Pomieszkujemy przy spokojnej, zadrzewionej uliczce, gdzie domki wypływają ku asfaltowej wstążce drogi maleńkimi, zadbanymi trawnikami, nieoddzielone od siebie żadnymi ogrodzeniami czy płotkami, a poranne słońce odbija się w szybach frontowych wejść.
Każde z tych drzwi wydają się mówić: jesteśmy ładne, lśniące, uroczo mieszczańskie, niektóre mają kołatki, jedną widziałam nawet w kształcie lwiej głowy. Gdzieniegdzie błyśnie witrażowa, dostojna szybka, wiktoriański łuk, smukłe okienko, tu czy tam wspina się dzikie wino, wystrzyżone jęzorki trawników czy krzaczki róż dyskretnie dopowiadają refren o miłym zaciszu.
I wędrując tą cichą, przyjemną uliczką nagle zatęskniłam za baldachami podagrycznika, za kępami koniczyn, niewystrzyżoną łączką, brzozami, ugorkiem z sosnami. Zamykam oczy i czuję się jak w sklepie, gdzie ustawiono dekoracje. Brak mi rozgardiaszu naszej wsi, biegającego po podwórkach psa sąsiadów, starej huśtawki, sterty drewna, choć wszędzie widać dbałość i swoisty urok.
- Jakie ładne te ceglane i kamienne domki - mówię do wiozącego mnie Daniela.
- To tylko fasady, szkielet jest drewniany, popatrz, właśnie budują jeden z nowych, przyjrzyj się, jak to wygląda.
Rzeczywiście, konstrukcja jest lekka, od zewnątrz domki okładane są dowolną elewacją; cieniutka warstewka cegieł, siding, sztuczny kamień, cokolwiek. Przy starych drzewach, ocieniających te drobinki, jak wiktoriańskie domki dla lalek, budyneczki wydają się nierealne, razem z cieniem klonów na wieżyczkach, balkonikach, z szarymi wiewiórkami, flagami i wystrzyżonymi kilkoma tujkami czy jałowcami. Czasem na tarasie siedzi hinduska rodzinka, czasem mignie starsza pani z koneweczką, na podjazdach samochody, wiewiórka przeharcowuje niemal pod naszymi kołami, dzieci wracają ze szkoły, ciemnoskóre, śmiejące się. Potem cisza.
- Jedno, dwa pokolenie, tyle wytrzymają.
Patrzę na frontowe wejścia, na słońce w szybkach. Żeby obejrzeć piękny krzak piwonii wchodzę z Małym na trawnik jednego z domków, przy którym Daniel parkuje. Za chwilę mamy telefon.
- Dżoana dzwoni i pyta, co to za kobieta z dzieckiem chodzi po jej backyardzie - śmieje się Daniel.
Szara wiewiórka swobodnie przeskakuje po drucie, potem wspina się na drewniany słup, Mały pokrzykując:
- Jaka słodka! - próbuje ją złapać. Puszyste zwierzątko zmyka na klon i już jej nie ma.
- Jaka słodka! - próbuje ją złapać. Puszyste zwierzątko zmyka na klon i już jej nie ma.
Myślę o starych domkach w Kalinowie, o piwoniach, jaśminach i pokrzywionych sadach, gdzie żółciutkie antonówki spadają w nieskoszoną trawę i każdy może tam wejść, by je nazbierać. I o słowach Miłosza:
"Zakorzenienie jest zapewne stałą potrzebą natury
ludzkiej. Może łączy się to z prawami ludzkiego organizmu, a ściślej z
prawami rytmu. To, co znane i swojskie, pozwala utrzymać ten sam rytm
wewnętrzny, o którym mało wiemy, co nie znaczy, że nie istnieje..."
A to Cię poniosło! Dobrze czasem łyknąć inności i zatęsknić za swoim rozgardiaszem:)
OdpowiedzUsuńNo popatrz, a ja właśnie o tym zakorzenieniu i mojej ulicy pisałam!!! Zajrzyj, jak masz chwilę na tej obczyźnie.
OdpowiedzUsuńChyba masz rację, dla nas takie osiedla trochę jak dekoracje wyglądają. A gdzie stare rezydencje z Alei Spofforda?
Spoffordów nie widziałam jeszcze, jeno domki i wieżowce, w tym słynną Monroe o wygiętych zalotnie boczkach.
OdpowiedzUsuńCzas jest tylko wieczorem, przed snem:)
Czytałam, Miko, wspaniale napisałaś, bardzo mi to bliskie.
Hanuś, ano poniosło, ale ponoć podróże kształcą, może i mnie:)
Twoje spojrzenie na świat, Kalino, jest wyjątkowe. A patrzenie twoimi oczami na świat szeroki - bezcenne:))) Uściski
UsuńOj, w wielki świat wybyłaś... Ale przecież Ty swoje Kalinowo masz zawsze w sercu i w myśli ;-)
OdpowiedzUsuńZakorzenienie pozwala nam czasem tak wybyć, bo ważne, aby mieć do czego wrócić.
Coś Kalino się odnaleźć nie możesz chyba i usychasz na tej obczyźnie. Tęsknota u Ciebie w "głosie" niemal jak z Inwokacji bije...
OdpowiedzUsuń