Wnuczka czarownicy, rozdział I


Rozdział I


  
Nazywam się Ewa i mam dziewięć lat. To trochę za mało, by dosięgnąć w sklepie półki z oranżadą, ale akurat w sam raz, by wiedzieć, że pani Julia jest czarownicą, jej kot mnie szpieguje, a w ogrodzie babci mieszkają chochliki. I że pan Kajetan ma magiczną księgę. Nikt mi nie wierzy; Leszek, mój starszy brat, wyśmiał mnie okrutnie, a babcia powiedziała, że jak będę śledzić panią Julię i włamywać się do domu pana Kajetana, nigdy więcej nie dostanę porzeczkowego placka. O kocie nie wspomniała, ale ja wiem swoje.

Wszystko zaczęło się od tego, że kura babci zaczęła znosić jajka w ogrodzie, a za wytropienie, gdzie, babcia obiecała mnie i Leszkowi po dwa złote na lody. Bo my jesteśmy na wakacjach u babci, już od pięciu dni. Babcia mieszka w Kalinowie, ma mały, szary domek na końcu wioski, przy bramce wspinają się maleńkie, drobne różyczki, zupełnie bajkowe, a obok rośnie wielka lipa. Ja i Leszek śpimy w pokoju, który kiedyś należał do mamy i jej siostry, są tu dwa wielkie, stare łóżka i szafa z lustrem, a okno wychodzi na ogród. Leszek jest za stary i za  leniwy, by włazić w ogrodzie pod krzaki porzeczek i szukać kurzych jajek, ma szesnaście lat,  ale ja jestem mała i zwinna i to właśnie ja wytropiłam tajne gniazdo. I ja spotkałam chochliki.

Wyczołgiwałam się właśnie, z liśćmi porzeczek we włosach, w swoich dżinsowych ogrodniczkach i bluzce w kratkę, oczywiście bez sandałów, kiedy usłyszałam głosy. Ciche, kłócące się głosy. Toczyli jajko, we dwóch; jeden był rozczochrany i rudy, drugi miał włosy jak słoma. Obaj w postrzępionych, zielonobrązowych ubrankach, takich jak dla lalek, ale bardziej zwiewnych, zarazem nieporządnych i na swój sposób nawet ładnych. I mieli spiczaste uszy.

- O nie – powiedziałam mimo woli, zanim pomyślałam, że powinnam udawać, że mnie nie ma – Oddajcie moje jajko. Albo będziecie mi winni dwa złote.
- Jakie jajko? - przysięgłabym, że wyszczerzyli się równocześnie, a jajko magicznie znikło w liściach i trawie. A ten słomiany zagrał mi na nosie.
- Poskarżę się na was babci! - krzyknęłam za nimi, nadal na czworakach, spróbowałam sięgnąć za nimi ręką, ale złapałam tylko gałązkę porzeczki.
- Uważaj na wiły, podfruwajko! - usłyszałam jeszcze chichot – I obserwuj, gdzie znika czarny kot o zachodzie słońca, a dowiesz się, czemu księga nie ma ostatniej strony!

Naprawdę to powiedzieli. Tylko, że ja nie miałam pojęcia, o co im chodzi. A gdy opowiedziałam Leszkowi, czytającemu „Krzyżaków”, że spotkałam w ogrodzie pod porzeczką chochliki, które ukradły babci jajko, to spojrzał na mnie nieprzytomnie, parsknął śmiechem i postukał się w czoło.

- Tak, tak – oznajmił gdy się uspokoił – I dziwożony w marchewce, a płanetniki w studni. Idź się bawić gdzie indziej i nabierać kogo innego, Ewka.

I wrócił do czytania. A ja poszłam szukać czarnego kota.


Jak się ma dziewięć lat, to dla większości dorosłych jest się niewidocznym. Taka magia. Szłam sobie uliczką w stronę parku i zrujnowanego pałacu, zaglądałam ludziom przez furtki na podwórka i patrzyłam, czy gdzieś nie zobaczę czarnego kota. Było popołudnie, przez korony drzew, otaczających ruiny prześwitywało bursztynowe słońce. Właściwie nie wolno mi chodzić samej tak daleko, ale przecież szukałam kota, prawda? No i znalazłam go. Siedział na schodkach przed zieloną werandą takiego schludnego, bardzo czystego domku i patrzył na mnie obojętnie. Jakbym była nikim. Aż mnie zatrzęsło. Drzwi werandy otworzyły się i stanęła w nich chuda, starsza pani, o siwych włosach zwiniętych w kok i surowej minie. Miała na sobie fartuch, bardzo biały i idealnie wyprasowany. Cała była idealnie schludna i czysta.


- Czegoś szukasz, dziewczynko? - zapytała całkiem miło – Może wstąpisz na kawałek szarlotki?

Ale ja patrzyłam tylko na kota; wstał, przeciągnął się – słońce właśnie zachodziło, po czym przelazł przez ogrodzenie do sąsiedniego domu. Pokręciłam głową, że nie, niczego nie szukam i że nie chcę placka. Ta czysta kobieta wyglądała mi na czarownicę, naprawdę. A pamiętacie, jak się skończyło, gdy Edmund zjadł rachatłukum, które mu dała Biała Czarownica.

- Tylko przechodziłam – wykrztusiłam, po czym obróciłam się na pięcie i czmychnęłam. Patrzyła za mną. Nie mogłam tak po prostu pójść za kotem, obserwowała mnie, czułam to. Minęłam zakręt, jakieś przekwitłe jaśminy, skręciłam w zarośla i przelazłam przez płot od tyłu, aż znalazłam się na podwórku tego drugiego domu, gdzie zniknął kot. Miałam szczęście; okno od ogrodu było otwarte. Więc się podkradłam. I zajrzałam. I zobaczyłam czarodzieja. Był siwy, miał długie, falujące włosy, okulary w złotych oprawkach i siwą brodę. A na sobie szlafrok, ciemnofioletowy, z aksamitu. Siedział w fotelu i czytał wielką księgę. Zadrżałam. Chochliki mówiły o księdze! Nagle odwrócił głowę, jakby patrzył w bok, na kogoś lub na coś.



- Znowu tu jesteś? - zapytał spokojnie, bez gniewu – A psik! Powiedz Julii, że nie pożyczę jej księgi, dopóki jej wiła szwenda się po okolicy. Naprawdę przesadza.

Wiła. Znowu to słowo. Co oznacza wiła? Zaglądałam nad parapetem, strzygąc uszami; i wtedy zobaczyłam kota, a kot zobaczył mnie. Siedział w drzwiach pokoju i to do niego mówił siwy czarodziej w szlafroku. Kot miauknął pogardliwie, a czarodziej obrócił głowę i spojrzał na mnie.

- Kogo my tu mamy? - zapytał spokojnie – Sądząc po kolorze włosów i wścibstwie, wnuczkę Marianny, prawda?

Marianna to moja babcia.

- Pańska księga nie ma ostatniej strony? - zapytałam.

Chyba go stropiłam, bo szybko sięgnął po księgę i przewrócił kartki. Wciągnął powietrze. Zamachał rękoma, trochę zabawnie.

- Zapłacisz mi, Julio! - krzyknął, chyba za kotem, bo ten znikł. A potem podszedł do okna i wyjrzał do mnie z góry, bo nadal tam stałam, po kolana w jakichś kwiatach. Kulał.

 - Proponuję ci współpracę, młoda damo – powiedział poważnie – Co powiesz na ciastko z kremem, oranżadę i poważną rozmowę?

No tak, stara sztuczka. Pamiętałam o Białej Czarownicy i pokręciłam głową. A potem obróciłam się i pobiegłam do domu.

- Pozdrów Mariannę od Kajetana! - zawołał, ale ja już pędziłam alejką, słońce zachodzilo, a w domu czekała mnie bura. A gdy wyjaśniłam babci, co robiłam, opowiedziałam o chochlikach, kocie, pani Julii i czarodzieju Kajetanie, to wytarła ręce w poplamiony, niebieski fartuch i westchnęła.

- Jak będziesz wsadzać zadarty nos w nieswoje sprawy, nie dostaniesz placka z porzeczkami. A tu masz dwa złote, za znalezienie jajek. - podała mi monetę. I nic nie wyjasniła, ani nic! Ani o kocie, ani o księdze, ani o wiłach, ani o chochlikach...

Umyłam się, wyszorowałam zęby, włożyłam piżamę i poszłam do łóżka. Leszek już leżał, czytał dalej swoich „Krzyżaków”.

- Co to jest wiła? - zapytałam.

- Taka słowiańska rusałka, przybierająca postać młodej dziewczyny – mruknął w roztargnieniu – A co, spotkałaś jakąś? Jakby co, daj jej mój telefon...

I obrócił się na drugi bok.


*


Marianna nie marnowała czasu. Gdy dzieci poszły spać, zamknęła  drzwi, przekręciła klucz, dla pewności poruszyła jeszcze klamką. Potem podeszła do okna, opuściła storę, zasunęła grube, podwójne zasłony. Podeszła do stołu, nakrytego kordonkowym obrusem i usiadła na krześle, obitym różowym, wyliniałym pluszem. Budyń stał w porcelanowej salaterce, nietknięty. Dzieci nie lubiły budyniu.

Polała go sokiem z jeżyn i spokojnie zjadła. Umyła salaterkę i łyżeczkę. W zamyśleniu podeszła do zegara, wiszącego w kuchni, na wprost kredensu.

- Możesz już wyjść, Bodach.

Malutkie drzwiczki zegara otworzyły się i wyjrzał z nich zadartonosy chochlik.

- A mogę zakukać?- zapytał z rozczarowaniem - Jeszcze nie było pełnej godziny, co prawda, ale skoro nie chcesz poczekać...
- Mów, co wiesz - powiedziała sucho.
- Widziałem wiłę - odparł, wyciągając z kieszeni pestkę słonecznika i rozgryzając ją niefrasobliwie - Pozostaje pytanie, czy ona mnie widziała.
- Ktoś był z nią?- zapytała, patrząc, jak chochlik usiadł w drzwiczkach zegara, zwieszając nogi.
- Julia i jej ...
- ...kot. - dokończyła za niego i westchnęła. - I nie mów mi, że nie jest kotem. Może sobie być Phooką, koniem, orłem czy czym chcesz, ale to kot pełną gębą.  Kot to kot, urodzony zdrajca. A więc sprowadziła tu wiłę. No nic.  Polecisz do brązowych i pogadasz z królem. Proponuję mu pakt. Nie może być, że wiły latają po świecie jak i kiedy sobie chcą. Że już nie wspomnę o Phooce.
- Nie będą cię podejrzewać?
- Julia i Phooka? Nie sądzę. Uważają mnie za starą idiotkę. Poza tym, sądzą, ze mam ze światem cieni na pieńku. Co częściowo jest prawdą.

Bodach uniósł taktownie brwi.

Marianna spiorunowała go wzrokiem. Jej siwe włosy kiedyś były kruczoczarne. Niebieski fartuch miał kieszonkę z kogutkiem.

- Śpiesz się, Bodach. Martwię się o dzieci.  Czuję za tym kogoś większego, niż wiła i to mnie martwi.

- A co do wił... czy każda ładna dziewczyna musi sprowadzać kłopoty? - zaburczał chochlik.

- Wiła nie jest dziewczyną, głupcze.

Chlapnęła wodą z porcelanowego dzbanka na ogień, a kiedy przygasł, skinęła na Bodacha.

Chochlik zniknął w kominie.

Lekko uchyliła zasłonę. Ciepła, letnia noc pachniała przekwitającymi lipami i maciejką. Paliły się latarnie w parku. Marianna ciężko usiadła na krześle i ze stosiku kartek wyciągnęła jedną, namoczyła pióro w kałamarzu i po chwili zaczęła pokrywać biały arkusik równiutkimi rzędami liter.

- Ja, Marianna Konecka, będąc przy zdrowych zmysłach i rozumie, zapisuję mój serwis porcelanowy mojej wnuczce Ewie...

Rozdział następny

2 komentarze:

  1. Bardzo mi się podobało ,gdzie dalszy ciąg .Fantastyczne fotografie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciąg dalszy na dole, pod linkiem- Rozdział następny :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawisz ślad :)