Opowiadanie sobie jest czymś bardzo uspokajającym. Dzisiaj opowiadam sobie o kresach, bo mi się znów Janion przypomniała. Nie wiem czemu, ale niektóre obrazy wydają mi się bardziej miłe od innych. Takie tutejsze. Nasze. Kresowe. Ponoć prowincja to stan ducha. Mówi się, że kresowiacy są gościnni. Coś w tym jest; tutaj się śmiertelnie obrażają, jak nie napijesz się co najmniej herbaty, zachodząc. Częstują, czym mają, blinami, wódką, herbatą w szklankach w plastikowych koszyczkach, zupą, domowym ciastem. To nic, że wpadłaś po sól tylko, w klapkach. Tu się nosi jeszcze gumiaki na co dzień, a na rynek czy do spożywczego leci się w tym, w czym się pracowało akurat. Mleko nosi się w kankach, a zimą wkłada czapki uszanki. Tutaj w aptece jest dzwoneczek nad drzwiami i wagi z szalkami. Siedzi się przed domami na ławeczkach. Jeżdżą jeszcze fury. Plotkuje się na rynku. Listonosz jeździ rowerem. Maluje się pnie drzew w parku do połowy na biało i krawężniki wapnem, żeby było świątecznie. Wychodziłam dzisiaj ze sklepu z wiklinowym koszykiem pełnym zakupów i wszyscy miejscowi filozofowie spod monopolowego powiedzieli mi ładnie "dzien dobry", wyciągając ręce z kieszeni, bo jestem kobietą i w dodatku nauczycielką, to nic, że młodszą od nich. A potem wrócili do picia wina z kartonu za pięć złotych.
Oglądam zdjęcia fotografki Oksany Tatsenko.
Jakie piękne. Takie oczy mają dziewczyny, które podają mi w sklepie paragon; melancholijne, ciemne, jakieś stęsknione. Sylwia, Kasia, Alinka. Powinny stać nad rzeką, koło wierzb, z rozwianymi włosami, w które wpięły jarzębinę, a nie w sklepie za kasą. Powinny...
Jestem dzisiaj melancholijna.
Dzisiaj jest u nas prawosławne Boże Narodzenie; tu 90% ludzi żyje innym kalendarzem, sylwester dopiero za dwa tygodnie, a z cerkwi bije dzwon. Słychać kolędy w języku starosłowiańskim. Syn Bożyj narodyłsia... Ludzie w sklepie witają się, składając świąteczne życzenia. Karpie pływały jeszcze przedwczoraj w plastikowych wannach, zrezygnowane i senne. Wizytują nas kolędnicy; najpiękniej śpiewała grupa z gwiazdą, oszałamiającą kolorowymi pomponami z bibuły, światełkami i srebrną folią. Oj na more, more, da na sinym, sinym, szczodry wieczer...
Wracam do domu dłuższą drogą, obok unickiego cmentarza. Za furtką do lasu nasze dwa buki zrzuciły orzeszki; popatrzyłam na rude liście, puste skorupki nasienne, powdychałam zapach mgły i deszczu. Jakoś tak ścisnęło mnie za serce, ale przyjemnie. Poczułam się u siebie.
Schodki, drzwi, znajoma klamka.
Przywitał mnie zapach naleśników i wesoły głosik Małego:
- Co kupiłaś, mamo?
oj, przypominasz mi tę swoją wschodnią prowincję, Kalino, dzięki tobie zastygłam nad wspomnieniem o rzece, która wszystko zabierze... też tęsknotę dziewczyn z jarzębiną we włosach.
OdpowiedzUsuńWszystko poukładane na miejscach.
Ale gdzie by nie było, budujemy swoje małe wioski i rynki, kiedyś pałakałam, wracając do miasta nad końcem czasu gumiaków do szerokiej spódnicy, zamyślenia nad rzeką- teraz już wszędzie jestem u siebie, nie zamykam furtki i drzwi, do sklepu biegnę w kapciach, zastygam przed zachodzącym słońcem, wdycham zapach ziemi, taki wiosenny.
Dziękuję za to opowiadanie:-)
Dziękuję za przeczytanie i odczucie tego w sercu, Megi ;)
OdpowiedzUsuńNie mam tego typu wspomnień, i przeżyć obecnie, dlatego bardzo miło się czytało Twoje.Pozdrawiam cieplutko.
OdpowiedzUsuńBardzo chciałbym odczuć coś podobnego. Jednak patrząc na moją rodzinną miejscowość czuję tylko i wyłącznie żal, że wszystkie miłe chwile związane z nią nigdy nie powrócą, bo ludzi jest coraz mniej, coraz więcej się zmienia, chociaż ubywa jeszcze więcej.
OdpowiedzUsuńW każdym razie, niesamowicie piękny jest Twój opis. Chyba coraz rzadziej spotyka się takie miejscowości, gdzie tradycje są tak silnie zakorzenione, a uprzejmość nie da się niczym wykorzenić. Cieszę się, że akurat taką znalazłaś :)