27 lipca 2012

Im mniej, tym bardziej

Poranek w blasku. Taki miłoszowy, z wiersza o Berkeley:


Dar

Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kapryfolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem, kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.

Mogłabym napisać taki sam dzisiaj, tyle, że prostujac się, widziałam stodoły sąsiada i brzozy. Podlałam pomidory, byłam w sklepie, postawiłam chleb, by rósł. Znowu udalo mi się przeczytac tylko kilka kartek, ale za to napisałam piosenkę na nową płytę pana K. , wyprawiłam dzieci z ciocią na rzekę i zapadłam w odrętwione szczęście(przerywane kaszlem, bo krztusiec jakoś długo mnie męczy).

I tak sobie myślę, że im dalej w życie, tym mniej potrzeba. Dzieci są takie rozrzutne w dobieraniu przyjaciół. Duzy potrzebuje wręcz stada, jest w wieku totalnie społecznym, nurza się w towarzystwie. Mnie wystarczyłby jeden przyjaciel, który siadłby teraz ze mną, na tarasie, pił herbatę i porozmawiał ze mną o podszewce świata- a co, jeśli nie ma podszewki świata? Nie będzie tak źle, przeciez świat jest piekny sam w sobie. Spróbujmy mojej szarlotki...

Kiedy umrę, zobaczę podszewkę świata.
Drugą stronę, za ptakiem, górą i zachodem słońca.
Wzywające odczytania prawdziwe znaczenie.
Co nie zgadzało się, będzie się zgadzało.
Co było niepojęte, będzie pojęte.

- A jeżeli nie ma podszewki świata?

Jeżeli drozd na gałęzi nie jest wcale znakiem
Tylko drozdem na gałęzi, jeżeli dzień i noc
Następują po sobie nie dbając o sens
I nie ma nic na ziemi, prócz tej ziemi?

Im mniej, tym lepiej. Jedna dobra ksiażka, jeden wiersz. Godzina spędzona w słońcu, gdy patrzy się na malwy. Splatam wianek z kocanek. Nie potrzebuję wielu dań na obiad, wystarczą mi ziemniaczki z koperkiem i zsiadłe mleko. Nie potrzebuję Afryki, Utah, indonezyjskich sklepików, fiordów norweskich czy piasków Sahary. Wystarczy mi spacer między brzozami, do końca naszego lasu, jak wczoraj, i moment, gdy szkarłat prześwieca przez pajęczyny, a jaskółki są wysoko, jak modlitwy. Czy już robię się zen? Pomarszczonnym budyjskim mnichem, który zagrabuje żwirek?
To pewnie koniec lipca.
Melancholia.
Maliny dojrzewają, mogłabym zjeść ich kubek, a zjadam kilka, rumienią się w garści.
Im mniej słów, tym lepiej.
Pora skończyć ten post^^



1 komentarz:

Dziękuję, że zostawisz ślad :)