Dzisiaj będzie o zapachach. Mogłabym zacząć jak Proust, o przebudzeniu się, znajdowaniu przeświadczenia o sobie samej i opadaniu łusek z oczu. Albo jak Carpenter, o spiżowej dłoni pomnika, rozcinającego zmrok na dwa powolne prądy. Albo Balzac. Flaubert. Pamuk, z precyzją reportera prowadzić zaułkami, śladem kociego grzbietu.
Ale zacznę jak Kalina: pojechałam do mamy rowerem i mijając rozłożystą mirabelkę za szkołą, poczułam ten zapach. I tu w zasadzie mamy wszystko.
Zapach mirabelek. Gruba warstwa złocistych owoców, zalegająca chodnik i zachwaszczony trawnik obok. Mirabelka rośnie przy domu, będącym wśród innych porządnych domów tym, czym Quasimodo wśród ludzi. Obity czarną papą, obłażącą miejscami, z oknami, trzymającymi sie na słowo honoru, które zarosły kataraktą brudu, bez ganku, ze schodami z pustaków, postawionych bez zaprawy, bez ogrodzenia. Wychodek. Studnia. Łysa plama wytartej darni w miejscu, gdzie kundel na łańcuchu wydeptał cierpiętnicze koło. Sterty śmiecia, dziecinne wózki, wiadra, stosy gnijących mirabelek. Pokrzywy. I za tą ludzką szpetotą cudowny widok, łąki, schodzącej do rzeki, rząd wielkich topoli i olch, błękit nieba.
W tym małym piekiełku gnieździła się spora rodzina, widywałam tam chude kobiety, palące papierosy, siedzące bezczynnie na schodach z pustaków, dzieci, rzucające w psa mirabelkami, koty, krzyczące niemowlęta. Nigdy żadnego mężczyzny.
Teraz, kiedy jechałam w ciszy, dom był uspiony, zamarły, nawet pies nie uniósł łba znad swego udręczenia i pustej miski. Zapach mirabelek przyleciał do mnie z wiatrem, czysty, słodki, nieskażony niczym, cudowny. Tam trzeba tylko posprzątać, myślałam, wyciąć pokrzywy, zagrabić brud, zebrać śmiecie, przybić papę, umyć okna, spuścić psa z łańcucha, zamieść, wyzbierać gnijące owoce, a te dobre, złociste, umyć, wysypać w emaliowaną misę, zasypać cukrem. Dzieci będą jeść złociste cuda, mama zrobi z nich dżem, psa ktoś wykapie, uczesze, przytuli, zasadzą słoneczniki i naparstnicę, ostróżki i floksy. Stanie biały płotek. Zafaluje na wietrze sierpniowym czysta firanka...
Zapach mirabelek zawsze będzie kojarzył mi się z tym smutkiem ludzkiej biedy, niezdolności, bezradności, niechętnego gniewu i lenistwa, apatii, wegetowania z dnia na dzień.
Smutkiem.
Dojechałam jednak jakoś do mamy, już wchodząc, poczułam zapach dżemu, unoszący się z kuchni.
- Chcesz bułeczkę z galaretką z mirabelek? - zawołała wesoło mama.
spuścić psa z łańcucha...
OdpowiedzUsuńjak byłam mała, wszystko w myślach tak sobie przerabiałam, z brzydkiego na ładne, ze złego w dobre.
Mirabelki nie miały z tym nic wspólnego, są dobre od białych kuleczek nierozwiniętych kwiatów, przez obietnicę słodyczy zawiązanych owoców, roje os nad tymi opadłymi, po kompot i galaretkę:-)
Megi. Ja chyba nadal jestem mała...^^
OdpowiedzUsuńja w sumie też^^
OdpowiedzUsuńhm nie wiem, jak do tego podejść...
niedorosła, niedojrzała, otwartego serca?