19 lipca 2011

Ofelia, Hamlety i panna Maj

Od rana zakochana jestem w Ofelii. Nie, nie tej szekspirowskiej, choć zapewne łączy je jakaś wspólna proweniencja. Ofelii Tori Amos. Słucham i kręcą się wokół te czarodziejskie dzwoneczki, te plumkania fotrepianu i matowy, jedwabny głos Tori, owijający mi głowę jak wonna namitka.



Myślę o statkach słów, płynących przez szmaragdowe morza wspomnień. Te wspomnienia są coraz piękniejsze, im dalej odpływamy od brzegów realności, ale kotwica staje się struną, przechodzącą przez serce. Mogliśmy być wszystkimi twarzami, każdą opowieścią i dowolną historią. Odsuwaliśmy aksamitne kurtyny u okien, zapalali kandelabry, wyławiali lilie z leśnych jezior, ale wszystko rozsypało się w pył, jak kwiat paproci. Ofelie poszły do klasztorów, mądrzejsze, rzucając na wodę wianki, zamiast złamanych serc. Ale szmaragdowe fale nadal płyną i ciągle statki kołyszą się jak dawniej.
W domu jest cicho, jak w lesie przed świtem, synowie na obozie, jestem ja i Ofelia i brak mi sił, by nadawać ptakom myśli  imiona. Rozumiem tych, co zwijają się w kłębek. Na przykład mojego kota.
Stan szczęśliwości jest bardzo bliski stanowi melancholii i czasem zastanawiam się, czy nie są bliźniętami. Czytam Kunderę i idziemy sobie razem między przepaścią nieskończenie wielkiego i nieskończenie małego. Ja jednak jestem zdecydowanie po stronie rzeczy małych. Cynowe misy, brzuszki dwojaków,  miękkie spody kocich łapek i garść dzwonków w dzbanuszku z Bolesławca. Nigdy nie lubiłam Hamleta, jestem po stronie Ofelii. Na jej miejscu wzięłabym trzepaczkę do dywanu i wytrzepała kurz z aksamitnych pludrów dumnego księcia. Hamlecie, idź sam do klasztoru, Ofelia zaparzy herbaty i poczyta sobie soczyste opisy dawnych wojen. Świat będzie zbawiony przez kobiece zakrzątanie, a nie z hamletowej ręki.

I tym optymistyczno/melancholijnym akcentem kończąc, słucham sobie znowu Tori Amos, popijając orkiszówkę z filiżanki w maki. Mam też sernik, dzieci nie ma w domu, a Hamlet niech się zajmuje antycypacjami, predylekcją i smęceniem. Sernik jest pyszny, z razowej mąki. A szpaki za oknem są najmilszą klezmerską orkiestrą świata.Pozdrawiam słomianych wdowców, wdowy i rodziców słomianych.

Ps. Coby dopelnić rozkoszy, oglądam zdjęcia panny Maj, zwanej jako Sarachmet. Sa tu. I tu. I tu.

7 komentarzy:

  1. Rzeczy tak małe jak zachód słońca co budzi wzruszenie równe spadającej kropli w nocnej godzinie. Rzeczy tak drobne jak kilka słów skreślonych ołówkiem na marginesie książki. Rzeczy tak piękne jak drewniana szopa pełna przedmiotów opuszczonych i niepotrzebnych nikomu.

    słomiany wdowiec ściska serdecznie :)

    ps. pozwolisz, że sobie ten komentarzyk wplotę w najbliższą notkę... o Muzo :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozwalam, doczytałam się o Twoim opuszczeniu domowym chwilowym, ale nie tylko sójki muszą się czasem wybrać za morze.Tak, rzeczy małe są najpiękniejsze, Pansiu, wiemy o tym my, dorośli,wiedzą dzieci w nas, nasze drugie strony luster i pasiaste kamyki. I łódeczki z kory.Tez pozdrawiam i czekam na Pansiowe notki, masz teraz dużo czasu, to pisz, pisz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękna Ofelia i piękna Tori. A tego słuchałaś? http://www.youtube.com/watch?v=XydehObBViA&feature=watch_response_rev To moja ulubiona piosenka Tori Amos

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak się leniwie, melancholijnie i cudownie aksamitnie zrobiło :) Pięknie bawisz się słowem. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Minku podziwiam Twój nowy avatar - cudny :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jesteś tam i się nie odzywasz? Bu

    OdpowiedzUsuń
  7. znaczy gdzie jestem? na gmailerze? nie wiedziałem, że i Ty tam bywasz :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawisz ślad :)