10 września 2013

Nad Niemnem. Druskienniki.



Marzyłam o tej wyprawie. Pogodę mieliśmy cudną; delikatne, łagodne babie lato, niebo jak niebieska kartka, na której wiatr  układał origami z chmur. Samochód z zawartością Małego, Średniego i Dużego ( nie licząc nas z Miłym i cioci, u której nocowaliśmy w Suwałkach) okazał się miejscem wyjątkowo rozgadanym. Chcieli jeść, pić, chcieli wiedzieć, jak długo jeszcze i wyciągali szyje jak żurawie, dogadując sobie nawzajem.
W Sejnach na przedmieściach pasły się senne krowy, a grupa zawadiackich robotników w kaskach ścinała drzewa, nie bacząc na jadące samochody. Czułam się nierzeczywiście jak u Mrożka; na kogo wypadnie, na tego bęc. Drzewa potężne, kilkudziesięcioletnie osiki, tuż przed naszym nosem padła jedna na dziurawy asfalt. Nie ma zmartwienia, jakby Rincewind powiedział. Odrapana synagoga. Dalej łąki, ugory, nitka szosy w stylu drogi na Ostrołękę i zaskoczenie dla mnie i Małego: żadnej kontroli na granicy, żywej duszy, tylko niebieska tablica graniczna.



- Kiedy będziemy za granicą? - ekscytował się Mały, a usłyszawszy, że już jesteśmy, stropiony długo patrzył na takie same ugory, krowy i sosny, tyle, że litewskie.
Ale jednak nie były tak do końca identyczne; lasów więcej, gospodarstwa biedniejsze, stare traktory, inne znaki drogowe, mnóstwo wież ciśnień - pojęcia nie mam, na co im tyle, co kilka kilometrów wieża.
Druskienniki otacza Puszcza Orańsko - Druskiennicka, ale mnie wystarczyło, że zobaczę Niemen. Za Niemen hej precz, hej precz, precz, za Niemen... Marzenie polonistki, która pisała magisterkę z Orzeszkowej.


Piękny był. Płynął między skarpami zarośniętych lasem  brzegów, trochę dziki, trochę baśniowy, wyobrażałam sobie, jak płyną po nim te łodzie z pochodniami, a tęskne głosy o zmierzchu śpiewają: za Niemen, hej precz...




Same Druskienniki to miasteczko, typowo uzdrowiskowe, z drewnianymi willami o snycowanych w drewnie zdobieniach, pastelowych kolorach, wypłowiałych deskach. Chodniki z kostki, sklepy, tłum turystów, wielu Polaków, hotele  o zacienionych szybach i sosnowy las niemal w centrum miasteczka. Ładnie.
Widzieliśmy kościół Szyllera, architekta z początku XX wieku, neogotycki, z czerwonej cegły. Cerkiew Gabriela Zabłudowskiego z 1865 roku. Park. Byliśmy w restauracji, gdzie piliśmy kwas chlebowy, jedli nalesniki - te z borowikami pyszne! - ale i tak najważniejszy był aqapark.




Zdjęcie ze strony http://www.litwa-turystyka.pl


Gigant. Położony na 9 tys metrów kwadratowych. Mnóstwo basenów, szokujące dla mnie zjeżdżalnie;  Miły mnie namówił i myślałam, że wyskoczę z pontonu ( jechałam z zamkniętymi oczyma i jak patrze na te zdjęcia rur, to się sobie nie dziwię. Przyjemne sauny z japońską muzyczką,  miejsca dla dzieci, miejsca dla młodzieży,  miejsca z falami, sztuczną rzeką, można było wypłynąć na dwór, wędrować po wiszących mostach, podziwiać Rosjan w białych szlafrokach pod sztucznymi palmami, zjeżdżać łagodnie i ekstremalnie, taplać się w gorących źródełkach i leniuchować na leżakach. Wbrew pozorom tłum nie przeszkadzał, gdzieś się rozłaził, tylko klapek za dużo i ciągle nie pamiętałam, która z setek par jest moja...


 Średni przed parkiem zdrojowym



 Dziwne pieniądze :)


  Mamo, kup mi litewską coca colę!


Litewski kwas chlebowy. Mniam.



Cudnie było. A po drodze powrotnej zajechaliśmy na zalew w Korycinie i do fontann w Suchowoli. Pachniało sianem z łąk i jesienią.
Chwilo, trwaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję, że zostawisz ślad :)