Co to za zima, kiedyś to były zimy!
Co prawda nie pamiętam tej, gdy rodziła się moja siostra i wieźli mamę saniami do Zabłudowa przez rzekę, a przed saniami szedł Człowiek Z Łopatą i odśnieżał, żeby koń przeszedł. I nie pamiętam tej, gdy mój teść z siostrą zakonną, a rodzoną siostrą bliskiego mi Poety brnęli przez śniegi od Ancut, mając nadzieję nie zamarznąć. I tej słynnej w 1978, kresowej zimy stulecia, gdy kopano tunele od domu do domu. Ale pamiętam, gdy rzeka rozlała od kościoła i mostu aż po odległy o ponad kilometr cmentarz, a potem zamarzła. I woziłam Tacie bigos na łyżwach, przez zalane, zlodowaciałe łąki, bo łapał ryby z przerębla przy Górze Kuraszewskiej. Można było śmigać wśród turzyc i lodowych półwyspów ponad dwa kilometry przez zalewisko. Przez rzekę spokojnie jeździły traktory i reszta drobniejszego sprzętu. Miałam stare łyżwy, lat koło dziesięciu i królicze futerko po siostrze.
Albo ten dzień, gdy wybrałam się na łyżwach na pieszo, tak, ulicą z jednego końca mego Kalinowa na drugi, na lodowisko na rzece za most, jakieś 2,5 km, najeździłam się do upadłego, a potem zdałam sobie sprawę z niepodważalnego aksjomatu: jak się przyszło, tak trzeba wrócić. Mięśnie bolały w całych łydkach, nogi zlodowaciały, reszta też, buty na zmianę zostały w domu, a ja wędrowałam z powrotem ulicą, zamrożoną na taflę, czasem wchodząc na chodnik, by jak zrozpaczony pijak przytrzymać się płotu i iść, krok za krokiem, na łyżwach, te same kilometry, a w końcu dotrzeć do domu i paść... Pamiętam zamarzające, dziecinne łzy i swoją głupotę, która kazała mi nie zabrać butów na zmianę. I cudowne piękno zimy; brzozę w srebrze, jak drzewo Tolkiena, niebo jak alabaster, obłoki pary z ust, skrzące się nieludzko łąki i rozlewiska...
Fot. Edmund Uchymiak
Niemal już nie ma kuligów. I tej zimy nie widziałam jeszcze ani jednych sań, jadących przez zaśnieżone drogi. Żadnego dzwoneczka u uprzęży, żadnych koni przed cerkwią, z workami obroku u pysków. Popijamy kawę zbożową, parującą z kubków i wyglądamy na termometr: minus 22, póki co, najniżej tej zimy było. Czasem samochód nie odpali. Oczko zamarznięte do dna. Ptaszkom kupiliśmy mieszanki ziarenek, bo ptasia stołówka to podstawa, króliki przenieśliśmy do piwnicy, ciemnawej, ale ciepłej i czekamy wiosny. Wczoraj diamenty świeciły na rzece, ale rozlało tylko kilkaset metrów na boki wokół koryta, a i to płytko; więcej trawy widać, niż lodu i żadna Gerda nie śmigałaby z bigosem w diamentowej krainie. W kuchni kwitnie amarylis, róże, truskawki, a dodatkowo dosadziłam pietruszkę.
Jak to Gałczyński pisał:
Zima, zima
jaka tam zima
skoro jak majowy słowik śpiewa!
Na pociechę kilka moich ulubionych w klimacie obrazów o saniowej proweniencji.
Ю. Клевер Сани 1912 год
Алексей Степанов "Катание в санях" 1910
Erik Theodor Werenskiold (Norwegian, 1855 – 1938) «Boy with sledge»
Robert Duncan
(American, 1952)
Pamiętam tą zimę 1978r i ścieżki wykopane w śniegu o ścianach niemal tak wysokich jak ja sama wtedy :)
OdpowiedzUsuńRozmarzyłam się przy Twoich wspomnieniach.
OdpowiedzUsuńŚmiganie na łyżwach, wśród turzyc i lodowych półwyspów, z bigosem dla taty, jest niesamowite!
Oj Kalino!!!! Potrafisz rozczulić!!!!
OdpowiedzUsuńByłam taką małą blondyneczką, w dobrze znoszonym paltociku i walonkach, tylko zamiast lalki misia na sankach woziłam...a zimy??!! z tunelami właśnie pamiętam :*
Walonki, dziewczyny! Też nosiłam do szkoły, w szkole były piece kaflowe, zdejmowało się kalosze w szatni, a w klasie siedziało w tych walonkowych filcokach. Mieliśmy ławki z dziurą na kałamarz. Sama się wzruszam, wspominając woźną, niosącą w wiadrze kawę zbożową na dożywianie. Mieliśmy każdy po swoim kubku, ja taki żelazny, czerwony... i ta kawa, i bułka. A tata robił dla ryb ciasto z kaszy manny. Pamiętam te tunele niezwykle żywo. I chcę pamiętać jak najdłużej, dlatego zapisuję :)
OdpowiedzUsuńTwój czerwony, a mój zwykły...srebrny :))
OdpowiedzUsuńTakich smaków dzisiaj już nie ma :(
ja to samo, co AgaB i Magda:-)
OdpowiedzUsuńoraz: odkryty przez ciebie aksjomat bywa moim koszmarem, sennym i realnym.