W środku tętniącego życiem Miasta znajduje się wioska pionierów. Pachną jabłka, spadające w lipcową trawę, turkocze powóz, od zagrody owiec dobiega miłe beczenie, a farbowana wełna schnie w pięknych warkoczach, czekając na krosna. Wiele mądrych i niezwykłych rzeczy o wiosce napisano TU, ale ja z Dużym utkamy wam opowieść naszą własną, dobierzemy kolory i światła, pomalujemy trawę szmaragdem, chatki spokojem a maliny rubinami, tak, abyście pokochali to miejsce tak samo jak my, przestępując cedrowe progi. Witajcie w Czarnym Potoku!
Metalowe lampy z blachy, dziurkowane dłutkiem, misterne w swojej prostocie. Wiaderka, wiadra, świeczniki, wszelka blaszana galanteria - tworzona przez subtelną, jasnowłosą dziewczynę w izbie prześwietlonej szarością i bielą. W każdym z pionierskich domków przyjmował nas gospodarz lub gospodyni, w stroju z epoki, odtwarzający historyczne zawody. Ale to była prawdziwa magia; wchodziło się do wnętrza saloniku, a w fotelu siedział jegomość w kamizelce i binoklach i mówił: witajcie, w domu lekarza. Tu na prawo jest alkierz, tam z tyłu zielarnia... złudzenie niemal całkowite... Albo kuchnia - pachniało jabłecznikiem od progu, a kucharka w czepeczku i perkalowej sukni zagniatała ciasto na nową porcję...
Jabłka były w koszach, tak samo, jak pomidory, na półkach stał dżem, a za preriowymi domkami rosły zagonki kukurydzy. Mały i ja zanurzyliśmy ręce w wełnistej sierści przyjaznych owiec, jak dobrze było sercu, jakby ktoś otulił je tą cieplutką wełną.
W pobliskim domku preriowym obejrzeliśmy przędzenie wełny, czesanie, kurz wirował w smugach światła, pachniało drewnem i wełną, na oknie stały polne kwiaty w szklanej butelce, a różowa firanka filtrowała letni blask.
Były tam domki ubożuchne, gdzie ani kołka, ani stołka, były i te z klasy średniej, z kominkiem, lampami naftowymi i drewnianym stołem ze śladami noża, był i dom bogaty, należący do Daniela Stonge'a, wybudowany w roku 1832, gdzie portrety w złoconych ramach spoglądały na nas surowo znad otwartej paszczy dostojnego kominka, a łóżka miały baldachimy. Na półkach i ścianach kolorowym szkłem migotały lampy...
W stodołach stały powozy, a w kurnikach i wokoło nich szwendało się domowe ptactwo. Białe szyje gęsi niby japońska kaligrafia na zieleni trawy.
W domu lekarza pachniał aloes, rozglądałam się za pijawkami w słoju, ale nie było ich - była za to poczekalnia z chłodnymi, drewnianymi ławami, zioła w ogrodzie, zioła suszone, a dalej kościół, plebania, cmentarz...
Osada zbudowana jest wokoło stawu, nad stawem chylą się stare wierzby i wiekowy młyn, jest i wędzarnia, i rzeźnia, i kowal, i stelmach, i rymarz, i bednarz... W żmudnym wędrowaniu przebogato odtworzonymi i odrestaurowanymi uliczkami znaleźliśmy drukarnię...
... a potem zakład szwaczki, gorseciarkę i domek tkaczki, gdzie mężowa mama wdała się w przemiłą rozmowę o tkaniu szmacianych dywaników, ja podziwiałam kolorowe skrawki, a Średni wybierał włóczkę na nowy gobelinek.
Mogłabym tam zanurzać się i zanurzać w senną, oniryczną atmosferę tak pięknych dla mnie czasów, w enklawę zieleni w środku Miasta... ale czas mijał. Znowu zostaną zdjęcia i wspomnienia. Czuję się ubogacona przez tych wszystkich ludzi, których tam spotkaliśmy. Będę długo, długo marzyć o Czarnym Potoku. I chyba my wszyscy.
Ojej, miałam nadzieję, że zobaczę, jak powstają dywaniki z gałganków - takie, jakie Maryla podarowała Ani w prezencie ślubnym... Te zwinięte w kłębki kawałki szmatek tylko mi zaostrzyły apetyt.
OdpowiedzUsuńNawiasem, Mały i Średni wyglądają obecnie, jak Średni i Duży, gdy ich widziałam parę lat temu... Dziwne wrażenie, wiesz?
Mam jeszcz zdjęcie tkania z innego aparatu, pokażę ci, ale to straszecznie skomplikowane, te osnowy, wątki, gałganki... one jeszcze w lepsze dywaniki wplatają wełniane nici, są wtedy mięciutkie, nie tylko gałgankowe.
UsuńChłopaki rosną, wiem... widze to po ubraniach. A Mały najjaśniejszy z nas wszystkich, ciekawe czy włosy mu ściemnieją?
Niektóre kadry wyglądają jak wyjęte z filmu. Dzięki Twoim opisom i zdjęciom poczułam cudowny klimat tego miejsca. Dziękuję za opowieści ze Stanów!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko
Ewa
To wielka przyjemność dla mnie, dzielić się z wami i patrzeć troszkę waszymi oczyma. Naprawdę klimat jest magiczny, jeśli się tylko chłonie i patrzy w odpowiedni sposób, uważnie. Dzieciaki mnie tego uczą - Mały trzy razy wracał do owcy, za każdym razem znajdując w niej coś nowego: a to uszy, a to futro, a to pyszczek... Pozdrawiam też, Ewuniu!
UsuńPiękna opowieść. Lubię taki klimat, owce, runo, przędzenie i tkanie. Dziękuję i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńRuno... podoba mi się to słowo. Takie mięciutkie. Pozdrawiamy, Owieczko!
Usuń"Runo... podoba mi się to słowo. Takie mięciutkie."
UsuńChyba, że to runo leśne. ;) Jeżyny, przytulia, opadłe liście. Nic mięciutkiego. A ja raczej tak widzę runo. Co nie znaczy, że nie budzi miłych odczuć. ;)
Zapraszam na kawe do Kitchener. Przy okazji mozna zobaczc St. Jacobs Farmer's Market, ktory jest niedaleko. Pozdrowienia,
OdpowiedzUsuńEva
Czas mi przyśpieszył do prędkości świetlnej, nie wiem, czy zdążę^^
Usuń