W tym tygodniu zostałam zaopiekowana przez Watkę, która po pierwsze, zaprowadziła mnie do muzeum McMichael, a po drugie, w straszliwe bezdroża i BOG- na, o których jeszcze napiszę.
Najpierw jednak pojechałyśmy do Kleinburga.
Jak sama nazwa rzecze, jest to niewielkie miasteczko, położone na wzgórzach, bardzo letniskowe w atmosferze, posiadające coś w rodzaju starówki skrzyżowanej z planem filmowym westernu.
Starówki europejskie wydają się wrastać kamiennymi korzeniami w ciszę dawnych wieków, tu łypnie gargulec, tam błyśnie gotycka cegła, nawet gołębie celebrują historię. Kleinburg jest inny. Założyli go niemieccy osadnicy, w XIX w., kiedyś nad rzeką Humber turkotały młyny, a teraz stoją tu gingerhouses, piernikowe domki, wyglądające jak skrzyżowanie zamku Gargamela z filmową dekoracją. Sklepy mają drewniane werandy, nazwy ulic pisane są niemieckim gotykiem, wieżyczki i strome dachy zdobione są cyzelowaną snycerką, a okoliczne uliczki dumnie obnoszą się z dziesiątkami małych i większych domków otoczonych wystrzyżonymi trawnikami i wypieszczonymi ogródkami.
W Kleinburgu Watka pokazała mi McMichael Gallery, gdzie mogłam nie tylko obejrzeć niezwykłe obrazy tutejszej Grupy Siedmiu, ale i przenieść się głęboko w sen historii, śladami First Nation, czyli tutejszych Indian i Inuitów.
Drzwi do szopy, w której niegdyś spotykali się malarze z Seven Group.
Podróż w sen tej pięknej, olbrzymiej krainy niesie trochę smutku - dużo cienia w tej historii, historii Kanady, ale i historii pojedynczych osób, jak Norval Morisseau, malujący oniryczne ryby, metafizyczne zwierzęta, świat, pulsujący dziwną harmonią, wzięty z legend plemienia Ojibwe.
Albo Emily Carr, odważna kobietka malująca puszcze i góry, przemierzająca konno zimne strumienie i indiańskie wioski, zachowująca na płótnach totemy i wszystko to, co niewidzialne, a żywe i zachwycające głęboką, barwną obecnością...
Wędrowałyśmy z Watką nie tylko chłodnymi salami muzeum, oglądając srebrne bransolety, totemy, kapelusze, obrazy i kamienne misy, ale obejrzałam też otaczający muzeum park, rzeźby wilków, kamiennego ludzika Inuitów, widziałam kieł narwala i wdychałam żywiczny zapach białych sosen, bo w końcu Kanada pachnie żywicą...
Sny miałam po tym zielone i głębokie, to pewnie przez łapacze snów, które mrugały do mnie turkusowym okiem z kleinburskiej galerii. A jutro opowiem wam o Zimnym Strumieniu, o tym, jak Mały odkrył BOG - no i o ulubionej roślince Megi, której niestety nie udało mi się zobaczyć, a która nazywa się linnea borealis.
Wiesz Kalino mielismy dzisiaj duzo szczescia bo pada caly czas z malymi tylko przerwami! Mam nadzieje, ze jutro sie tez uda. Twoj opis jak zwykle bajkowy, jakbym w ogole tych miejsc nie znala :)
OdpowiedzUsuńA ja je poznaję twoimi i moimi oczyma:)
OdpowiedzUsuńPewnie, że miałyśmy szczęście, jakżeby inaczej. Ale przyznasz, że deszcz w tej włoskiej piekarnio- kawiarni smakował wyjątkowo!
Sprawdzalam, ma byc tylko zachmurzenie i przeblyski slonca. Dobra pogoda! Kawa tez byla dobra, z deszczem :) Musze zrobic liste jakie mam naprawde rosliny szukac bo mam goraczke roslinna. Moze jutro tez ksiegarnia i sushi?
OdpowiedzUsuńDziewczyny drogie, pozdrawiam was obie bardzo serdecznie i zazdroszczę, zazdroszczę, jakże nisko zazdroszczę... Piękne miejsca, piękny czas. Dziękuję Kalino za takie wnikliwe opisy tego co oglądasz, to przyjemność tak sobie z tobą podróżować. I tyle się dowiadywać...
OdpowiedzUsuńU mnie od wczoraj leje cały czas, mam nadzieję, że jutro wam się przejaśni!
Dziękuję Miko! Staram się zapisać i zapamiętać jak najwięcej, choć to dopiero początek. jeszcze śladami Montgomery nawet nie ruszyłam!
UsuńU nas dzisiaj słońce mimo chwilowych chmur.
a, no właśnie. Ulubiona roślinka Megi. Jak zwykle czytam od przodu i nie komentuję, ale czytam:-)
OdpowiedzUsuńBo jest cooo.
Już Kleinburg w tytule przypomniał mi, jak Watka o nim opowiadała, a zobaczyć jej drugi ulubiony świat twoimi oczami, przejrzeć go w lustrze- metafizyczne.
Kalinko, przepiękne miejsce. Naprawdę. Te domki jak z bajki.
OdpowiedzUsuń