrzebuję Afryki, Utah, indonezyjskich sklepików, fiordów norweskich czy piasków Sahary. Wystarczy mi spacer między brzozami, do końca naszego lasu, jak wczoraj, i moment, gdy szkarłat prześwieca przez pajęczyny, a jaskółki są wysoko, jak modlitwy. Czy już robię się zen? Pomarszczonnym budyjskim mnichem, który zagrabuje żwirek?
To pewnie koniec lipca.
Melancholia.
Maliny dojrzewają, mogłabym zjeść ich kubek, a zjadam kilka, rumienią się w garści.
Im mniej słów, tym lepiej.
Pora skończyć ten post^^



26 lipca 2012

Dobre rady

Kiedyś nie lubiłam dobrych rad. No, może poza okresem krótkiej fascynacji aforyzmami, które notowałam w zeszycie pod jakże oryginalną nazwą "Złote myśli" i czytałam sobie z bezgrzeszną naiwnością dwunastolatki, że np. nigdy nie wejdziemy dwa razy do tej samej rzeki, a zło dobrem zwycieżaj. Ale dobre rady? Babcie, ciocie, znajome babć, znajome cioć, nauczyciele w szkole, każdy zasypywał mnie radami, a nastoletnia najeżona niezależność stroszyła kolce.
Tak, kiedyś nie lubiłam dobrych rad.
A potem obróciło się granitowe koło czasu i jestem teraz po drugiej stronie. Chętnie dałabym dobre  rady moim synom, ale nie chcą słuchać.
Ze wzruszeniem wspominam dobre rady babci:
- po pierwsze załóż własne konto w banku do którego tylko ty masz dostęp i wpłacaj tam z każdej pensji co sto, dwieście złotych, oraz wszystkie dodatki.
- po drugie mąż nie lubi chorej żony
- po trzecie praca jest jak kapelusz na głowie. Możesz być goły, byle w kapeluszu
- po czwarte niczego od nikogo nie oczekuj, to się nie zawiedziesz...

Babcia była mądrą kobietą.
Kiedy zrezygnowałam z doktoratu i w uniwersyteckiej kawiarni siedziałam z profesor P. czując głupie poczucie winy, ta spojrzała na mnie i powiedziała mi dobrą radę (uściskawszy najpierw, coby moje głupie poczucie winy przegonić)

- Ewuniu, my juz nie mamy czasu, by go trwonić. Kiedy się jest dzieckiem, czas nie istnieje, nie zauważamy go. Kiedy jesteśmy nastolatkami, nie jest nasz, szafujemy nim hojnie, trwoniąc beztrosko. To tego spróbuję, to tamtego, to ten kierunek, nie, lepiej drugi... co tam dwa lata w tę czy we w tę... Kiedy jesteśmy po czterdziestce, zaczynamy wybierać. To zrobię, ale tamtego już nie. Jak pójdę tam, to w inne miejsce nie zdążę. Czas się kurczy jak znikające płótno, które wymyka nam się z rąk. A kiedy skończysz sześćdziesiąt lat, to rozumiesz, że już nie ma czego chwytać, że nasz czas jest tak cenny, że każda chwila jest niepowtarzalna. Władcy znikającego królestwa, doceniamy każdą rozmowę przy kawie, każdy wschód słońca. My już nie mamy czasu, by próbować. Musimy już naprawdę żyć...

Najlepsza dobra rada, jaką ostatnio usłyszałam.
Proszę, podzielcie się ze mną dobrymi radami. Teraz wiem, jak są ważne...

I na koniec dobra rada Too- Tiki. I aż 3 piosenki. Nie mogłam się zdecydować...

Wszystko trzeba odkryć samemu i również przejść przez to zupełnie samemu.






25 lipca 2012

Poszukiwacze straconego czasu

Dawno już miałam o tym napisać- że staję się sentymentalna. Nigdy nie było tak łatwo mi się wzruszać, jak teraz- z najbłahszego powodu, dotyk kocich łapek, kosy o zmierzchu, nieporadne, malowane dziecinną rączką serduszko. Cień pelargonii. Wspomnienie o lipach dziadziusia. Siedzę na schodach, patrzę na kształty chmur na niebie i czuję, jak mi gorąco pod powiekami. Chyba się starzeję. W przyszłym roku czterdziestka, to napewno to.  I dlaczego tak ucieka mi czas? Gdy byłam mała, wakacje wydawały mi się wiecznością. Każdy dzień długi i kolorowy jak sznurki tęczy, tyle było czasu na wszystko, godzinami się kąpało na rzece, godzinami leniuchowało w ogrodzie...
Teraz dni gonią dni. Już po 20 lipca... już dzień krótszy. Uciekają sekundy, minuty. Obieram ogórki i martwię się, że nie zdążę, znowu nie zdążę... nie przeczytam irlandzkich wierszy w tłumaczeniu Brylla, nie posłucham Bacha, nie pojadę nad rzekę, jeszcze to, jeszcze tamto... zrobić wpis na blogu, poczytać dzieciom, pogadać w karczmie w ulubionej gierce, ściąć zioła, ususzyć... Gdzie te lata, gdy ludzie mieli tak upiornie dużo czasu, że drylowali porzeczki?
Wzrusza mnie muzyka. Duży pokazał mi ten koncert na wiolonczeli i płakałam, patrząc na taniec smyczka, na entuzjazm tego uśmiechniętego pana, który nawet nie wie, ile sprawił mi radości...
I tyle jeszcze chcę. Tak dużo... chcę odnowić szafę. Pobielić podłogę. Upiec dzisiaj chleb. Zatańczyć pod orzechem. Całować lato. Znowu być młoda.
Staję się sentymentalna.
Czuję, jak czas ucieka mi między palcami.
Poszukiwacze straconego czasu, jak ja was rozumiem...


24 lipca 2012

Casanova telefonowa i pożegnania


Goście, goście.
Jedni przyjeżdżają, drudzy odjeżdżają. Powitania zawsze szybkie, radosne, całowanie trzy razy, po podlasku, jak dzieci wyrosły! Jak ładnie wyglądasz, chodźcie, zrobimy herbatki, mam sernik...
Pożegnania są długie, nieśpieszne. Wstaje się o 4 rano, bo trzeba wczesnie wyjechać, ale poranek mija leniwie, nikomu się nie chce przekroczyć magicznej granicy pożegnania. Pijemy kawę, jedną, potem drugą. Rozmowy przy stole, pośpieszne, łapczywe, na każdy temat- zupełnie jak kobieta w sklepie który zamykają właśnie, wrzuca do koszyka cokolwiek. To inne pokolenie, inne rozmowy, nie moje, choć rozczulające. Ja mam 4 zęby własne na dole, a ty chyba jeszcze państwowe? A Otwock byl zburzony w czasie wojny? Pyszny serniczek. jeszcze herbatki? A pamiętasz  jak nad rzeką na pikniku wypiliśmy pierwszy kieliszek? Który to był, 64? Nie, chyba 65... Zrobię wam kanapek. No przestań, to nie te czasy, gdy się kanapki jadło na bagażniku dużego fiata i popijało kwasem chlebowym... Zajedziemy do Mc Donalda. I tak wam zrobię... śliczna ta bluzeczka. Za 10 złotych u nas na bazarku...
Goście, goście.
Pamiętam, gdy wyjeżdżalismy od dziadków z Włostowa, przed świtem, samochód pachniał skórą i benzyną, babcia robiła kanapki w sreberku, herbatę do termosu. Rosa na trawie, bo od Hanki zimne poranki, a tu już po 26.... Lipa dawno przekwitła. Wychodziło się z ociaganiem, jeszcze różę przy furtce pogłaskać, oj, chyba czegoś zapomniałam, a szczoteczki do zębów? Mój zeszyt z wierszami! Gdzie masz kapcie?
Odjechali.
Samochód znika za zakrętem, wraca się do kuchni, dozmywać bez entuzjazmu te puste kubki, talerze, pije się kawę, patrzy w okno- słońce nad garażem, nad brzozami, róża w wazonie na kuchennym stole już się zaczyna sypać. Płatki opadają. Trzeba do sklepu, trzeba dzieciom kupić chrupki do mleka, włączyć pranie, zdjąć pościel...

A Średni przyuważył, że Duży siedzi na telefonie i ciągle pisze smsy do tej samej dziewczyny i oznajmił wczoraj dumnie:
- Mamo, a u nas w domu jest Casanova telefonowa!


16 lipca 2012

Lesie, kołysanko

Nigdy cię nie zapomnę
lesie, kołysanko;
rzucałeś mi szmaragdy w sny, by malowały
baśniową barwą nawet najzwyklejsze rzeczy...

Z jednej strony mamy Puszczę Ladzką, zielonym ogonem zakręcającą na zachodzie i wyciągającą leniwy brzuch az ku północy. A dalej Puszczę Białowieską, której zielony, potężny oddech czuję już jadąc rowerem na jagody przez Hajdukowszczyznę, wymarłą wioseczkę, gdzie tylko kilku staruszków i skrzypienie studziennych żurawi. I piękne wozy letników, przemykających obok w stronę Rybak i Cimoch, gdzie co drugi dom, to już warszawski.
Jeźðzimy rowerami, jeźðzimy. Mój zielony kettler jak rasowy rumak pomyska starutkimi szosami, pobocza i rowy pełne malin, paproci, przekwitlych biedrzeńców, jagodzin i jeżyn. Zapachy niezwykłe, tylko skręcić w bok, w leśną drogę, zostawić za sobą rozgrzaną szosę, fale zapachu siana, biegnące z łąk- i już jesteśmy w lesie.




10 lipca 2012

Wieczne lato

I wieczne lato świeci w moim państwie...
Szekspir wiedział, co pisze.
Jest gorąco. Upały w dzien, burze w nocy. Zieleń postanowiła popisać się, jest leśmianowska, wszechobecna. Jeździmy rowerami na łąki, oglądać niebo- obłoki wędrują i wędrują. Dojrzały porzeczki, gotuję kompot z rabarbaru, a dzisiaj idziemy zrywać wiśnie. Wieczorem drylowanie.
W sklepie dzisiaj rano z Małym zobaczyliśmy dwie babcie, tak po 70- kupiły sobie dwie puszki piwa Wojak. Komentarz Małego:
-To babcie też piją?
Porcja zdjęć z ogrodu.







05 lipca 2012

Wakacje




Mucha brzęczała. Otworzyłam oko, była czwarta rano, za oknem poświstywały jeszcze zaspane ptaki, a promien słońca pełzł po poduszce. I nagle rozumie się, że to wakacje, że nie trzeba się nigdzie śpieszyć, że można zamknąć oko i spać dalej, albo wręcz przeciwnie, wstać i podziwiać świt.
Wakacje. Magicznie. Jem sniadanie z bosymi nogami, siedząc na ogrodowej hustawce i dziubiąc jogurt z truskawkami. Tydzień diety a la wegańskiej sobie zrobiłam na samym wstępie, coby lżej się poczuć.A wczoraj Babski Dzień- fryzjer, cukiernia, księgarnia, przyjęcie u przyjaciół. KUpiłam 3 sukienki, zjadłam niebywale smaczną pana cottę czy jak się to zwie i wypiłam capuccino z chałwą. Teraz patrzę na lebiodę między maciejką. Wyrwę ją, ale najpierw dopiję kawę zbożową. Zjem nieśpiesznie, poczytam  gazetę. Może pójdę do sklepu z koszykiem. A może polenię się na huśtawce? Kto wie, jestem otwarta na propozycje!
Codziennie chcieliśmy jeździć na rowery, zwiedzac okolicę, ale pogoda nam płata figle i deszcze z gradem kończą wesołą kanonadą niemal każdy dzień. Ale już dwa razy byliśmy całą rodzinką, nawet Mały dzielnie prawie 10 km pedałował, grzęznąc nieco w lesie na piaszczystych duktach.
- Mamo, tatuś powiedział mi, żebym się nie poddawał i się nie poddałem!- oznajmił dumnie, gdy wróciliśmy do domu.
Rozkopałam duży salon, będzie remont, koczuję między pudłami ksiażek w sypialni, a tam gipsowanie, szpachlowanie, malowanie, tapetowanie... Wczoraj zamówiłam sofy. Ogródek mi zarasta, ale przez deszcze nie dam rady pielić, więc wzorem mnichów buddyjskich praktykuję ogrodowy zen i godzę się z wyższą koniecznością.
Jak mi dobrze....
Jak mi dobrze.
Pozdrawiam z krainy urlopu, pierogów z jagodami i spełnionych snów o lecie.

26 czerwca 2012

O laurkach i o tym, jak uciekał czerwiec

Dzień Ojca.
Mały wyprodukował wzruszające dzieło pod nazwą 'laurka'.

 Kohm cietatuśu

Do tego kwiaty narysowane, starające się być najbardziej kolorowymi kwiatami pod słońcem, oraz garśc zrabowanych z ogródka róż i rumianków.
Duży złożył męskie, lakoniczne życzenia.
A Średni?
Średni  wysłał elektroniczną laurkę i maila... :)

A poza tym donoszę, że lato uważam za otwarte. Ugotowałam pierwszy kompot z rabarbaru, zjadłam pierwsze truskawki i jagody i już w piątek bez nostalgii żegnam stary rok szkolny. Czerwiec mi ucieka. Zaraz go nie będzie- przeszły deszcze, wzburzyły fryzury jaśminom, zdarły z nich białe wianki. Moje ukochane biedrzeńce przekwitły. Za to zakwitły róże, w tym  ta najpiękniejsza, różowa, angielska. Czeka mnie tyle pielenia, że boję się myśleć. Pomidory w szklarni dopadła mi jakaś zaraza i żre je bezwstydnie. Od wilgoci mam dżunglę amazońską w ogrodzie, kiedy ja to ogarnę?
A tu czerwiec ucieka. Ale za to wieczory... nie ma piękniejszych wieczorów, niż czerwcowe.
Siedzimy na tarasie i podglądamy wylot nietoperzy na łowy.
Cichutcy wojownicy. I pachnie maciejka i akacje. I żaby rechocą serenady do księżyca.
Lato, proszę państwa, lato.
Oglądamy "Brave" i słuchamy gaelickiej muzyczki, pleciemy wianki i tańcujemy po kalinowych lasach. Już w piątek przywitam was z królestwa wakacji! A tymczasem, miłego jagodowania! Na jagody!





08 czerwca 2012

Zapach piwonii, Wielki Guslar i samotnosć

Zapachniało piwoniami z ogródka, który mijałam na rowerze, ciągnąc wiklinowy kosz z zakupami. Był ranek, ciepły, zamglony, miasteczko budziło się leniwie, ktoś szedł w oddali z zieloną torbą, z której wystawał szczypior, z cerkwi dzwonił dzwon, a ja byłam szczęśliwa.
Zapach piwonii.
Stoją na moim biurku, zaglądając mi przez ramię, gdy piszę- piwonie od mamy, z mamowego ogródka, ścięte starym sekatorem.
Nie ma innego zapachu, który kojarzy mi się tak bardzo z czerwcem, poza jeszcze jaśminem, który splatam w wianki i suszę na zimowe smutki. Ale piwonie mają w sobie coś, co mnie chwyta za serce i ściska, że braknie tchu.
Piękno. Czytałam kiedys opowiadanie- nie pamiętam czyje, choć w mózgu mi pika, że może Bułyczowa- o czlowieku, który wstał za wcześnie rano. Wyszedł z domu o dziwnej porze, szedł przez uśpione miasto, jechał tramwajem, potem kolejką podmiejską za miasto, na małą stacyjkę. NIgdy nie widział tak bardzo piękna świata, jak wtedy; z ostrością słyszał wszystkie dźwięki, stróża, 'pokrywającego szelestem miotły asfalt ulicy', widział rosę na liściach, kolor nieba, a na małej stacyjce, na drewnianym peronie, leżała biała piwonia. Podniósł ją, poszedł do jakiegoś małego domku w bzach, wszedł tam- nie wiedział czemu- a tam czekał cały zespół naukowy, którego był członkiem, bo wymyśleli maszynę 'przyzywającą' telepatycznie czlowieka i zrobili na nim eksperyment. I wtedy on poczul rozpacz, bo myślał, że on sam wstał, sam z siebie, a tak oni go okradli z tego piękna, które- jak myślał- odkrył w sobie....
Czułam się jak ten człowiek.
Odkrywałam piękno, dzięki zapachowi piwonii.
A propos opowiadań, to Kiryła Bułyczowa polecam wszystkim, cykl o Wielkim Guslarze, miasteczku, gdzie nader często lądują mieszkańcy obcych planet, a miejscowi ze stoickim spokojem koegzystują w tym szaleństwie. Emeryt Łożkin, oraz Korneliusz Udałow jest moim faworytem- i opowiadanie 'Trzeba pomóc".




Korneliusz Udałow siedział w domu i oglądał telewizję. Na dworze było parszywie. Siąpił deszcz, hulał wiatr, mokre liście fruwały po ulicy. Słowem, pogoda była taka, na jaką dobry gospodarz psa z domu nie wypędzi. Żona Ksenia wzięła dzieci i poszła do przyjaciółki mieszkającej po drugiej stronie ulicy. A Udałow został. Program był tak nudny, że chciało się wyć albo wyłączyć odbiornik i iść spać. Ale Korneliusz był za leniwy, żeby wstać z fotela. Kiedy jednak wreszcie zdecydował się i nacisnął guzik, w pokoju pojawiła się istota z trzema nogami, czerwonymi oczami i w okularach.
- Dzień dobry - powiedziała po rosyjsku, ale z silnym obcym akcentem. - Wybaczcie mój wymowa. Ja uczyłem wasz język na gwałt. Nie niepokójcie się mój zewnętrzny wygląd. Ja można siąść?
- Siadajcie - powiedział Udałow. - Jak tam na dworze, siąpi jeszcze?
- Ja prosto z kosmos - powiedziała istota. - Leciał w siłowe pole. Deszcz nie moknie.
- I po co wam taki kłopot? - zapytał Udałow.
- Ja wam jestem przeszkodzony?
- Nie, i tak nie ma co robić. Opowiadajcie. Herbaty się napijecie?
- To dla mnie być gwałtowna trucizna. Nie, dziękuję.
- Racja, jeśli szkodzi, to nie pijcie.
- Ja umierać od herbata w konwulsje - przyznał się gość.
- Dobra, obędziemy się bez herbaty.
Istota podkurczyła pod siebie wszystkie trzy nogi, wskoczyła na fotel i wyciągnęła przed siebie łapkę z mnóstwem pazurków.
- Udałow - powiedziała z naciskiem. - Trzeba pomóc. 

Zostawiając na boku problemy Korneliusza Udałowa, piwonie i moje wiosenne zachwyty, powiem, że: Średni dostał nagrodę za konkurs plastyczny, Mały zachorował na anginę i z bólem najpiękniejszy tydzień maja przesiedział w domu, Duży chodzi swoimi drogami jak kot, a ja napisałam kilka piosenek (teksty) i jedną nawet wrzucam tu, coby posłuchać. Nosi tytuł Samotność i mam nadzieję, że wam się spodoba...

31 maja 2012

Eliade, akacje i kwitnące trawy. I syrop sosnowy.

Nie wiem jak, ale minął maj.
Umarły bzy, odpłynęły w nicość kwitnące wiśnie, kukułki zastąpiły słowiki, a kwitnące akacje- pełne mleczów pola. Wiem, że niektórzy kochają maj i nazywają go najpiękniejszym, ale ja zawsze najbardziej lubiłam czerwiec. Czas sakralny, czas eliadowski, miesiąc magii. Czas, gdy wiosna przełamuje się w lato, gdy płoną ognie Beltaine, a wszystkie kwiaty stają się białe.
Zaczynają biedrzeńce; chwieją się w rowach jak pijane czarodziejki. Potem czeremchy, akacje i jaśminy. Jaśminowy wianek, pierwszy tego roku, niedługo zawiśnie nad moim łóżkiem.
Czas święty i mity- ale ta świętość czerwca sięga chyba samego rdzenia ziemi, dna ludzkich dusz.  Eliade mnie pociesza; mówi, że czas święty, czas poza czasem daje się bez końca odzyskiwać. Jest parmenidejski, ontologiczny, nie płynie, ale powtarza się bez końca, jak wąż Uroboros, połykający własny ogon.
Dzięki Ci Panie, za święty czerwiec. Za srebrne akacje....

Z Małym zrobilismy syropek sosnowy. Robi się tak: rwie się sosnowe koniuszki, te młode, upycha do słoja i zasypuje cukrem. Na słonecznym parapecie puszczają sok, potem się to pzrecedza i ma słodką pyszność na bóle gardła i kaszel. Jest to, jak powiadał kiedyś Średni, 'Syrop własnej pracy'.
Duży pojechał na wycieczkę.
I zakwitły trawy- lisie ogony i mietlica.
Mam ochotę na domowy chlebek i ser, sprzątam w szafie, słucham nowej płyty Beaty, do której pisałam teksty i myślę o świętym czasie Eliadego.
I tak mi minął maj...



19 maja 2012

Anna od cokołów i białe kwiaty

Nie wiadomo kiedy znów kwitną biedrzeńce.
Rok obrócił granitowym kołem czasu, a ja stoję zdziwiona, patrząc, jak dmuchawce doznają wniebowstąpienia, jak bieleją bzy, czeremchy i biedrzeńce po rowach, tańczą pijane czarodziejki majowych wróżek, a mnie znów dopada smutek za pięknem i szczęście. Coś w gardle, że świat taki piękny jest i tak boli. Że mija.
Że nie ma taty, by pokazać mu kwitnące bzy, że zapach drewna, rąbanego w garażu przyprowadza mi wspomnienia za dziadziusiem, za plackiem babci, za przyjaciółmi, kochanymi, których nie ma.
Ale jest wiosna, nowa, piękna, opłacona bólem zimy, a ja znowu jestem bezradna- i tylko oczy wlepiam w to piękno, a czas ucieka mi z garści.
Chciałabym zatrzymać.
Nie umiem.
Tak bardzo czasem tęsknię do małej dziewczynki, którą byłam kiedyś. I której tak nie bolał świat...



11 maja 2012

Jak się dzwoni z kalkulatora, czyli maj w herbacie

Wpadłam w gorączkę majową.
Jest to stan podobny do gorączki złota, tyle, że zamiast złota są kwiaty i zieleń.
Robi mi się coś dziwnego; wszystkie sprawy umykają na dalszy plan, a ważne jest tylko to, by zanurzyć się w zieleń, jak leśmianowy topielec, by nurzać się, pić do dna, łapać szczęście za uszy i w ogóle cieszyć się, że jest wiosna.
Wszystkie sprawy ważne stają się nieważne.
Siedzę w ogrodzie, zamiast pisa ć, ba, nie chce mi się nic, poza siedzeniem w ogrodzie.
Strach, że wszystko mija. Wisnie przekwitły! Muszę zdążyć się nacieszyć jabłoniami, nim zrobią to samo... a tu bzy... muszę nawąchać się bzów, bo zaraz skurczą się, spopieleja ich magentowe baldachy, znikną słowiki, przekwitną pierwiosnki...
Wiosna jest okrutna, za szybko mija.






A tak w ogole, dzwonię wczoraj do Dużego, który z powodu matur ma rozszalały plan lekcji i wolnego po uszy, więc pod nieobecnośc czmychnał mi z domu. Dzwonię na komórkę, rzecz jasna.
- Wziałeś pieniądze na bilet?
- Wziąłem- burczy, zmęczony chyba moją troskliwością matczyną.
- A lekcje spakowałeś?
- Spakowałem...nie, nie spakowałem. Pojechałem bez plecaka. I portfela tez nie wziąłem, w domu został.
- A komórkę wziąłeś chociaż???
Chwila milczenia po drugiej stronie. A potem Duży mówi ostroznie, jakby z chorym rozmawiał.
- Nie, z kalkulatora dzwonię...

Ech... wiosna.